Patryk Stępiński zaczynał ten sezon jako kapitan Widzewa Łódź i nie mógł przypuszczać, że kilka miesięcy później jego zmartwieniem będzie to, czy Ruch Chorzów utrzyma się w Ekstraklasie. Rozmawiamy z nim przed Wielkimi Derbami Śląska. Czym ich otoczka różni się od derbów Łodzi? Co zdążył już udowodnić w barwach “Niebieskich”? Czy miał żal do Stali Mielec za nieprzełożony mecz? Dlaczego szybko zorientował się, że u Daniela Myśliwca będzie siedział na ławce? Czego mu brakowało, żeby spełnić jego oczekiwania? Jak wspomina pracę nad serialem dla Canal+ i czy chciałby to powtórzyć? Zapraszamy.
Byłeś w gronie zawodników, którzy wypadli z gry ze Stalą Mielec. Jak z twoim zdrowiem?
Wszystko dobrze i ze zdrowiem reszty chłopaków również. Mieliśmy naprawdę dużego pecha. Dzień przed meczem połowa zespołu, albo może nawet więcej, zaczęła mieć te dolegliwości. U jednych były większe, u innych mniejsze. Ja znalazłem się w gronie tych, którzy z samego rana zgłosili większą niedyspozycję. Nie było żadnych szans, żebym mógł wystąpić.
Co wam dokładnie dolegało?
Myślę, że chodziło o typową grypę jelitową. Objawy u wszystkich były bardzo podobne i trwały 1-2 dni. Nieraz dochodziły do tego gorączka czy wymioty – w moim przypadku zdecydowanie większe niż mniejsze. W takim stanie trudno nawet cokolwiek zjeść. Podejrzewam, że gdyby złapało nas to na początku tygodnia, zdążylibyśmy dojść do siebie. Cóż, sprawy losowe, na które nie mieliśmy wpływu. Mecz się odbył i walczyliśmy na tyle, na ile mogliśmy. Niektórzy z grających też mieli wcześniej jakieś problemy, dlatego duży szacunek dla nich.
Czułeś żal do Stali Mielec, że nie przełożyła meczu czy trochę rozumiałeś jej punkt widzenia?
Im dłużej jestem w piłce, tym mocniej zdaję sobie sprawę, że to z jednej strony sport, ale z drugiej też ogromny biznes, dlatego takie sytuacje coraz mniej mnie dziwią. Wiedziałem, że Stal nie przełoży spotkania, bo pewnie musiała ponieść swoje koszty związane z organizacją, a do tego miała idealną okazję, żeby wykorzystać nasze położenie. Punkty w Ekstraklasę są potrzebne każdemu. Jednym do realizacji wyższych celów, innym tych podstawowych, czyli utrzymania. Każdy patrzy na siebie.
Teraz przed wami niezwykle ważne pod każdym względem Wielkie Derby Śląska. Latem zapewne nie zakładałeś, że w tym sezonie będą cię interesować inne derby niż te łódzkie.
Zdecydowanie nie. Gdyby na początku sezonu ktoś mi powiedział, że czekają mnie także śląskie derby, delikatnie mówiąc, byłbym zaskoczony, ale jak widać, różnie się życie układa. Czeka mnie kolejne bardzo cenne doświadczenie w karierze. Derby Łodzi jesienią już zaliczyłem i mogłem cieszyć się ze zwycięstwa, teraz liczę na to samo z Górnikiem Zabrze.
O atmosferę meczową mógłbym cię zapytać dopiero za kilka dni, ale czy w otoczce przedmeczowej dostrzegasz istotniejsze różnice między jednymi a drugimi derbami, poza oczywistym faktem, że w Łodzi chodzi o kluby z jednego miasta?
W Łodzi zbliżanie się meczu derbowego jest mocniej odczuwalne, właśnie ze względu na fakt, że ŁKS i Widzew stacjonują na miejscu. Kibice obu drużyn przekomarzają się na różne sposoby w pracy czy na ulicy. Zabrze i Chorzów jednak dzieli kilkanaście kilometrów, a zawodnicy jednych i drugich niekoniecznie mieszkają w tych miastach. Ja sam mieszkam w Katowicach. Na co dzień jest to więc nieco bardziej rozproszone. Atmosferę na dobre czuć wtedy, gdy pojawiamy się w klubie.
Nowi obcokrajowcy mają już opuchnięte uszy od słuchania jak ważny to mecz? Czasami zawodników z zagranicy trzeba dodatkowo uświadamiać.
Sądzę, że chłopaki przedsmak atmosfery takiego wydarzenia mieli już na inaugurację wiosny z Legią. Doskonale wiedzą, jak ważne wydarzenie dla kibiców ich czeka. Inna sprawa, że u nas w zespole nie ma większej grupy obcokrajowców, dlatego nie trzeba zbyt wiele tłumaczyć. W Widzewie było odwrotnie, można nawet powiedzieć, że w tym sezonie stanowili większość w szatni, więc w tygodniu poprzedzającym derby rozmów uświadamiających było więcej.
Można w waszym przypadku traktować derby jako mecz ostatniej szansy, żeby zachować realne szanse na utrzymanie? Tak należało też traktować mecz z Piastem, ale teraz każda porażka grozi powrotem do punktu wyjścia.
Widzimy, jaka jest sytuacja w tabeli. Rozegrano wszystkie mecze zaległe, mamy jasność. Na tę chwilę tracimy pięć punktów do strefy bezpiecznej. Z Puszczą, Koroną czy Cracovią będziemy jeszcze grali, to na pewno zespoły w naszym zasięgu. Derby będą bardzo istotnym momentem w kontekście końcówki sezonu. Raz, że jest szansa nadrobić kolejne straty do ekip będących nad nami, a dwa, że zwycięstwo w takim meczu przed przerwą reprezentacyjną pozwoliłoby nam pracować przez dwa tygodnie w jeszcze lepszej atmosferze.
Już z Legią czy Wartą sama nasza gra napawała optymizmem. Wynik jeszcze się nie zgadzał. W Białymstoku byliśmy już naprawdę blisko kompletu punktów, niestety straciliśmy prowadzenie w ostatniej akcji. Z Piastem pokazaliśmy, że weszliśmy na wyższe obroty. Niestety, sprawa wirusowa nieco nas wyhamowała, ale uważam, że ci, którzy zagrali w Mielcu i tak powalczyli. W sobotę chcemy wrócić do tego, co zagraliśmy z Piastem.
Morale nie podupadło po 0:0 z Wartą? Wydawało się, że z pierwszych czterech meczów koniecznie musicie wygrać właśnie ten.
Ogólnie wielu zakłada, że jak grasz z Wartą, Stalą czy Puszczą, to musisz zapunktować, zwłaszcza w naszej sytuacji. Praktycznie co tydzień przekonujemy się jednak, że w tej lidze z każdym gra się ciężko i co chwila któryś z faworytów niespodziewanie traci punkty. W tym roku Ekstraklasa jest wyjątkowo wyrównana, co pokazują drużyny walczące o mistrzostwo. Każdy każdego może pokonać, więc nie szedłbym w narrację, że z kimś musimy wygrać, a z innym jesteśmy skazani na pożarcie. Każde zwycięstwo jest wycenione na trzy punkty i waży tyle samo.
Zaraz po przyjściu do Ruchu nie ukrywałeś dość oczywistej rzeczy, że Janusz Niedźwiedź miał spory wpływ na ten transfer. A ja zapytam inaczej: gdyby nie on, byłaby jakakolwiek szansa, że się tu znajdziesz?
Tak jak mówiliśmy na początku, zaczynając sezon nie zakładałem, że gdziekolwiek się w najbliższym czasie ruszę, zwłaszcza że poprzedni sezon był udany w moim wykonaniu. Z optymizmem patrzyłem na kolejny rok. Doszło jednak do różnych zawirowań w Widzewie i to sprawiło, że zmieniłem klub.
A odpowiadając na pytanie: na pewno osoba Janusza Niedźwiedzia miała duże znaczenie. Zdawałem sobie sprawę, że na początku mogą pojawiać się komentarze, że trener bierze swojego pupilka, bo w Łodzi byłem u niego kapitanem. Myślę jednak, że zaliczyłem udane wejście do szatni i zespołu, zostałem dobrze przyjęty. Na boisku musiałem się obronić i sądzę, że jak na razie tak właśnie jest. Pokazałem, że nie dostałem niczego za darmo, tylko potwierdziłem przydatność w praktyce. Gdybym zawodził i dostawał kolejne szanse, wtedy można byłoby mówić, że jestem ciągnięty za uszy.
A to, że trenerzy mają zawodników, co do których są szczególnie przekonani, nie jest przecież niczym wyjątkowym. Wielu trenerów w Ekstraklasie zmieniając klub, sprowadzało do niego piłkarzy, z którymi już współpracowali.
Twoje pozostanie w Chorzowie zależy wyłącznie od utrzymania w Ekstraklasie czy wyobrażasz też sobie grę dla Ruchu w I lidze?
Umowę podpisałem na pół roku z opcją przedłużenia tylko w razie pozostania w Ekstraklasie. Jeśli się nie uda, od czerwca staję się wolnym zawodnikiem. Głęboko jednak wierzę, że ten cel zrealizujemy. Nie ma sensu się w coś angażować, gdy już na starcie czujesz, że coś nie wyjdzie.
Z Widzewa odszedłeś, bo musiałeś czy chciałeś, widząc, że twoje akcje spadają?
Daniel Myśliwiec niedługo po swoim przyjściu zdecydował, że mimo pełnienia przeze mnie funkcji kapitana, będę zawodnikiem rezerwowym. Później zagrałem już tylko w Pucharze Polski oraz w wygranych meczach ligowych z Ruchem i Lechem, gdy pojawiły się absencje w kadrze. Przekaz już wtedy był jasny. Na koniec roku, po ostatnim spotkaniu w rundzie, odbyłem spotkanie z trenerem i dyrektorem sportowym Tomaszem Wichniarkiem. Od trenera usłyszałem, że nie będzie optował za przedłużeniem kontraktu, który wygasał mi w czerwcu i szans na granie będę miał tyle, co do tej pory albo nawet jeszcze mniej, ponieważ klub zamierza ściągnąć kogoś nowego na moją pozycję.
Finalnie tak się właśnie stało, a że jestem ambitnym człowiekiem, nie wyobrażałem sobie kolejnego półrocza na ławce, zwłaszcza że z mojego punktu widzenia nie przegrywałem rywalizacji. Zacząłem myśleć o odejściu, a gdy trener Niedźwiedź zadzwonił z pytaniem, czy nie chciałbym przyjść do Ruchu i powalczyć o utrzymanie, nie zastanawiałem się zbyt długo.
Daniel Myśliwiec lubi szczegółowo rozmawiać o taktyce. Tłumaczył ci, dlaczego nie widzi cię w składzie?
Była taka rozmowa, a uzupełniając poprzednią wypowiedź, dodam że od dyrektora Wichniarka usłyszałem, że nikt mnie z klubu nie wyrzuca i jeśli chcę zostać do czerwca, to nie ma problemu i mogę normalnie rywalizować. Nie interesowało mnie jednak siedzenie na ławce, bo to by mnie pewnie czekało. Trudno mówić o realnej rywalizacji, gdy trener wcześniej mówi ci, że nie będziesz dostawał zbyt wielu szans. Trenerzy później rzadko przyznają się do błędu. Taki zawodnik może nawet bardzo dobrze prezentować się na treningach, a i tak nie będzie grał, bo po prostu nie pasuje do założeń.
Dwa dni po przyjściu Daniela Myśliwca mieliśmy sparing i już wtedy wiedziałem, że nie będę brany pod uwagę do wyjściowego składu. Mimo to trenowałem i robiłem wszystko, żeby zmienić swoją sytuację. Do pierwszej rozmowy między nami doszło dopiero po miesiącu. Ja przekazałem moją perspektywę, trener mniej więcej przekazał swoje uwagi. Później mieliśmy jeszcze jedną czy dwie rozmowy na temat tego, czego oczekuje od zawodników na mojej pozycji. Czułem, że zaczynam te rzeczy wdrażać i coraz lepiej je realizować – a nie ukrywajmy, chodziło o diametralną zmianę ustawienia i zachowań boiskowych względem tego, co przez dwa i pół roku graliśmy pod wodzą Janusza Niedźwiedzia – ale widocznie trener uznał, że inni zawodnicy robią to jeszcze lepiej.
Do ostatniego dnia robiłem jednak swoje, starając się wywiązywać ze wszystkich zadań jako profesjonalista i kapitan zespołu. Na koniec, gdy już odchodziłem, przekazałem drużynie i trenerowi Myśliwcowi, że życzę im, aby każdy zawodnik znajdujący się w mojej sytuacji podchodził do tematu z taką samą rzetelnością.
Czego konkretnie wymagał Daniel Myśliwiec? W poprzednim sezonie graliście trójką stoperów, ty byłeś pół-prawym, ale nowy sezon Janusz Niedźwiedź zaczął z ustawieniem na czwórkę z tyłu, w którym byłeś typowym prawym obrońcą. Wydawało się, że pod tym kątem nie doszło do rewolucji po zmianie trenera.
U trenera Niedźwiedzia mimo przejścia na czwórkę obrońców i tak często zmienialiśmy system w trakcie meczów. Grałem jako prawy obrońca, ale podobnie jak w systemie trójkowym, wciąż schodziłem niżej do rozegrania piłki. Płynnie przechodziliśmy i na rozegranie czwórkowe, i rozegranie trójkowe. W fazie bronienia graliśmy klasyczną czwórką. U trenera Myśliwca mieliśmy typowy system czwórkowy zarówno w ofensywie, jak i defensywie. Tutaj prawy obrońca miał grać prościej: podanie do środka i wyjście na pozycję, albo podanie do skrzydłowego i wbieganie w wolną przestrzeń. Mój profil jest trochę inny: lubię być przy piłce, przez wcześniejsze dwa i pół roku często decydowałem o tym, jak rozwinie się dana akcja. Obrońcy byli pierwszymi atakującymi.
Zmiany wprowadzone przez Daniela Myśliwca nie do końca pasowały pod moją charakterystykę, ale starałem się dostosowywać do wskazówek. Najwyraźniej trener uznał, że nie daję mu wystarczająco dużo i takie jego prawo. W tej sytuacji zmiana klubu wydawała się najlepszym rozwiązaniem dla wszystkich stron.
Mimo to uważasz Daniela Myśliwca za fachowca?
Miałem już wcześniej trenerów, u których nie grałem i mimo to uważałem ich za ludzi znających się na swojej robocie. Daniel Myśliwiec ma pomysł na grę, z którym mocno się utożsamia i jest konsekwentny w jego wdrażaniu, a że Patryk Stępiński jako piłkarz lub człowiek mu w tym nie pasował, no to już jego sprawa.
Nadal oglądam wszystkie mecze Widzewa, jeśli nie kolidują one ze spotkaniami Ruchu. Trzymam kciuki za jak najlepsze wyniki tego zespołu, bo co by nie mówić, przez ostatnie 3,5 roku zostawiłem dużo zdrowia i włożyłem dużo pracy, żeby Widzew był w tym miejscu, w którym jest obecnie.
Jak po czasie wyjaśnisz bardzo słabą wiosnę Widzewa w ubiegłym sezonie? Byliście rewelacją jesieni, zaczęto nawet przebąkiwać o pucharach, a w drugiej rundzie punktowaliście tak źle, że gdyby nie pamiętny rajd Dominika Kuna w Legnicy, moglibyście spaść z ligi.
Trener wymagał od nas tego samego, co wcześniej dobrze funkcjonowało, a że poszczególni zawodnicy w większości znajdowali się w słabszej dyspozycji, nie mogliśmy utrzymać dotychczasowego poziomu. Nie ma też co ukrywać, że jesienią szczęście chwilami dość mocno nam dopisywało, a wiosną bywały mecze, w których przeciwnik oddawał 2-3 celne strzały i niemal wszystko mu wpadało.
W piłce naprawdę czasami działa prawo serii. Jak łapiesz wiatr w żagle i zaczynasz seryjnie wygrywać, to nawet nie do końca jesteś w stanie wytłumaczyć, jak to się stało, że wszystko super funkcjonuje. I w drugą stronę jest tak samo. Wpadasz w spiralę porażek, pojawia się element zwątpienia we własne umiejętności i obrane założenia. W Widzewie zmagaliśmy się z tym wiosną, utrzymanie zapewniliśmy sobie bodajże dopiero na dwie kolejki przed końcem. Odczuwaliśmy olbrzymi niedosyt, bo po pierwszej rundzie mieliśmy tyle samo punktów, co trzecia drużyna w tabeli.
Jaki masz stosunek do serialu o Widzewie nakręcony przez Canal+? Z perspektywy widza to bardzo ciekawa produkcja. Z perspektywy drużyny przyniosła ona więcej szkód czy pożytku?
Na początku mieliśmy wiele wątpliwości. Nie do końca wiedzieliśmy, jak to będzie wyglądało. Nie chodziło już o media klubowe, które są pod większą kontrolą, tylko o osoby z zewnątrz, nagrywające większość każdego naszego dnia. Do chwili emisji serialu nie wiedzieliśmy, co zostanie pokazane i jak niektóre momenty zostaną zmontowane. A wiadomo, że w tych wszystkich telewizyjnych produkcjach wiele rzeczy można wyrwać z kontekstu poprzez sprytny montaż. Przez cały dzień nic się nie dzieje i nagle pokazuje się jedną sytuację, sprawiającą wrażenie, że było gorąco od rana do wieczora.
Obaw więc nie brakowało, ale gdy poznaliśmy Maćka Klimka i całą jego ekipę, mieliśmy ich coraz mniej. Wkupili się w nasz zespół, zaczęliśmy im ufać i po miesiącu, najpóźniej dwóch stali się pełnoprawnymi członkami szatni. W późniejszym etapie kręcenia mało który zawodnik zwracał uwagę na kamery, nasze zachowania były bardzo naturalne.
Czy ten serial przeszkodził Widzewowi w osiąganiu lepszych wyników? Z perspektywy czasu wydaje mi się, że nie, ale tak naprawdę nie da się tego obiektywnie zmierzyć. Gdyby w innym klubie zapytano mnie, czy warto, odpowiedziałbym, że kluczem jest zaufanie do drugiej strony. Jeśli zespół poczuje, że intencje nie są wyłącznie dobre, wyjdzie coś sztucznego i powierzchownego, czyli bezsensownego. Oczywiście nie mieliśmy wpływu na momenty na górze, gdy nagrywano prezesów i dyrektorów. De facto nie wiedzieliśmy, jakie rozmowy tam przeprowadzano i co się działo. Wszystko obejrzeliśmy dopiero w momencie emisji.
Czyli nie masz poczucia, że pokazano za dużo? Trenerowi Niedźwiedziowi na przykład nie podobała się obecność kamer, gdy pod koniec sezonu został wezwany na dywanik przez prezesa Mateusza Dróżdża.
Z perspektywy widza rzucało się w oczy, że tamten sezon był dla nas albo czarny, albo biały. W pierwszej rundzie, czyli gdzieś tak do piątego odcinka, wszystko było super i kolorowo. W takich chwilach konfliktowe sytuacje są trochę bagatelizowane i zamiatane pod dywan. Cała zabawa zaczyna się w momencie kryzysu, gdy wyniki się nie zgadzają. Wtedy z kolei jakieś spory i nieporozumienia łatwo wyolbrzymić. Tak to z boku mogło wyglądać od szóstego odcinka, również jeśli chodzi o sztab i prezesów.
Ludzie chwilami pewnie byli zaskoczeni. W drużynie nieraz trzeba sobie coś powiedzieć dosadnie, po męsku, co widza mogło do jednej czy drugiej osoby zrazić. Trzeba pamiętać, że jeśli ktoś potrafi ostro zareagować w szatni czy podczas meczu, nie oznacza jeszcze, że funkcjonuje tak na co dzień, w normalnym życiu. Granica jest tu cienka. Łatwo kogoś przedstawić jako postać niezwykle przyjazną i otwartą, ale też jako jednostkę negatywną. Niczego nie chcieliśmy jednak wycinać, bo zależało nam na autentyczności. Albo pokazujesz jak jest, albo daj sobie spokój, bo zanudzisz odbiorców. Całościowo uważam, że wyszła nam wartościowa rzecz. Nigdy jeszcze nie pokazano tak realistycznie funkcjonowania od wewnątrz ekstraklasowego klubu w gabinetach i w szatni.
Po czymś takim obecność kamer i mikrofonów chyba już nigdy nie będzie cię peszyć.
Na pewno było to cenne doświadczenie. Co innego raz czy dwa razy w tygodniu mieć koło siebie kamerkę z telewizji klubowej i od czasu do czasu wystąpić na konferencji, a co innego być filmowanym przez większość tygodnia. Ale na dziś cieszę się, że chodziło o jeden sezon i mogę trochę odpocząć od kamer.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
CZYTAJ WIĘCEJ:
- Nie wątpmy w polskość Tarasa Romanczuka
- Czy Fabrizio Romano wszystkich oszukał?
- Ruch, Górnik i bilety. Czy można mieć tu do kogoś pretensje?
- Nastolatkowie w TOP 5, TOP 15, Ekstraklasie – gdzie grają najwięcej? [ANALIZA]
- Terminarz (nie)prawdę ci powie. Legia w wielkich kłopotach, Lech wciąż z nadziejami?
Fot. FotoPyK/Newspix