Reklama

Carl Weathers. Zagrał w NFL i pokonał Rocky’ego

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

05 lutego 2024, 19:58 • 24 min czytania 18 komentarzy

W każdej dekadzie, licząc od lat 70., zagrał choć jedną rolę, która na stałe przebiła się do światowej popkultury. Był bohaterem filmów akcji, komedii i science fiction. Przede wszystkim wykreował postać, bez której nie byłoby „Rocky’ego”. W roli Apollo Creeda, ringowego rywala głównego bohatera, był fantastyczny, a jego charyzma wypełniała ekran. Przed kilkoma dniami odszedł Carl Weathers. To opowieść o jego życiu i karierze.

Carl Weathers. Zagrał w NFL i pokonał Rocky’ego

Carl Weathers. Życie i kariera

Yo, Apollo!

Kiedy Sylvester Stallone skończył scenariusz pierwszej części „Rocky’ego” długo walczył o to, by samemu zagrać w nim główną rolę. Tę walkę ostatecznie wygrał. Skoro jednak tytułową postać miał grać nikomu nieznany Sly, producentom zależało, by w jego ringowego rywala, filmowego antagonistę, wcielił się ktoś, kogo publika od razu by rozpoznała. Najlepiej były bokser, by zamaskować braki Stallone’a w tym aspekcie.

W efekcie angaż miał otrzymać Ken Norton, znakomity pięściarz, między innymi mistrz świata WBC w wadze ciężkiej, znany szczególnie ze swojej trylogii pojedynków z Muhammadem Alim, w której niespodziewanie wygrał pierwszą walkę po niejednogłośnej decyzji sędziów (dwie kolejne przegrał, aczkolwiek w obu sprawił wielkie problemy „Największemu”). Norton przeszedł na emeryturę w 1981 roku, kilka lat po powstaniu filmu.

Z producentami ponoć był już dogadany, później mówiło się nawet, że Apollo Creed częściowo był wzorowany na jego życiu, stąd tym bardziej – mimo braku doświadczenia w aktorstwie – pasował do roli. Ale w ostatniej chwili się wycofał (według innej wersji: był za duży w porównaniu do Stallone’a, co stanowiłoby problem na ekranie). Studio musiało więc na szybko szukać zastępstwa. W plotkach przebąkiwano choćby o innym wielkim pięściarzu – Joe Frazierze (który pojawia się nawet w filmie w roli samego siebie), ale ostatecznie postawiono na nikomu nieznanego gościa.

Reklama

Gość zwał się Carl Weathers. Był umięśniony, wysoki, nosił charakterystyczny wąs. Żeby dostać rolę… okłamał producentów i obraził Stallone’a.

Carl przyszedł i powiedział nam, jak doskonałym jest wyborem do tej roli. Od razu wiedzieliśmy jedno – że nie brakuje mu pewności siebie – wspominał potem sam Stallone. – Miał czytać scenariusz razem ze mną. Nie miał pojęcia, kim jestem. Myślał, że jakimś chłopcem z biura, któremu przypadło takie zadanie. […] Przeczytał wszystko, myślałem, że jest dobry. A on obrócił się do producentów i powiedział: „Poradziłbym sobie znacznie lepiej, gdybym czytał to z prawdziwym aktorem”.

Nie miałem pojęcia, że to on będzie grać główną postać. Widziałem jedynie, że po tym, co powiedziałem, wszyscy nagle na mnie spojrzeli – mówił z kolei Weathers. – Dopiero potem mi to wytłumaczono, ale podobno Sly stwierdził, że właśnie to powiedziałby Apollo, że byłby tak arogancki. A ja nie byłem arogancki, byłem po prostu niesamowicie nerwowy.

W każdym razie: Weathers angaż dostał, choć z boksem nie miał nic wspólnego. A powinien, był to bowiem wymóg producentów. Jak wybrnął? Cóż, w najprostszy możliwy sposób. Po prostu ich okłamał. Powiedział, że coś w swoim życiu już boksował i umie to robić. Zresztą ostatecznie nie miało to wielkiego znaczenia, bo Carl okazał się pasować idealnie do roli, a to, co w niej najważniejsze, rozgrywało się tak naprawdę poza ringiem.

Apollo Creed – tak jak i jego rywal, a potem przyjaciel, Rocky Balboa – miał zostać ikoną. Weathers szybko się o tym przekonał.

Reklama

Nagle zrozumiałem, jak to jest być częścią czegoś, co przyjęto naprawdę dobrze. Byliśmy w Nowym Jorku, gdy film miał swoją premierę. Szedłem po Manhattanie w piątek, jak każdy inny człowiek, byłem anonimowy. Nikt nie wiedział, kim jestem. W sobotę rano, po premierze, poszedłem tą samą trasą i każdy uliczny sprzedawca krzyczał: „Yo, Apollo!”. To było straszne, nie byłem na to gotowy. Być częścią czegoś takiego to niezwykłe przeżycie. Jeśli za bardzo w nie wsiąkniesz, sporo czasu zajmie ci, żeby się z niego wydostać – wspominał.

Creeda zagrał łącznie czterokrotnie, ale to pierwszy film darzył największą estymą. Z jednej strony dlatego, że – jak sam to ujął – „pojawił się dzięki niemu na mapie”, a z drugiej, bo kręcono go w szalonych warunkach. Zdjęcia trwały ledwie kilka dni, producenci zainwestowali w film minimalne środki, a John Avildsen (reżyser) wynajdywał coraz to nowe rozwiązania, żeby jakoś to wszystko poskładać do kupy.

Nikt wtedy nie sądził, że ten film stanie się tym, czym się stał. Szczerze mówiąc sam myślałem, że odniesie sukces, ale byłem młody, niedoświadczony i naiwny. Więc moje przeczucie niewiele znaczyło. (śmiech) Ale było w tym filmie coś takiego, co kazało mi tak myśleć – wspominał Weathers.

Wyszło, że miał rację. Sukces „Rocky’ego” opierał się na wielu składowych. Choćby na tym, że był to film… dla wszystkich. Jak pisaliśmy przy innej okazji: „Podobał się czarnoskórej części społeczeństwa, bo Creed wygrał. Podobał się białej części społeczeństwa, bo wielu utożsamiało się z Rockym i jego marzeniami (niektórzy wręcz za bardzo, bo „Rocky” stał się obrazem bardzo lubianym przez… rasistów, co bardzo denerwowało samego Stallone’a. Inna sprawa, że zdaniem wielu badaczy kina faktycznie – choć niezamierzenie – film bywa w wydźwięku nieco rasistowski). Podobał się kobietom, bo Adrian nie jest typową bohaterką z tamtych lat, czyli seksbombą z plakatu. Wręcz przeciwnie. Jest skryta, nieśmiała, nieprzesadnie ładna, ale okazuje się pełna wewnętrznej siły i charakteru. Podobał się klasie robotniczej, z trudem wiążącej koniec z końcem. Podobał mniejszościom narodowym, zwłaszcza włoskiej. Podobał fanom boksu. Trudno było znaleźć kogoś, kto nie wyszedłby z kina usatysfakcjonowany”.

CZYTAJ TEŻ: MINĘŁO 45 LAT, A “ROCKY” WCIĄŻ INSPIRUJE. O FILMIE, KTÓRY STAŁ SIĘ FENOMENEM

Za sukces odpowiada też pewnie, może nieco paradoksalnie, surowość filmu, jego realizm. Nie ma tu żadnego upiększania scen, bo nie było na to czasu i środków. Bohaterowie momentami boksują nawet na poważnie, Stallone kilkukrotnie prosił ponoć Weathersa, by ten uderzył go na serio, zresztą w rewanżu też się to zdarzało.

Na planie trudno unikało się ciosów. Bywało nawet, że umyślnie w siebie trafialiśmy. Bałem się zawsze, że gdy uderzę Sly’a zbyt mocno, to go zaboli. A nie było przecież ku temu powodu. Zdarzało się jednak, że obrywaliśmy. Wiecie, zmęczenie robiło swoje, czasem ktoś nie wymierzył siły ciosu – wspominał Weathers. Część z tych ciosów, które były „prawdziwe”, została zresztą w filmie.

Dodajmy do tego, że świat wokół głównego bohatera jest brudny, Rocky trenuje w rzeźni, jego mieszkanie to klitka, pracuje dla lokalnego mafioza i z trudem wiąże koniec z końcem. Z kolei naprzeciwko tego wszystkiego nagle wyrasta inne środowisko, w którym operuje kąpiący się w kasie, niezwykle ekscentryczny i ekspresyjny Apollo Creed, doskonale wykreowany przez Weathersa. Sam aktor pochodził z zupełnie innego otoczenia.

Na ulicy byli gotowi cię zabić

Dorastał w Nowym Orleanie, na „głębokim Południu”, jakim była pod koniec lat 40. i na początku 50. Luizjana.

Przed ruchem na rzecz praw obywatelskich, było tam mrocznie – by ująć to łagodnie – dla ludzi o moim kolorze skóry. O niektóre rzeczy trzeba było walczyć, a ja nie byłem wojownikiem z natury. Na ulicach byli gotowi cię zabić, dosłownie. Wiele trzymałem w sobie. To nie był szczęśliwy czas, choć mam z Nowego Orleanu wspomnienia dobre i złe. Te drugie? Choćby segregacjw kinach – wspominał.

Kino zresztą fascynowało go od zawsze. Już jako dziecko grał w szkolnych przedstawieniach, podobało mu się to, ale – jak wspominał – równocześnie odbierało jakikolwiek szacunek na ulicy. Nie potrafił też wytłumaczyć innym, czemu te przedstawienia czy chór, w którym śpiewał, są dla niego istotne. Wstydził się, choć wiedział, że to lubi i może nawet chciałby związać z tym przyszłość.

Ostatecznie szansą okazało się dla niego jednak nie aktorstwo, a sport.

Od kiedy pamięta, był nieco wyrośnięty nad resztę rówieśników. Łatwo budował też mięśnie. – Nie fascynowała mnie jednak ta kultura macho, aż do momentu, gdy poszedłem do ósmej klasy i zorientowałem się, że tylko ci, którzy angażują się w sport, są w stanie poderwać dobrze wyglądające dziewczyny. Dlatego zacząłem grać w futbol. Przez niego „zdobyłem” pierwszą dziewczynę, ale związek nie trwał długo. Byłem głupi, nie rozumiałem wtedy, że powinienem pójść ze sprawami dalej, niż tylko spotykać się po szkole. Choćby zaprosić ją na randkę, gdzieś wyjść.

SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ

Tak czy siak – gra w futbol amerykański ostatecznie się opłaciła. Jego sportowe możliwości otworzyły mu bowiem drzwi do prywatnego liceum w Nowym Orleanie dla czarnych dzieci, gdzie dostał stypendium. Z niego wyszedł z kolei do college’u w San Diego. Pierwszą wizytę w Kalifornii – gdzie ostatecznie przeprowadził się wraz z rodziną – zapamiętał na zawsze.

Wyjechałem wtedy z Nowego Orleanu, dotarłem na miejsce i pomyślałem: „To ziemia obiecana. Tu należę”. Kalifornia mnie znokautowała. Parki! Nigdy nie widziałem takich parków! Wszędzie były dzieciaki każdego koloru. Wszyscy sobie ufali, niezależnie od tego, jak wyglądałeś. Było zielono, słonecznie, a ja byłem po prostu kolejnym dzieciakiem. […] Miasto było wspaniałym miejscem dla chłopaka, który próbował odnaleźć swoją drogę. Na uniwersyteckim kampusie czułem się bardziej komfortowo, niż gdziekolwiek wcześniej czy później w moim życiu.

Carl odnalazł swoje miejsce na świecie.

Zbyt wrażliwy

W San Diego State University trafił do uniwersyteckiej drużyny futbolowej prowadzonej przez Dona Coryella, w przyszłości trenera w NFL, który w zeszłym roku trafił nawet do Galerii Sław ligi. Miał pod sobą bardzo mocną ekipę, przez dwa lata, które spędził tam Weathers (choć sporą część tego okresu stracił na leczenie kontuzji kolana) Aztekowie – jak się nazywali – nie przegrali nawet meczu. Genialnie grali zwłaszcza w 1969 roku, gdy wygrali wszystkie spotkania i przewodzili uniwersyteckim rozgrywkom w statystykach podań i punktów na mecz.

Weathers przesadnie się do tego nie przykładał, bo Coryell – geniusz ofensywy, którym później okazał się też w NFL – widział go w tyłach, jako defensora. Ale nie czuł się przez to niedoceniany. – Był fantastycznym trenerem. Każdego traktował tak samo, choć sami wiedzieliśmy, że nie jesteśmy równi, proszę was, oczywistym jest, że rozgrywający jest traktowany lepiej od innych. Do Coryella można było przyjść z każdym problemem. Ale nikt nie miał na co narzekać, bo wszystko wygrywaliśmy – wspominał Weathers.

Carl w college’u był rzadkim przypadkiem. Równocześnie rozwijał dwie kariery: futbolową i aktorską. Początkowo nie miał bowiem pomysłu, na jakie studia pójść, więc zgodnie ze swoimi zainteresowaniami wybrał sztukę i teatr. Wspominał potem, że było to życie trochę jakby był Doktorem Jekyllem i Mister Hyde’em. Z jednej strony grał w futbol i zderzał się z rywalami, z drugiej zakładał rajstopy i grał w sztukach na podstawie Szekspira.

W Aztekach był wtedy Lloyd Edwards, który uznał, że to bardzo zabawne. Zawsze, gdy spotkał mnie w pobliżu budynku teatru, wołał: „Yo, Aktor!”. Powtarzałem mu, że jestem futbolistą i żeby tego nie robił. Ale tak to wyglądało. Kiedy byłem z aktorami, nosiłem to co oni. Gdy szedłem na trening, nosiłem to co inni gracze – mówił Carl.

Choć ostatecznie zdobył dyplom, to pierwotnie postawił na futbol. Miał powody, może nie był wyróżniającym się graczem, ale wystarczająco solidnym, by marzyć o angażu w NFL. I ten angaż faktycznie otrzymał, choć w drafcie do ligi przepadł. Już po nim ściągnęli go jednak do siebie Oakland Raiders, ekipa, która dopiero co trafiła do NFL po fuzji tej ligi z rozgrywkami AFL. W dodatku prowadził ją wówczas John Madden, legendarny trener, od którego nazwiska dziś nazwę bierze najbardziej znana seria gier związana z futbolem amerykańskim.

To on ostatecznie popchnął Weathersa w stronę… aktorstwa.

Carl bowiem w tamtym okresie nadal łączył grę w futbol z grą w teatrze. Zresztą w tym pierwszym nie rozgrywał wielu meczów – w 1970 roku było ich siedem, w kolejnym wyszedł na murawę ledwie raz. To nie dziwi, Raiders byli niezwykle utalentowanym zespołem, pełnym znakomitych zawodników. Weathers wspominał szczególnie swoje początki w drużynie, gdy jeden z nowych kolegów wytrącił go z równowagi, popychając tylko jedną ręką. To pokazało mu, że musi się bardziej przykładać do treningów.

Tak zrobił. Tyle że i to nie wystarczyło. Choć jego ówcześni koledzy wspominali, że Carl miał potencjał na to, by grać w NFL przez długie lata. – Byłby świetnym pass rusherem [defensywnym zawodnikiem, który ma wywrzeć presję na rozgrywającym rywala], zarówno wtedy, jak i w obecnej lidze. Był niezwykle aktywny, bardzo fizyczny. Może wpasowałby się nawet na pozycję running backa [gracz, który biegiem z piłką zdobywa kolejne jardy]. Zawsze tak myślałem – mówił Fred Biletnikoff, wieloletni zawodnik Raiders.

John Madden uznał jednak, że dla Weathersa miejsca ostatecznie nie znajdzie. Choć koledzy Carla uważali, że ten jest szybki, mocny i mógłby zostać wypróbowany na kilku innych pozycjach – z czym trener może i się zgadzał – to Madden miał inne zastrzeżenia. Po tym, jak poszedł obejrzeć „Otella”, w którym w głównej roli grał Weathers, podszedł do niego i powiedział mu: „Jesteś po prostu zbyt wrażliwy”.

Nie mogłem tego odpuścić. Czułem się zraniony, bo miałem zostać odsunięty od drużyny, to z jednej strony. A z drugiej? Jako profesjonalny zawodnik ostatnie, co chcesz usłyszeć, to że jesteś zbyt wrażliwy. Ale bez tej wrażliwości jak mógłbym być aktorem i to takim cokolwiek wartym? – pytał po latach. Zresztą dobrze tę wrażliwość Carla tłumaczyli jego koledzy, którzy mówili, że Madden miał rację, ale nie w pełni. Bo Weathers, owszem, wrażliwy był, ale głównie pod względem tego, jak dbał o przyjaciół i kumpli z zespołu. Na boisku jednak nie odpuszczał.

Fakt pozostawał jednak faktem – miejsca w Raiders dla Carla już nie było. Znalazł je w CFL, kanadyjskiej lidze, gdzie występował przez kolejne trzy sezony (wiele lat później trafi tam też Dwayne „The Rock” Johnson), ale ostatecznie pogodził się z tym, że wielkiej kariery w futbolu nie zrobi i sam przed sobą przyznał, że „był wystarczająco dobry, by wszystkich oszukać i załapać się do NFL, ale brakowało mu zaangażowania, by faktycznie coś osiągnąć”.

CZYTAJ TEŻ: NIEDOSZŁY FUTBOLISTA, ŚWIETNY WRESTLER I WIELKA GWIAZDA. JAK THE ROCK STAŁ SIĘ WIELKI

Jedna ścieżka kariery okazała się więc ślepą uliczką. Została druga.

Castingi? “Kłamałem”

Wśród swoich inspiracji zawsze wymieniał Woody’ego Strode’a, który pod wieloma względami go przypominał. Był wysoki, umięśniony, potrafił grać, co pokazał w „Spartakusie” naprzeciw Kirka Douglasa. Był też, oczywiście, czarny, to również istotne. Podobnie Sidney Poitier czy Harry Belafonte. Albo sportowcy: Jim Brown i Muhammad Ali.

Przede mną przyszło mnóstwo ludzi, podziwiałem tych, którzy osiągali sukces, chciałem im dorównać. Oni zbudowali ścieżkę, którą potem poszedłem ja i dzięki temu znalazłem sukces – wspominał w zeszłym roku. Jego droga do wspomnianego sukcesu nie była jednak przesadnie łatwa. Gdy zrezygnował z futbolu nie do końca wiedział, co ze sobą począć. Potrzebował pracy, zaczepiał się w małych rólkach, często zmyślając swoje doświadczenie.

Mocno przesadzałem w rozmowach o własnych dokonaniach. Kłamałem, że grałem w teatrze w San Francisco, albo że byłem statystą w „Brudnym Harrym”. Jak mieli to sprawdzić? Nie mogli tego zrobić. Uznałem, że to sposób, gdybym chodził na castingi przestraszony, nie dostałbym żadnej roli. Oczywiście, musiałem być gotowy, by faktycznie zagrać dobrze, gdy przyszedł na to czas. Ważne było jednak samo to, że dostawałem tę możliwość.

Jedna z wczesnych ról Weathersa, gościnnie w sitcomie “Good Times”.

Początkowo otrzymywał ochłapy. Kilka małych ról w reklamach, epizody w serialach czy statystowanie w nieco większych filmach, choćby w „Kandydacie” z Robertem Redfordem. Z planu tego ostatniego zapamiętał go Michael Ritchie, reżyser, który potem obsadził go w większej roli w swoim kolejnym filmie. Carl powoli stawał się rozpoznawalny, jego CV było coraz bardziej pokaźne. Co nie znaczy, że dzwoniono do niego z propozycjami, nadal to on musiał walczyć o role.

– Odebrałem wtedy niesamowicie wiele lekcji w bardzo krótkim czasie. Na moment musiałem nawet odpuścić, pozwolić sobie na chwilę spowolnienia, przepracować to wszystko. Bywało ciężko, bo niektóre rzeczy były moimi porażkami. A porażki akceptuje się z trudem, zwłaszcza gdy chodzi o ego. A gdy do tego dochodzą porażki finansowe… Cóż, trochę czasu zajęło mi otrząśnięcie się z niektórych – wspominał.

Po latach zresztą – również ze względu na czasy, gdy był zależny od innych – otworzył własną agencję. Uznał, że nie chce oddawać władzy nad rolami i filmami w ręce innych osób, woli sam kontrolować gdzie, kiedy i kogo gra. To było jednak już po „Rockym”, mógł sobie na to pozwolić. – Wielu oddałoby tę władzę, jednak ja jej chciałem. Zwariowałbym, gdybym jej nie miał. Mam trochę fioła na punkcie kontroli własnego życia – mówił.

Grał wszędzie tam, gdzie go chcieli. Zresztą to pokrywało się z jego filozofią, o której opowiadał kilka dekad później.

Chcesz być aktorem? Graj. Są małe teatry. Regionalne teatry. Teatry w kościołach. Jeśli chcesz być aktorem, bądź aktorem. Wiele osób nie chce jednak tego, chce od razu zostać gwiazdą filmową. A to coś innego – wspominał. Sam zresztą nie akceptował takiego myślenia. Od zawsze uważał, że tylko ciężką pracą dojdzie się na szczyt. – Jeśli nie pracujesz ciężko, to jaka jest alternatywa? Chcesz być nagrodzony za to, że nie jesteś dobry w tym, co robisz? Jeśli chcesz robić coś na pół gwizdka, to okej, wielu ludzi tak żyje. Ale dla mnie to zbrodnia, bo wyrządzasz tym szkody nie tylko ludziom dookoła, ale też sobie. Nie jestem fanem takiej mentalności.

Harował więc. Na rozpoznawalność. Na większe role. Na przebicie się w świecie filmu. I wreszcie się udało.

Bo przyszedł Apollo Creed.

Wymiana ciosów z Alim

Ulubiony moment z całej serii? Chyba ten z „Rocky’ego 4”, gdy byłem na tej samej scenie co James Brown. Gdy dorastałem jako dzieciak, postaci takie jak Brown, były moimi idolami. A potem nagle stałem razem z nim na jednej scenie… To wręcz amerykańska ikona, z którą grałem razem.

Scena, o której mówi Weathers, to właściwie „Rocky” w pigułce, ale też jego aktorstwo w pigułce. Przerysowana, absurdalna, ale niesamowicie wciągająca, kupująca widza w całości. Apollo Creed powracający z emerytury, by w pokazowej walce zmierzyć się z groźnym Rosjaninem Ivanem Drago (pamiętajmy, że czwarta część osadzona była w realiach zimnej wojny), pojawia się na hali w wielkim stylu. James Brown śpiewa „Living In America” w otoczeniu zespołu i tancerek, sam Creed wychodzi na umieszczony wyżej balkon w spodenkach z amerykańską flagą i kapeluszu. Tańczy, przedrzeźnia rywala, a dopiero potem zmierza do ringu.

Wielu innych aktorów wypadłoby w takiej sekwencji sztucznie. Weathers sprawił, że Creed w – jak się później okazało – swoich ostatnich chwilach, raz jeszcze budził zachwyt publiki. Bo to Carl potrafił robić najlepiej, przez cztery filmy w roli wielkiego boksera najpierw sprawił, że fani go nie znosili, a potem, że pokochali. A na końcu – że rozpaczali, gdy ich ulubieniec umierał na ringu, powalony mocnym ciosem Drago.

Nie wiedziałem, że Creed umrze. Ale co mogłem zrobić? Scenariusz był napisany. Pomyślałem sobie, że to i tak cztery filmy, dziesięć lat na ekranie. Może to faktycznie był czas, by ruszyć dalej? Oczywiście, że chciałem więcej, ale zaakceptowałem rzeczywistość – wspominał sam Weathers.

Wielokrotnie opowiadał też o tym, jak budował tę postać. Jak najpierw wykreował niezwykle pewnego siebie, aroganckiego mistrza, który potem – w finalnej walce pierwszej części – zaczął tracić na pewności siebie tak bardzo, że nawet nie wiedział, czy wygra pojedynek z nieznanym wcześniej nikomu rywalem. I jak później ten sam mistrz, pokonany w ostatnich sekundach rewanżu, gotów był odwiesić rękawice na kołku, ale… nigdy w pełni nie zaakceptował porażki (Creed i Balboa zmierzyli się w końcu jeszcze raz, ale tylko dla samych siebie). Swoją subtelną, ale niezwykle charyzmatyczną grą, z filmu na film zmieniał postrzeganie Apollo Creeda w oczach widowni.

Może to dzięki niemu Creeda polubił też ostatecznie Muhammad Ali. Przez lata trwała zresztą dyskusja na temat tego, na kim Apollo właściwie był wzorowany. Wiadomo było, że Stallone tworząc postać Rocky’ego inspirował się Chuckiem Wepnerem, underdogiem, który w walce z Alim przegrał, ale był w stanie sensacyjnie wytrwać do końca pojedynku, stąd skojarzenia z “Największym”. Sam Sly mówił też, że charakterystykę postaci Apollo zaczerpnął od Jacka Johnsona, jednak fani widzieli w nim też choćby Sugara Raya Leonarda.

Najczęściej mówiono jednak o Alim. Zresztą mówił i on sam. – Byłem tak wielki w świecie boksu, że musieli stworzyć postać taką jak Rocky, białą postać, by postawić ją naprzeciw mnie w ringu. Ameryka musi mieć wielkie białe postaci. Takie jak Jezus, Wonder Woman, Tarzan czy Rocky – opowiadał w swoim stylu. Ostatecznie zaprzyjaźnił się jednak i ze Stallone’em (do którego początkowo miał pretensje o postać Creeda), i z Weathersem.

Byłem raz w Beverly Hills, siedziałem na zewnątrz restauracji, a Ali szedł ulicą z grupą ludzi dookoła. Spojrzeli na mnie i Ali zawołał: „Apollo Creed!”. Nagle staliśmy naprzeciw siebie i wymienialiśmy ciosy. To było niesamowite. Świetnie się bawiłem. Gdy po latach widziałem go w Nowym Jorku w hotelowym lobby, była jakaś 23:30, a on zmusił mnie do wstania, żeby mógł mi pokazać, że wciąż może mnie znokautować. (śmiech) To fantastyczny gość – wspominał Weathers.

Bokserscy fani wskazywali zresztą, że – może świadomie, a może nie – Carl wiele zaczerpnął z Alego. Creed świetnie porusza się na nogach, prowokuje rywali, jest pewny siebie, dynamiczny, pełnymi garściami korzysta wręcz z filozofii „Największego” – „tańcz jak motyl, żądl jak pszczoła”. Co zresztą grało na korzyść filmu, Ali był bowiem nieprzewidywalny, często zachowywał się zupełnie odwrotnie do tego, jak powinien robić to profesjonalny bokser. Ale to działało. A że Weathers bokserem nigdy nie był, to wszelkie jego uchybienia w „sztuce”, można było zrzucić na karb tego, jak w ringu popisywał się Creed.

Carl „uniósł” tę postać naturalną charyzmą, wielu innych aktorów po prostu by nie podołało, zwłaszcza wobec porównań do postaci takiej jak Ali. Weathers wyglądał jednak jako Creed absolutnie naturalnie, nie miał żadnego problemu z tym, by wykreować przeciwnika stojącego w sprzeczności do Rocky’ego. Głośnego, obytego z mediami, pewnego swoich możliwości, dumnego ze swoich osiągnięć (do rewanżu z Rockym nie przegrał w końcu żadnej walki!), dbającego nie tylko o poziom sportowy swoich pojedynków, ale też o ich medialność.

Przydomki takie jak „Master of Disaster” czy „Count of Monte Fisto”, doskonale uzupełniały tę postać. Jednak geniusz Weathersa w tej roli kryje się w tym, że ostatecznie w całym tym popisowym zachowaniu można dostrzec uznanie dla rywala, który dał z siebie wszystko. Uznanie na tyle duże, że mistrz zgadza się dać nieznanemu wcześniej przeciwnikowi rewanż, choć tłumaczy to tym, że “wygrałem, ale go nie pokonałem”. Późniejsze odejście Creeda na emeryturę – za sprawą tego, jak przedstawił to Carl – też wydaje się naturalne. Podobnie jak jego przyjaźń ze swoim ostatnim rywalem, a nawet zostanie jego trenerem.

Droga, jaką przechodzi w całej filmowej serii Apollo Creed, każe widzom tę postać pokochać. A naturalna charyzma, czar Weathersa sprawia, że jest to rozkaz, któremu nie da się nie ulec.

Zadowolić widzów

Po tylu latach grania jednej postaci, naturalne jest, że zyskujesz rozpoznawalność właśnie w tej roli. Ludzie na całym świecie widzieli „Rocky’ego” i kolejne części, znali Apollo Creeda. Bywało, że mylili mnie z postacią. Producenci filmowi mają tak samo. Bałem się, że nie będzie już Carla Weathersa, zostanie tylko Apollo Creed – mówił.

Rzeczywistość pokazała mu jednak, że jest inaczej. Owszem, jego filmografia jest bogata w różnego rodzaju wpadki. Sporo w niej ról gościnnych w lepszych bądź gorszych serialach. Sporo słabych filmów, już zgodnie zapomnianych przez publikę, w większości przypadków zresztą najzupełniej słusznie. Ale Weathers miał też szczęście do występów, które stały się legendarne. Po tym, jak po raz ostatni zagrał Apollo Creeda, na kolejny taki czekał ledwie dwa lata.

Wystąpił wówczas w filmie science fiction u boku Arnolda Schwarzeneggera. Film zwał się „Predator”, na zawsze wdarł się do popkultury, a bicepsy Arniego i Carla, gdy ci podają sobie ręce, tkwią w niej do dziś już jako niezależne od filmu byty.

„Predator”? To jeden z moich ulubionych filmów. Co ciekawe, kiedy miał premierę, nie zarobił wielkich pieniędzy, a w mojej opinii był przełomowy dla tego typu science fiction. Zawsze gdy trafiam na niego w telewizji, zostawiam kanał, na którym leci. Nieważne, w którym momencie akcji zacznę oglądać – opowiadał sam Weathers.

Możliwe, że kocha tak „Predatora” z dwóch powodów. Po pierwsze, to był film, który pokazał mu, że jest nie tylko Apollo Creedem, ale może też być ot, choćby majorem Dillonem, walczącym z tytułowym kosmitą. Po drugie? Atmosfera na planie „Predatora” była ponoć niepowtarzalna, pełna rywalizacji, ale w koleżeńskim duchu. – Nie było mowy o tym, by którykolwiek z tych gości wyszedł przed kamerę i nie starał się wyglądać lepiej od innych. Trenowaliśmy bez przerwy – wspominał Weathers.

Wielokrotnie opowiadał też o różnych klubach, w których bawił się z innymi gwiazdami tego filmu. O wspólnych imprezach. I o treningach, bo Arnold przywiózł ze sobą całą siłownię. – Wszyscy byliśmy młodymi facetami obsadzonymi w filmie, który jest w dużej mierze oparty na fizyczności. Do tego kręciliśmy go w przepięknym otoczeniu, w Puerto Vallarta w Meksyku. Czego można się było spodziewać? Na pewno dużo zabawy, wzajemnego żartowania z siebie, pranków i wspólnych imprez. Wszystko to było obecne na tym planie. Myślę, że ten duch wspólnoty przeszedł też na to, co widzimy na ekranie.

Bo i faktycznie, czuć w „Predatorze” pewną więź między aktorami, a przez to – ich postaciami. Po „Rockym” to właśnie „Predator” okazał się drugim wielkim sukcesem Weathersa. Trzecim? Pewnie „Happy Gilmore” film o niedoszłym hokeiście, który ma wielki talent do golfa. Komedia, z Adamem Sandlerem w tytułowej roli. To był wielki przeskok, bo jeszcze kilka lat wcześniej Carl Weathers sam – nieco refleksyjnie – opowiadał:

W kinie chodzi o to, by zadowolić widzów, którzy kupują bilety. Na ten moment pościgi, wybuchy i wystrzały to to, co w moim przypadku pełni tę rolę. Adaptacje Hemingwaya czy Moliera w tej chwili nie wchodzą w grę. Trzeba dać ludziom to, czego chcą. Choć trzeba uważać, by nie wpaść w ślepą uliczkę, w której zostanie się na zawsze sklasyfikowanym w takich rolach.

Te słowa wypowiedział zresztą niedługo po tym, jak zagrał – według własnego scenariusza, bo na późniejszym etapie kariery zajmował się też od czasu do czasu i pisaniem, i reżyserką – w „Szalonym Jacksonie” (oryginalnie: „Action Jackson”), stosunkowo kiepskim, ale – jak to w latach 80. – kultowym filmie pełnym rozwałki, bijatyk, pościgów i wybuchów. Wszystkiego, o czym sam mówił.

Grał w nim policjanta, tytułowego Jacksona, który prowadzi śledztwo w sprawie morderstw, a to okazuje się – typowo dla takich filmów, prawda? – bardziej skomplikowana i zawiła, niż można się było spodziewać. To zresztą też była już w dużej mierze komedia, ale jednak napchana akcją, a więc rola z gatunku tych, z jakich Weathers był znany. A gdy przyszedł „Happy Gilmore” to zagrał tam mentora głównego bohatera, który „sam nie może grać w golfowym tourze, bo jedną rękę zeżarł mu aligator”.

Na tej kości wciąż jest dużo mięsa

Przeskok do komedii wyszedł mu na dobre, a kręcenie filmu wspominał jako fantastyczny czas. Ludzie pokochali Gilmore’a, ale i jego mentora. Jedynym problemem była… kontuzja, której wówczas doznał. Ironicznie, akurat na planie filmu, w którym akcji było stosunkowo niewiele.

Nikomu o tym nie powiedziałem, bo jestem twardy. Uszkodziłem sobie plecy, właściwie nigdy tego w pełni nie zaleczyłem. To była scena, gdy upadałem w ciemno do tyłu. Były tam rozłożone poduszki, takie wysokie na może dwie stopy. Nie dosunięto ich jednak do samej ściany, przez to zamiast upaść na coś płaskiego, upadłem tak, że mój kręgosłup się wygiął. Poczułem ból, natychmiast po nim mocne pieczenie. Ale jestem sportowcem, jestem twardy, jestem aktorem, kontynuowałem granie. Dopiero po jakichś trzech miesiącach powiedziałem sobie: „Nie mogę tak dalej”.

Po dłuższym czasie poszedł do lekarza. Okazało się, że złamał dwa kręgi, które same się zrosły, ale w zły sposób. Chirurdzy powiedzieli mu, żeby tego nie ruszać, bo jedyne, co mogą zrobić, to pogorszyć sprawę. Przez lata żył więc z bólem, łykając różnego rodzaju środki. Ponad cztery lata zajęło zanim ból zaczął zanikać, choć od czasu do czasu i tak się odzywał. Nic dziwnego, że w tym okresie ograniczył działalność aktorską, jeśli już grał, to głównie epizody… albo głosem. Na późniejszym etapie kariery pojawił się bowiem choćby w serii „Toy Story” czy w kilku grach komputerowych – w tym w „Mortal Kombat X”.

O jego karierze często mówi się, że jest „pokoleniowa”. Starsi widzowie pamiętają go z „Rocky’ego”. Pokolenie lat 80. kojarzy z „Predatorem”. Millenialsi z „Happy Gilmorem”. Jeszcze młodsi z kolei choćby z „Arrested Development” (polski tytuł: “Bogaci bankruci”), popularnym sitcomem, w którym wystąpił w ledwie kilku odcinkach, ale grał zapadającą w pamięć rolę… samego siebie, tylko podkoloryzowanego – starszego aktora, któremu zależy tylko na pieniądzach i za odpowiednią sumę godzi się uczyć własnego fachu jednego z bohaterów. A że bohater ten nie ma zupełnie talentu, no to sami wiecie, jak może się to skończyć.

W każdym razie o ile z „Rocky’ego” pamięta się na przykład całą otoczkę wokół Creeda, o tyle z „Arrested Development” ludzie zapamiętali dwa powiedzenia sknerusa jakim była wykreowana przez Weathersa postać: „There’s still plenty of meat on that bone” (“Na tej kości wciąż jest dużo mięsa”) oraz „Baby, you got a stew going!” (trudno przetłumaczyć: bohater Weathersa po prostu robiła gulasze z wszelkich dostępnych resztek). Carl udowodnił tym samym, że komediowy talent jest u niego równie duży, jak ten do filmów akcji.

W kolejnej dekadzie Carl Weathers po raz kolejny zdobył więc grono nowych fanów. A w poprzednich kilku latach zrobił to raz jeszcze – zgarniając nawet nominację do Emmy – za rolę w „Mandalorianinie”, gdzie grał Greefa Kargę, przyjaciela i zleceniodawcę tytułowego bohatera. I znów kolejne pokolenie mogło pokochać jedną z jego postaci.

A starsi przypomnieć sobie o tym, że kto jak kto, ale Carl Weathers grać potrafi.

Walcz dalej, Apollo

– Dzisiejszy dzień jest dla mnie niewiarygodnie smutny. Jestem tak rozdarty, że nawet nie potrafię tego wyrazić. Po prostu staram się powstrzymać, ponieważ Carl Weathers był nieodłączną częścią mojego życia, mojego sukcesu. Darzę go niesamowitym uznaniem. Kiedy wszedł do pokoju i po raz pierwszy go zobaczyłem, ujrzałem wielkość. Mimo wszystko nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo był wielki. Nigdy nie osiągnąłbym tego, co udało nam się z “Rockym”, bez niego. Był absolutnie genialny – miał głos, wzrost, prezencję, zdolności sportowe, ale – co najważniejsze – miał serce i duszę. To straszna strata. Był magiczny. Miałem szczęście być częścią jego życia. Walcz dalej, Apollo – to pożegnanie, jakie po śmierci Carla Weathersa zamieścił w swoich mediach społecznościowych Sylvester Stallone. Nagrał je, nie napisał, a na filmie widać było, że jest wyraźnie poruszony.

Nic dziwnego, bez Apollo Creeda nie byłoby przecież sukcesu „Rocky’ego”, Weathers dla całej serii był tak samo ważną postacią jak sam Sly. Aktora żegnali zresztą i inni. Arnold Schwarzenegger pisał, że „każda chwila z nim – na planie i poza – była czystą radością”. Jesse Ventura, inna gwiazda „Predatora”, dodawał, że „straciliśmy ikonę”, a Adam Sandler opowiadał, jak wspaniałym człowiekiem był Weathers i jak świetnie nagrywało się z nim film.

W jednym z wywiadów Carl Weathers opisywał, jak skupił się na tym, by doskonale odegrać scenę śmierci Apollo Creeda. Tak, by ta była ważna dla każdego fana, bo taka postać nie może po prostu upaść, musi walczyć o życie do ostatnich chwil. Jak prawdziwy wojownik. On sam odszedł inaczej, po cichu, w swoim domu w Los Angeles.

I o ile Creed zasługiwał na wielki koniec, o tyle wydaje się, że Weathers – ten wrażliwy dzieciak z Nowego Orleanu – mógł chcieć właśnie takiego.

W końcu to wszystko, co wielkie, zrobił już wcześniej – na ekranie.

SEBASTIAN WARZECHA

Czytaj też:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Boks

Boks

Ringowe wojny. Wybieramy najlepsze rywalizacje w historii wagi ciężkiej

Szymon Szczepanik
11
Ringowe wojny. Wybieramy najlepsze rywalizacje w historii wagi ciężkiej
Boks

Durkacz: Do dziś nie oglądałem mojej walki na igrzyskach w Paryżu [WYWIAD]

Błażej Gołębiewski
0
Durkacz: Do dziś nie oglądałem mojej walki na igrzyskach w Paryżu [WYWIAD]
Boks

Ojciec furiat, wujek gangster, brat celebryta. Poznajcie dwór „Króla Cyganów”

Szymon Szczepanik
10
Ojciec furiat, wujek gangster, brat celebryta. Poznajcie dwór „Króla Cyganów”

Komentarze

18 komentarzy

Loading...