Mateusz Gamrot zrobił swoje. Po trzyrundowym starciu jednomyślną decyzją sędziów pokonał Rafaela dos Anjosa i umocnił się w czołówce kategorii lekkiej w UFC, choć można zastanawiać się, czy w jego walce nie zabrakło efektu „wow!”. Braki w tym aspekcie nadrobili jednak choćby główni bohaterowie wieczoru – Sean O’Malley i Marlon Vera, którzy zmierzyli się w walce o pas kategorii koguciej.
Gamer zwycięski, choć bez błysku
– Mocno jaram się starciem z dos Anjosem. Brazylijczyka nawet nie można, ale trzeba określić legendą UFC. To były mistrz wagi lekkiej, były pretendent wagi półśredniej, który spędził w organizacji 15 lat. Walczył w UFC z najlepszymi zawodnikami i każdemu stawiał opór. Ja też szykuję szykuję się na ciężki bój. Walka jest zakontraktowana na trzy rundy, więc od samego początku chcę narzucić bardzo duże tempo. Ale oczekuję, że on też będzie mnie atakował i chciał pójść do parteru. Zapowiada się na to, że będę go musiał kontratakować lub wyprzedzać, co spowoduje bardzo dużo akcji. Czeka nas ekscytująca walka, którą widzę jako pojedynek wieczoru, a może nawet roku.
To słowa Mateusza Gamrota z wywiadu, którego niedawno nam udzielił. Dziś już wiemy, że jego słowa się nie sprawdziły. Owszem, wygrał – mimo że mocno oberwał już na początku starcia, gdy nadział się na kolano rywala – dość pewnie, ale ani to pojedynek roku, ani nawet wieczoru. Gamer, który do UFC wchodził dając parterowy popisy i prezentując świetne zapaśnicze kotły, w ostatnich walkach nieco zwolnił tempo. Może słusznie, szczególnie z taktycznego punktu widzenia, bo daje to efekty – w końcu dzisiejsza wygrana była jego trzecią z rzędu. Polski fighter musi jednak pamiętać o jednym.
W UFC liczą się nie tylko bilans i wygrane, ale też – a może przede wszystkim – show, jakie dajesz.
Gamrot robi swoje w oktagonie, pokonuje kolejnych mocnych rywali, ale tego elementu show nie ma właściwie od porażki z Beneilem Dariushem. Ba, momentami nawet mało jest w tym wszystkim kontroli. Dziś Gamer regularnie co prawda sprowadzał dos Anjosa do parteru (a i w stójce potrafił go skarcić), ale ten zwykle szybko się podnosił i nie dawał Polakowi „przyspawać” się do maty. Takimi pojedynkami można nabijać sobie bilans i podnieść się w rankingu swojej kategorii, to pewne. Pytanie, czy gdy przyjdzie do wyboru potencjalnego kandydata do walki o pas, sam ranking wystarczy. Waga lekka jest w końcu najlepiej obsadzoną w UFC, kandydatów do pojedynku o pas jest tam właściwie kilkunastu.
CZYTAJ TEŻ: GAMROT: GONIĘ DOSKONAŁOŚĆ [WYWIAD]
Gamer musi się wyróżnić. W którejś walce będzie zmuszony zaryzykować, zrobić coś ekstra. Dziś widać, że fani spoza Polski są jego postawą sfrustrowani, choćby po tym, jak komentują jego występy na Twitterze. My, oczywiście, oceniamy to wszystko inaczej – bo dla nas najważniejsze jest to, że Polak wygrał. Ale czy w taki sposób zdoła zrealizować swój cel, o którym mówił tak? – Jestem młody, gniewny, znajduję się w swoim prime, myślę że jeszcze ze trzy-cztery lata pociągnę na grubym gwizdku. W tym czasie zdobędę pas i będę najlepszy na świecie.
Jeśli w kolejnych walkach nie pokaże czegoś ekstra – na przykład efektownego skończenia – to może być mu o to po prostu trudno.
Wielkie show
Jeśli zabrakło nam czegoś emocjonującego w walce Gamrota, to karta główna – Polak walczył jeszcze we wstępnej – zdecydowanie nam to wynagrodziła. Już na jej otwarcie bardzo dobrą walkę dali Piotr Jan i Yadong Song, a ten pierwszy udowodnił, że jego czas w UFC jeszcze nie minął. Potem Gilberta Burnsa w świetnym stylu skończył Jack Della Maddalena. Australijczyk ma zresztą na koncie 17 wygranych z rzędu, bo jedyne dwie porażki w karierze w MMA zaliczył… na samym jej początku. W największej federacji na świecie był to jego siódmy pojedynek i dzisiejszym starciem najpewniej zapewnił sobie miejsce w czołówce wagi półśredniej.
DELLA MADDALENA FINISHES GILBERT BURNS WITH 1 MINUTE REMAINING #UFC299 pic.twitter.com/zpwzTxEPT9
— Steven Rae (@stevenrae_) March 10, 2024
Co było dalej? Przez decyzję sędziów swoją pierwszą walkę w UFC wygrał jeden z najstarszych debiutantów w historii federacji, czyli Michael Page. Brytyjczyk to były świetny kickbokser, a potem przez lata gwiazda Bellatora. W wieku niespełna 37 lat postanowił jednak przejść do Dany White’a i od razu dostał walkę na wielkiej gali i to blisko jej main eventu. Oglądając go w oktagonie łatwo jednak zrozumieć dlaczego – chłop jest po prostu niezwykle widowiskowy, daje świetne show i potrafi zaatakować rywala na wiele sposobów. Kevin Holland właściwie nie wiedział, co z tym gościem począć, nawet rzadkie próby obaleń wychodziły mu co najwyżej średnio. Page wygrał po trzech rundach dobrego pojedynku, w którym był zdecydowanie lepszy.
Prawdziwe emocje zaczęły się jednak później.
Do klatki wchodził bowiem Dustin Poirier, a jego rywalem był dysponujący ogromną siłą ciosu Benoit Saint Denis. Początkowo Francuz zdawał się mieć odpowiedź na wszystko. Próby zapięcia gilotyny ze strony Poiriera kończyły się tym, że Benoit szybko wyciągał głowę i robił swoje. Ciosy zdawały się nie mieć na Francuza żadnego wpływu, a on sam nieco naruszył Dustina. Jednak Poirier nie bez powodu jest legendą UFC. W bilansie może i ma osiem porażek, ale jeśli już przegrywa, to z najlepszymi w tym fachu. A Saint Denisowi jeszcze sporo brakuje do takiego miana. Stąd gdy Francuz się zmęczył, to Amerykanin przeszedł do ofensywy. I w drugiej rundzie trafił kilkukrotnie, najpierw naruszając rywala, a potem wyprowadzając cios, który dosłownie ściął Saint Denis z nóg.
DUSTIN POIRIER JUST SLEPT SAINT DENIS #UFC299 pic.twitter.com/sQkTedU0bo
— Spinnin Backfist (@SpinninBackfist) March 10, 2024
Chwilę później było już po walce, Poirier wygrał w wielkim stylu i pokazał, że jeszcze nie należy go skreślać, bo nadal może w wadze lekkiej solidnie namieszać. Swoją drogą to było 30 zwycięstwo w jego karierze w MMA. A jeśli wszystko pójdzie dobrze, to kto wie, może dobije i do czterech dyszek. Dziś jednak byliśmy mu przede wszystkim wdzięczni za to, że dzięki niemu szybciej doczekalimy main eventu.
W nim bowiem miał wystąpić Sean O’Malley, który po raz pierwszy bronił pasa. Jego rywalem był Marlon Vera, czyli jedyny gość, który był zdolny Amerykanina pokonać. Ekwadorczyk zrobił to w sierpniu 2020 roku, wykorzystując kontuzję nogi rywala i ciosami w parterze doprowadzając do końca walki. Sugar jednak od zawsze twierdził, że tego pojedynku nie było i porażki nie uznaje. Nawet dziś, gdy wyczytywano jego bilans, pokazywał palcami, że nie ma na koncie porażek, że tam to nie rywal, a uraz doprowadził do takiego końca.
I cóż, chyba to udowodnił.
Cała walka to była właściwie egzekucja, ale powolna, wymierzana cios za ciosem. Przez pięć rund O’Malley metodycznie obijał rywala, który sobie tylko znanym sposobem dotrwał w ogóle do końca walki (na marginesie: to dziewiąta porażka w karierze Very, który… nigdy nie został znokautowany czy poddany, zawsze przegrywał decyzją), bo większość fighterów padłaby chociaż po znakomitym kolanie z drugiej rundy lub jednym z dziesiątek mocnych ciosów na korpus, jakie zaaplikował oponentowi Sugar. Vera wytrzymał, w czwartej rundzie nawet nieco przyspieszył i miał swoje momenty, ale ogółem był zawodnikiem po prostu zdecydowanie gorszym.
CZYTAJ TEŻ: SUGAR SHOW, CZYLI PRZEBIĆ CONORA. O’MALLEY CHCE BYĆ NAJLEPSZYM FIGHTEREM ŚWIATA
Sean O’Malley jest bowiem – nie tylko w tej walce, ale i ogółem – na zupełnie innym poziomie od reszty fighterów w swojej wadze. Nie dziwi więc, że snuje marzenia (a czy pójdą za tym realne działania, to się dopiero przekonamy) o podboju drugiej kategorii wagowej. W koguciej pasa bronił co prawda po raz pierwszy, ale już kilkukrotnie pokazał, że jak nikt inny czuje dystans i jest w stanie demolować rywali.
Dziś zrobił to po raz kolejny.
Oleksiejczuk nie podołał
Na gali UFC 299 mogliśmy oglądać też inną walkę z Polakiem, ale jeśli zaspaliście, to mogliście przegapić to starcie. Michał Oleksiejczuk w rywalizacji z Michelem Pereirą wytrzymał bowiem 61 sekund. Brazylijczyk szybko Polaka naruszył, a potem zakończył sprawę poddaniem. I tyle, koniec. Oleksiejczuk zaliczył piątą porażkę w UFC, z czego czwartą przez poddanie. I choć ma w tym okresie też siedem zwycięstw to tak, niestety, w górę nie pójdzie.
Z karty przedwstępnej, na której walczył Polak, warto też odnotować debiut Robelisa Despaigne. Kubańczyk stał się fenomenem jakiś czas temu, bo w dotychczasowej karierze stoczył cztery walki, z czego jedna trwała niecałe pięć minut, a pozostałe trzy… 18 sekund. Łącznie. Sam zresztą mówił wręcz, że nie wie, na co go stać, bo nie bardzo miał okazję to sprawdzić. W nocy na papierze taką dostał, bo mierzył się z doświadczonym Joshem Parisianem.
CZYTAJ TEŻ: DWUMETROWY HYPE TRAIN, CZYLI ROBELIS DESPAIGNE W UFC
Problem w tym, że znów zrobił to samo. Parisiana odprawił w 18 sekund. Wygląda więc na to, że w UFC mogą mieć nowy postrach kategorii ciężkiej.
Fot. Newspix