Reklama

Tomasz Marczyński: Chciałem być bardziej idealny niż ideał. To droga donikąd

Jakub Radomski

Autor:Jakub Radomski

13 lutego 2024, 12:33 • 9 min czytania 1 komentarz

Gdy w zasadzie wszyscy postawili na nim krzyżyk, potrafił sięgnąć po mistrzostwo Polski. W 2017 r. zaskoczył ludzi, wygrywając dwa etapy Vuelta a España. Życie Tomasza Marczyńskiego ukształtowały dwa wypadki i sytuacja z Włoch, gdzie wyjechał jako młody kolarz i popadł w stany depresyjne. Zawodnik, który w 2021 roku zakończył karierę, w książce „Loco. Opowieść nie tylko o kolarstwie” opisuje swoje losy, a w rozmowie z Weszło komentuje przykre doświadczenia, opowiada o depresji i tłumaczy, dlaczego mimo wszystko uważa Lance’a Armstronga za największego kolarza XXI wieku.

Tomasz Marczyński: Chciałem być bardziej idealny niż ideał. To droga donikąd

Był lipiec 2006 roku. Marczyński jechał z kolegą autem do Warszawy, byli już pod stolicą. W pewnym momencie zauważyli, że nadjeżdżający z naprzeciwka samochód ku ich zaskoczeniu skręca w lewo. Było wiadomo, że dojdzie do kolizji. Wszystko działo się w ułamkach sekund. Marczyński nie prowadził, był pasażerem. Zderzenie, huk, nie wiadomo, co dalej. Fragment książki „Loco”, obrazujący skutki wypadku: „Widział, jak po twarzy płynęła mu krew. Chciał dotknąć nosa, oka i ust, chyba chciał zetrzeć krew, ale nie mógł ruszyć rękami. Palcami ruszał, ale ręce były jakby przyszyte do tułowia”. I drugi, też dobrze obrazujący jego stan: „Tomek mógł co najwyżej używać wyobraźni. Oczu nieco mniej. Twarz miał tak opuchniętą, że na jedno oko nie widział nic, a na drugie tylko trochę. Kiedy nazajutrz rano rodzice przyjechali do szpitala, to nawet nie musieli nic mówić. Mama się po prostu rozpłakała”. Zresztą Marczyński uprzedzał matkę przed wizytą, że wygląda mniej więcej tak, jak Rocky Balboa po walce.

„To już bardzo dużo”

Później zrozumiał, że miał sporo szczęścia. Gdyby podróżowali innym samochodem, gdyby jechali nieco szybciej, byłoby gorzej. W „Loco” Marczyński mówi wprost, że mógł zginąć albo zostać kaleką do końca życia. On jednak trzy miesiące później wystartował w swoich pierwszych mistrzostwach świata. Nawet dziś przyznaje, że tamta sytuacja miała na niego olbrzymi wpływ. – Była bardzo ważna. To przykre doświadczenie, które jednak wpłynęło pozytywnie na całe moje dalsze życie. Sprawiło, że cieszyłem się każdym dniem i chciałem każdą chwilę wykorzystać jak najlepiej. Zrozumiałem, że sam fakt, że człowiek porusza się o własnych siłach, to już bardzo dużo – mówi w rozmowie z Weszło.

Kolarstwo to jeden z najtrudniejszych, ale i najbardziej niebezpiecznych sportów. Z takim stwierdzeniem zgodzi się niemal każdy. Zawodnicy, trochę jak himalaiści idący na najwyższe góry świata, żyją często w przeświadczeniu, że najgorsze ich ominie, ale ta perspektywa zmienia się, gdy ginie ktoś ci bliski. Marczyński doświadczył tego podczas Tour de Pologne w 2019 roku, wyścigu, który stał pod znakiem tragicznej śmierci Bjorga Lambrechta. Belg był wtedy liderem ekipy Lotto Soudal, w której ścigał się też Polak.

SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ

Reklama

Na trzecim etapie, prowadzącym do Zabrza, Lambrecht upadł tak pechowo, że uderzył w betonowy przepust. Polak w tamtym momencie jechał tuż przed nim. Przed wypadkiem zdążył mu tylko przekazać słowa dyrektora sportowego grupy, żeby cieszyć się wyścigiem. Marczyński usłyszał odgłos, wskazujący na to, że jego kolega upadł, ale nie sądził, żeby przy prędkości ok. 30 km/h mogło mu się stać coś poważnego. Lambrecht odzyskał przytomność, został zawieziony do szpitala w Rybniku, ale nie udało się go uratować. Na tamten etap przyjechali jego rodzice, którzy czekali na syna na mecie.

Marczyński: – To było traumatyczne przeżycie. Stanęliśmy na starcie etapu w siedem osób, a zakończyliśmy go w szóstkę. W busie, już na mecie, usłyszeliśmy, że Bjorg nie żyje. Tamta chwila była jedną z najsmutniejszych w moim życiu. W życiu sportowca, nie tylko kolarza, jest tak, że kiedy jesteś młody, nie przewidujesz pewnych rzeczy. Nie zwracasz na nie uwagi. Niby zdajesz sobie sprawę, że to, co robisz, jest niebezpieczne, ale taka sytuacja brutalnie ci to uświadamia.

Noc na murku

Jeżeli jesteś zdolnym kolarzem, wywodzącym się z Europy Środkowo-Wschodniej, żeby zrobić karierę, najczęściej w młodym wieku musisz spróbować swoich sił w kraju, będącym ojczyzną kolarstwa. W „Loco” Marczyński opisuje, jak w 2004 roku wyjechał do Hiszpanii, by ścigać się w ekipie Telco Jar. Podróż wyglądała tak: z Krakowa 40 godzin jazdy busem do Saragossy. Tam Marczyński czekał kilka godzin na przesiadkę do Pampeluny. Polak chciał przespać się na dworcu autobusowym, ale wygonili go stamtąd policjanci. To był moment po tragicznych zamachach w Madrycie i wszyscy byli bardzo czuli na punkcie bezpieczeństwa. Ostatecznie Marczyński spędził noc na jakimś murku w pobliżu dworca. Ale nie poddał się, wiedział, czego chce.

Mówi, że jeden jedyny raz miał wątpliwości, czy dalej się ścigać. Chodzi o sytuację z Włoch, gdzie trafił jako młody zawodnik. Szkoleniowiec, który się tam nimi zajmował, wychodził z założenia, że zawodnik powinien stosunkowo mało jeść i bardzo dużo jeździć. Efekt? Wrócił do Polski wychudzony i mniej szczęśliwy. Niektórzy go nie poznawali, a wszystko odbiło się też na jego zdrowiu psychicznym. – To był moment, gdy nawet zdiagnozowano u mnie depresję. Po przejściu na zawodowstwo nie było łatwo. Zdarzyłem się ze światem, który był o niebo inny, niż amatorski. Czasami chciałem być bardziej idealny niż ideał. Stosowałem ekstremalne diety, podejmowałem próby zrobienia wszystkiego, żeby tylko wygenerować choć minimalnie większą moc. Człowiek uczy się na błędach. Na szczęście w odpowiednim momencie zrozumiałem, że to droga donikąd – wspomina.

Trudny był też sezon 2015. Marczyński spędził go w tureckim zespole Torku Sekerspor, co wiele osób zinterpretowało tak, że w zasadzie wycofał się z kolarstwa na wysokim poziomie. On jednak widzi w tym okresie pozytywy, takie jak poznanie specyficznej kultury. Często zdarzało się, że jego koledzy z ekipy nagle zatrzymywali się i schodzili z rowerów, bo trzeba było koniecznie się pomodlić. Sportowo to nie był jednak taki zły okres: Marczyński wygrał wyścigi dookoła Maroka i Morza Czarnego, a także był ósmy na dość prestiżowym Tour of Turkey. Kiedy przyjechał na szosowe mistrzostwa Polski, nikt nie dawał mu szans, bo był sam, podczas gdy silne drużyny miały po kilku zawodników, i to w nich upatrywano kandydatów do zwycięstwa. On jednak w kapitalnym stylu pokonał wszystkich.

Reklama

CZYTAJ TEŻ: ŚMIERĆ, KTÓRA OCALIŁA WIELU. JAK KOLARZE ZACZĘLI NOSIĆ KASKI

Paradoksalnie to właśnie te zwycięstwa, gdy musiałem coś udowadniać albo podnosiłem się z desek, jak mistrzostwo Polski w 2015 roku, były dla mnie najważniejsze – mówi dziś człowiek, który w 2012 roku, jako zawodnik ekipy Vacansoleil, zajął imponujące 13. miejsce w klasyfikacji generalnej Vuelty. Gdyby nie pech na jednym z etapów, prawdopodobnie ukończyłby rywalizację w pierwszej dziesiątce, tym bardziej, że na większość najtrudniejszych podjazdów Marczyński wjeżdżał razem z najlepszymi zawodnikami wyścigu, w tym ze słynnym Alberto Contadorem.

Z kolei w 2017, gdy mogło się wydawać, że Polak najlepsze lata ma już za sobą, Marczyński znów coś wszystkim udowodnił – w świetnym stylu wygrał dwa etapy Vuelty: jeden po finiszu z grupy kilku kolarzy, a drugi po samotnej ucieczce.

„Armstrong był kimś wyjątkowym”

W „Loco” Polak opowiada, jak był dzieckiem i miał na ścianach pokoju plakaty największych kolarzy. Był wśród nich choćby znakomity włoski sprinter, Mario Cipollini. Marczyński podziwiał też Niemca Jana Ullricha, z którym później miał okazję trenować podczas pobytu we Włoszech. Fragment „Loco”: „Pamiętam, że Ullrich przejechał może ze trzy dychy, powiedział, że więcej mu się nie chce i zawinął się do domu. Nie mogłem się nadziwić, jak taki utytułowany kolarz może tak mało trenować, no ale to był ostatni rok jego kariery, zresztą zakończonej aferą (dopingową – przyp. red.)”.

Marczyński przyznaje się też do fascynacji Marco Pantanim, który zmarł tragicznie w 2004 roku, na skutek przedawkowania kokainy i zażywania leków antydepresyjnych. – Pantani źle skończył, ale dla mnie był i nadal jest wielkim mistrzem. Osoby takie, jak on, były motorami napędowymi dla dzieciaków, chcących trenować kolarstwo. Teraz kimś takim jest na pewno Tadej Pogačar – tłumaczy.

Gdy Marczyński był dzieckiem, duże wrażenie zrobiła na nim też książka Lance’a Armstronga „Liczy się każda sekunda”. Później ścigali się w jednym wyścigu, Dookoła Murcji, gdy Polak reprezentował zespół CCC. Marczyński ukończył wyścig w pierwszej dziesiątce. W jeździe indywidualnej na czas, w której startował na nieznanym sobie rowerze, stracił do Armstronga tylko pół minuty. Pytamy, jak bardzo obraz Amerykanina zmienił się w jego głowie po tym, jak udowodniono mu stosowanie dopingu na bardzo dużą skalę.

Przed aferą podziwiałem Lance’a. Po jej wybuchu przestał być dla mnie ideałem, ale z drugiej strony: wiemy z historii, że w tamtych latach w kolarstwie reguły nie były do końca jasne i wielu zawodników szło na skróty. A mimo to on był najlepszy. Miał lepszą wydolność, jeszcze bardziej naukowo podchodził do treningów. Armstrong pozostaje dla mnie wielkim sportowcem, być może nawet najlepszym kolarzem XXI wieku. Był kimś wyjątkowym, wszechstronnym. Wygrywał wyścigi ze startu wspólnego, wielkie toury, a do tego bardzo dobrze jeździł na czas – mówi Marczyński.

„Nie mamy obecnie talentów”

Jako dziecko mógł kontynuować rodzinne tradycje muzyczne. Grał na pianinie, do tego próbował swoich sił na perkusji. – Nie do końca to czułem. Wolałem większe wydatki energetyczne, niż naciskanie klawiszy – mówi dzisiaj. Był dobrym uczniem, w szkole podstawowej często miał świadectwo z czerwonym paskiem. Pewnego dnia, na lekcji historii w liceum, nauczyciel usłyszał od Marczyńskiego, że ten nie nauczył się materiału ze względu na zgrupowanie. Zapytał go wtedy, ile chce osiągnąć jako kolarz: wygrywać wyłącznie lokalne wyścigi, czy jednak startować w największych światowych imprezach. Dodał, że jeżeli myśli o Tour de France czy Giro d’Italia, wtedy niekoniecznie musi łączyć sport z nauką. Pozwolił Marczyńskiemu wyjść z klasy, a gdy ten wrócił, oznajmił, że chce startować w największych wyścigach. Nauczyciel powiedział wtedy, że zwalnia go z historii, żeby mógł uczyć się zamiast niej bardziej potrzebnych przedmiotów.

„Stanęło na tym, że Tomek dostanie pozytywną ocenę z historii po opanowaniu całkiem elementarnych wiadomości, ale ma się postarać, by ci, którzy muszą się normalnie uczyć, mogli kiedyś powiedzieć: Z tym gościem, który stoi tam na podium, to chodziłem do jednej klasy i głosowałem za tym, żeby nie zawracał sobie głowy historią, tylko trenował kolarstwo” – wspomina w książce „Loco” nauczyciel, pan Jerzy Pilitowski. Gdy bohater tego tekstu wygrywał etapy Vuelty, jego koledzy z liceum na pewno mogli właśnie tak powiedzieć.

Marczyński zakończył karierę, ale ciągle działa w kolarstwie. Ma swoją firmę odzieżową, organizuje imprezy kolarskie, czasami pracuje dla telewizji. Obserwuje, co się dzieje i ma świadomość, że kolarstwo jest obecnie inne, niż nawet pięć, sześć lat temu. – Dziś jeździ się szybciej, do tego nauka odgrywa coraz większą rolę. Można powiedzieć, że trochę schodzimy z poziomu improwizacji i fantazji na rzecz liczb, odpowiednich przygotowań i szczegółowej kontroli treningu. Ja jestem trochę romantykiem kolarstwa, ale rozumiem, że taka zmiana jest po prostu potrzebna – tłumaczy.

Swoje dwa etapy Vuelty wygrał w 2017 r. Trzy lata wcześniej Michał Kwiatkowski został mistrzem świata w hiszpańskiej Ponferradzie. Rafał Majka w 2016 roku wywalczył brązowy medal igrzysk olimpijskich w Rio de Janeiro. Marczyński, Majka i Kwiatkowski wygrywali też etapy wielkich tourów, to samo osiągnął Maciej Bodnar, wygrywając w 2017 roku jazdę indywidualną na czas podczas Tour de France. Tyle że tamte świetne wyniki to dziś jedynie wspomnienie. Polskie kolarstwo szosowe zdaje się być w kryzysie, a następców nie widać. Marczyński dostrzega ten problem.

Obserwuję polskie kolarstwo i niestety stwierdzam, że nie mamy obecnie talentów na poziomie juniorskim. Zobaczymy, co będzie dalej. Jeszcze pięć, sześć lat temu mieliśmy trochę zawodników na poziomie World Touru, ale teraz jest gorzej. Myślę, że musi upłynąć trochę lat, żebyśmy znów mogli wystartować jako Polska w większych składach na imprezach mistrzowskich – kończy.

Fot. Tomasz Markowski / Krzysztof Porębski / Zuma

WIĘCEJ O KOLARSTWIE:

Bardziej niż to, kto wygrał jakiś mecz, interesują go w sporcie ludzkie historie. Najlepiej czuje się w dużych formach: wywiadach i reportażach. Interesuje się różnymi dyscyplinami, ale najbardziej piłką nożną, siatkówką, lekkoatletyką i skokami narciarskimi. W wolnym czasie chodzi po górach, lubi czytać o historiach himalaistów oraz je opisywać. Wcześniej przez ponad 10 lat pracował w „Przeglądzie Sportowym” i Onecie, a zaczynał w serwisie naTemat.pl.

Rozwiń

Najnowsze

Niemcy

Absurdalny samobój w Bundeslidze. Fatalna pomyłka bramkarza… [WIDEO]

Bartosz Lodko
1
Absurdalny samobój w Bundeslidze. Fatalna pomyłka bramkarza… [WIDEO]
Polecane

Nawet jak jest dobrze, to coś musi nie wypalić. Żyła zdyskwalifikowany w drugiej serii w Engelbergu

Szymon Szczepanik
1
Nawet jak jest dobrze, to coś musi nie wypalić. Żyła zdyskwalifikowany w drugiej serii w Engelbergu

Kolarstwo

Kolarstwo

Geniusz. Urazy. Zwycięstwa. Choroby. Depresja. I rekord wszech czasów. Kariera Marka Cavendisha

Sebastian Warzecha
1
Geniusz. Urazy. Zwycięstwa. Choroby. Depresja. I rekord wszech czasów. Kariera Marka Cavendisha
Kolarstwo

“Murzyn z tarantulą na głowie i blondynka”, czyli jak się zbłaźnić i obrazić wybitnych sportowców [KOMENTARZ]

Sebastian Warzecha
116
“Murzyn z tarantulą na głowie i blondynka”, czyli jak się zbłaźnić i obrazić wybitnych sportowców [KOMENTARZ]

Komentarze

1 komentarz

Loading...