Reklama

Stary człowiek i może. Trenerzy, którzy triumfowali, gdy odsyłano ich na emeryturę

Łukasz Poznański

Autor:Łukasz Poznański

15 lutego 2024, 16:26 • 9 min czytania 5 komentarzy

Mija miesiąc od głośnego pożegnania Jose Mourinho z AS Romą. Klub z Rzymu obszedł się z trenerską legendą dość bezwzględnie, a Mou w swoim stylu wykonał na zakończenie współpracy wymowny gest w stronę byłych podopiecznych. Zostawił w szafce kapitana drużyny, Lorenzo Pellegriniego, pamiątkowy pierścień, który piłkarze podarowali mu po zwycięstwie w Lidze Konferencji dwa sezony wcześniej. Doświadczony, 61-letni szkoleniowiec, który największe sukcesy święcił w pierwszej dekadzie XXI wieku, poczuł się przez nich zdradzony.  Opinie, że Portugalczyk się już skończył, krążą zresztą w mediach od ładnych paru lat, on jednak zdecydowanie wierzy, że jeszcze może. Jego przypadek zainspirował nas do przytoczenia kilku historii, w których dojrzali szkoleniowcy zadziwili świat sportu i udowodnili, że wiek trenerów to tylko liczba. 

Stary człowiek i może. Trenerzy, którzy triumfowali, gdy odsyłano ich na emeryturę

Srebrnowłosy maestro

Gdy w 2021 roku Carlo Ancelotti wracał do Realu Madryt, wybór ten budził zdziwienie. Zawsze grający o najwyższe cele zespół ze stolicy Hiszpanii odkurzył trenera, który nie do końca sprawdził się podczas pierwszej przygody z Królewskimi w latach 2013-2015. Co prawda zespół z Cristiano Ronaldo w składzie wygrał wtedy w pierwszym sezonie Ligę Mistrzów i Puchar Króla, ale nie triumfował ani razu w La Liga. 

Ancelotti do Realu przychodził z trenerskiej emerytury w Evertonie, gdzie realizował długofalowy projekt, w ramach którego zespół ze środka tabeli miał dołączyć do czołówki Premier League. Nie zdążył odnieść z niebieskimi z Liverpoolu większych sukcesów. Ekipa pod jego wodzą miała jedynie przebłyski dobrej gry. Wypełnił półtora z czterech i pół roku kontraktu – Królewskim się w końcu nie odmawia. 

SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ

Reklama

Wydawało się, że Real postawi wtedy na jakieś młodsze i gorętsze nazwisko niż 61-letni wówczas Włoch, który ostatnie sukcesy święcił cztery lata wcześniej z Bayernem Monachium (mistrzostwo i Superpuchar Niemiec), a po drodze bez wielkiego powodzenia prowadził jeszcze Napoli. Jako kandydatów do objęcia Los Blancos wymieniano między innymi Massimiliano Allegriego, Joachima Loewa, Antonio Conte czy Mauricio Pochettino. Florentino Perez zaskoczył jednak wszystkich i podpisał trzyletnią umowę ze starym-nowym szkoleniowcem.

61 lat to tyle, ile liczy dziś Jose Mourinho. Ancelotti już w pierwszym sezonie po powrocie udowodnił niedowiarkom, że nie jest to jeszcze dla trenerów wiek emerytalny. Triumfalny moment? Chyba należałoby tu wskazać wyeliminowanie Manchesteru City Pepa Guardioli w półfinale Ligi Mistrzów. W pierwszym spotkaniu na wyjeździe Real uległ zmierzającym po tytuł Obywatelom 3:4, ale w rewanżu na Santiago Bernabeu zwyciężył 3:1 i awansował do finału. 

Był to trzeci thriller z udziałem Królewskich w tamtych rozgrywkach, którzy na wcześniejszych etapach w podobnych okolicznościach eliminowali londyńską Chelsea i Paris Saint-Germain. Takie comebacki, gdy wydaje się, że już wszystko stracone, zaliczają jedynie wielkie ekipy, a te mają na czele wielkich trenerów.

Los Blancos wygrali w tamtym sezonie Ligę Mistrzów i triumfowali także w Primera Division. Dla Ancelottiego był to już czwarty tytuł w najbardziej prestiżowym europejskim pucharze, dzięki któremu znajduje się na czele rankingu szkoleniowców z największą liczbą takich sukcesów. Zwycięstwo w La Liga z kolei pozwoliło mu z kolei zostać pierwszym trenerem, który zdobywał mistrzostwo w każdej z lig europejskiego TOP 5. 

Gdy najlepsze spotyka cię dopiero na emeryturze

Facet, któremu ustąpilibyście miejsca w tramwaju, w 2021 roku wygrał Super Bowl z Tampa Bay Buccaneers. W wieku 68 lat stał się zresztą najstarszym szkoleniowcem w historii, który tego dokonał. Co więcej, gdy obejmował zespół w 2019 roku był już formalnie emerytem i zdecydował się przerwać odpoczynek.

Reklama

Bruce Arians pracował jako główny trener jedynie pięć lat, zanim w 2017 roku zdecydował się zakończyć szkoleniową karierę w NFL i przejść na emeryturę. Nie wypełnił nawet ostatniego roku kontraktu z Arizona Cardinals. Wpływ na to miały jego problemy zdrowotne. W okresie pracy dla ekipy z pustynnego stanu dwa razy trafiał do szpitala. Drugi pobyt był spowodowany bólem w klatce piersiowej.

Naprawdę się wtedy przestraszyłem – opowiadał jednej z amerykańskich gazet o tamtym zdarzeniu. – To była niedziela. Graliśmy z Vikings. Mecz nie poszedł nam najlepiej i odczuwałem duży stres.  

Po tych wydarzeniach Bruce musiał o siebie zadbać. Z zespołem z Arizony Arians wykonywał dobrą robotę. Drużyna pod jego wodzą dwukrotnie awansowała do fazy play-off. Osiągnął też największą liczbę zwycięstw ze wszystkich trenerów Cardinals. Niedługo potem jednak zostawił pracę pierwszego szkoleniowca i został komentatorem telewizyjnym.

Nie miałem ochoty wracać do trenowania – powiedział po latach o swoim powrocie na ławkę. 

Po roku w telewizji po Ariansa zgłosili się Buccaneers, którzy zaoferowali mu pozycję head coacha. Ruch w mediach eufemistycznie określano jako niekonwencjonalny. NFL to inny świat. Najstarszy w historii kandydat na głównego szkoleniowca przeszedł przed podpisaniem nowego kontraktu specjalne testy medyczne, które miały zweryfikować, czy podoła trudom sezonu. Wyniki badań były pozytywne, a wkrótce potem pozytywne stały się także wyniki zespołu. 

Jeśli coś łączy Ariansa z Ancelottim to chyba kwestia budowania relacji. Po swoich przygodach ze zdrowiem Amerykanin postanowił więcej obowiązków i odpowiedzialności cedować na swoich współpracowników. Przed sezonem 2019/20 zbudował największy sztab, złożony z 28 asystentów. To właśnie w owocnej, zespołowej pracy upatruje źródło późniejszego sukcesu.

Wszystko było idealnie ułożone, od właściciela, przez dyrektora generalnego, który jest moim wspaniałym przyjacielem, po dostępność wszystkich moich asystentów – wspominał w amerykańskiej prasie swoją pracę w Buccaneers. 

Zawodnicy z Tampy rośli pod jego skrzydłami. Przed historycznym dla drużyny sezonem do zespołu doszedł Tom Brady, legenda futbolu amerykańskiego. Z nim w składzie drużyna sięgnęła po drugi w swojej historii Super Bowl, po osiemnastu latach przerwy. Dojrzały trener nie krył radości:

To najbardziej satysfakcjonujący rok, jaki przeżyłem w trenerskiej karierze – opowiadał. – Widzieć, jak ta drużyna rośnie, staje się coraz lepsza i cieszy się na play-offy… To był fantastyczny rok, za co jestem bardzo, bardzo wdzięczny – podsumowywał 44. sezon swojej trenerskiej pracy. 

Brylantynowy Pat i sześć mistrzowskich dekad

Są dwie rzeczy, które łączą Rileya z Jose Mourinho. Pierwsza to wyjątkowa łaskawość i przychylność, jaką mają dla nich odpowiednio koszykarscy i piłkarscy bogowie. Obaj wydają się w swoich branżach skazani na sukces. Pat to były zawodnik, trener, generalny menedżer i w końcu prezes całej organizacji. Zdobywał mistrzostwa najlepszej ligi świata na tych wszystkich stanowiskach.

Drugi związek, bardziej doraźny, to liczba 61. Tyle lat, jak to już wspominaliśmy, liczy dziś The Special One i tyle też miał Pat Riley, gdy ostatni raz zdecydował się zasiąść na ławce trenerskiej.

Było to w sezonie 2005/06. Miami Heat, których generalnym menedżerem był Riley, mieli w składzie ściągniętego rok wcześniej byłego MVP i trzykrotnego mistrza ligi Shaquille’a O’Neala oraz pozyskanego w drafcie znakomitego obrońcę Dwyane’a Wade’a. Brylantynowy Pat obudował jeszcze ten trzon doskonałymi weteranami: Garym Paytonem, Antoine’em Walkerem czy Jasonem Williamsem. Kto mógł poprowadzić taką pakę? Generalny menedżer uznał, że temu zadaniu najlepiej podoła sam. 

Na początku rozgrywek zespół prowadził jeszcze jego dawny asystent, który pracował u jego boku przez prawie dekadę, Stan Van Gundy. Po przeciętnych wynikach w pierwszych tygodniach sezonu postanowił jednak odejść. Oficjalnie: by spędzić więcej czasu z rodziną. Sam Van Gundy bardzo bronił tego stanowiska. Media ochrzciły jednak ruch Rileya i desygnowanie na funkcję nowego szkoleniowca Heat samego siebie makiawelicznym.

Pat zna ten biznes. W sześciu kolejnych dekadach meldował się ze swoimi zespołami – w różnych rolach, również jako zawodnik – w finałach NBA. W tamtym sezonie kapitalnie wyczuł moment do sięgnięcia po najwyższą stawkę. Drużyna z Miami awansowała do play-off z drugiego miejsca. W finale konferencji zemściła się na Detroit Pistons za porażkę odniesioną rok wcześniej, a w finale z Dallas Mavericks zanotowała fantastyczny comeback wychodząc ze stanu 0:2 na 4:2. 

Przełomowy mistrzowski moment z tamtej finałowej serii to z pewnością milczący timeout na sześć minut przed końcem meczu numer 3. Heat byli o krok od porażki. Pat poprosił o przerwę, ale nie odezwał się ani słowem. Napisał jedynie markerem na swojej tablicy: “Nasz sezon wisi na włosku” (“Our season is on the line”) i pozostawił ją na ławce, tak by zawodnicy mogli przeczytać komunikat. Zadziałało. Najmocniej na Dwyane’a Wade’a, który zdobył 12 z ostatnich 22 punktów drużyny, ale zwycięski rzut w tamtym meczu należał do weterana Gary’ego Paytona. 

Moją ulubioną drużyną była chyba ta z 2006 roku. Sprowadzenie Shaqa i zdobycie mistrzostwa dla Miami będzie dla mnie prawdopodobnie zawsze tym, co cenię najbardziej – komentował po latach Riley.

Choć pozostał trenerem jeszcze w dwóch kolejnych sezonach, nie nawiązał już do mistrzowskich rozgrywek i od 2008 roku poświęcił się całkowicie pracy w strukturach klubu. 

Dyrygent Gargamel

Klub wybitnego trenerskiego emeryta ma również swojego polskiego przedstawiciela. Nie chodzi tu o jego narodowość, a szkoleniową karierę, która była w większości związana z Polską. Słoweniec Andrej Urlep napisał jedną z piękniejszych sportowych historii, jakie wydarzyły się w naszej koszykówce.

Był rok 2003. Koszykarski Śląsk, siedemnastokrotny wówczas mistrz kraju po latach dominacji zajął na koniec poprzedniego sezonu dopiero trzecie miejsce i chciał powrócić na tron. W całym mieście pojawiły się zielone billboardy “Zapraszamy na osiemnastkę”.

WKS w latach 1998-2002 pięć lat z rzędu zdobywał złote medale mistrzostw Polski. Cztery z tych tytułów wywalczył pod wodzą El Furioso, Andreja Urlepa. Wtedy też, jako pierwsza polska drużyna, Śląsk zagrał w prestiżowych rozgrywkach Euroligi, najwyższym rangą europejskim pucharze. Słoweniec wprowadził do naszej ligi zupełnie nowe pomysły szkoleniowe szczególnie jeśli chodzi o grę w defensywie i przekształcił wrocławską ekipę w dominatora.

W 2002 roku Urlep odszedł ze Śląska i przeniósł się do Anwilu Włocławek. Jego magia nie przestała działać i odwieczny rywal WKS-u podniósł w tamtym sezonie wyczekany mistrzowski puchar. Następne rozgrywki miały należeć do drużyny z Wrocławia. Skompletowano bardzo mocną rotację, ale na ławce nie było El Furioso. Śląsk niespodziewanie poległ w finale z Prokomem Trefl Sopot. 

Przez kolejnych prawie dwadzieścia lat wrocławianie nie nawiązali do dawnych sukcesów i nie awansowali do finału rozgrywek. Były brązowe medale, wygrane w Pucharze Polski, ale jednocześnie problemy organizacyjne, wycofanie z rozgrywek, odbudowywanie zespołu w niższych ligach. Klątwę odczarował dopiero popularny Gargamel.

Gdy wracał dwa sezony temu w trakcie rozgrywek, opinie były raczej sceptyczne. Fani obawiali się, że metody skuteczne dwadzieścia lat temu niekoniecznie sprawdzą się w nowoczesnym baskecie. Słoweniec wcześniej w XXI wieku wracał kilkakrotnie do polskiej ligi, ale nie były to udane powroty. W Zielonej Górze nie mógł dotrzeć do koszykarzy i odszedł bez pożegnania. Niepowodzenie w Śląsku mogłoby zniszczyć jego legendę. 

Rzeczywistość przerosła jednak najśmielsze oczekiwania. Urlep podniósł drużynę i krok po kroku wspinał się z nią coraz wyżej aż do finału i osiemnastego mistrzostwa. Wrocław znów zaprosił kibiców na osiemnastkę, ale tym razem impreza się odbyła. I to jaka. 

Zanim do niej doszło był oczywiście moment przełomowy, przedwczesny finał w I rundzie play-off przeciwko… Zastalowi Zielona Góra. Śląsk przegrał dwa pierwsze wyjazdowe mecze i był bliski odpadnięcia w rozgrywanej do trzech zwycięstw serii. Na dodatek drużynę trapiły kontuzje. Z urazem grał między innymi najlepszy polski zawodnik, Aleksander Dziewa. Śląsk wrócił z 0:2 i zwyciężył w serii 3:2. 

W półfinale było jeszcze trochę stresu z Czarnymi Słupsk, ale finał z Legią Warszawa był już formalnością. Hala Stulecia, jak przed laty, otworzyła swoje bramy dla koszykarskich fanów i szczelnie wypełniła się kibicami. Wierni fani z okresu hegemonii Śląska przyprowadzili na trybuny swoje dzieci. Po końcowym gwizdku w ostatnim spotkaniu wybuchła euforia. Świętowanie przedłużyło się na kolejne dni. Wrocław znów stał się miastem koszykówki, a ta historia nie wydarzyłaby się bez dawnego, wybitnego dyrygenta. 

Stary człowiek pokazał, że może.

ŁUKASZ POZNAŃSKI 

Fot. Newspix

Czytaj też: 

Stara się wcielić w życie ideał człowieka renesansu. Multilingwista. Pasjonat podróży autostopowych i noclegów pod gołym niebem. Przeżeglował morze (na razie jedno), przewspinał góry. Zaśpiewa, zagra. Trochę gorzej z tańcem, chyba że jest to taniec z piłką koszykową. Uwielbia się uczyć. Marzy, by w każdej dziedzinie umiejętności, myśli i wiedzy ludzkiej zdobyć choć podstawową orientację. W sporcie najbardziej pasjonuje go przekraczanie granic. Niezłomna wola, która pozwala zdyscyplinować każdą komórkę organizmu, by w określonej sekundzie osiągnąć powzięty cel.

Rozwiń

Najnowsze

Weszło Extra

Piłka nożna

Bilety za stówkę, brak stadionu i dobra akademia. Lechia Zielona Góra, jej problemy i sukcesy

Szymon Janczyk
20
Bilety za stówkę, brak stadionu i dobra akademia. Lechia Zielona Góra, jej problemy i sukcesy

Komentarze

5 komentarzy

Loading...