Jedni mówią, że wygląda jak jakiś niezbyt rozgarnięty naukowiec. Prawnuk Alberta Einsteina po przejściach. Inni powiedzą, że to po prostu Harvey Kittel z gęstym wąsem. Za fasadą śmiesznego staruszka kryje się historia, której część opisano nawet w poświęconej mu indonezyjskiej książce. Jeśli słyszeliście kiedyś, że ktoś z niejednego pieca chleb jadł, to było to tylko jakieś niewiele znaczące gaworzenie. O ile nie dotyczyło właśnie Petara Segrta. Chorwacki szkoleniowiec to chodząca definicja piłkarskiego globtrotera — futbolem zajmował się w dotkniętej wojną Gruzji, w wiecznie borykającym się ze zbrojnymi konfliktami Afganistanie, ale też na spokojnych i słonecznych Malediwach. Teraz opiekuje się cieniutką reprezentacją Tadżykistanu. I właśnie dokonał z nią cudu.
— Taka jest piłka nożna. Każdy z nas ma jakiś sen — podsumowywał poetycko bezdyskusyjny sukces swój i swoich podopiecznych. Awans do czołowej szesnastki Pucharu Azji to nie lada wyczyn, choć okupiony ogromem wyrzeczeń, trudności i zmartwień. Życie i praca w kilku krajach borykających się z w większości nieznanymi nam problemami, zrobiły z całkiem jeszcze młodego Segrta dziadka. Pełnego wigoru, ale siwiuteńkiego, rozczochranego. W Tadżykistanie przepracował już trudne dwa lata, ale i nie trudniejsze niż każdy wcześniejszy rok jego trenerskiej kariery, która, powiedzmy sobie szczerze, została przez Chorwata poprowadzona w sposób wyjątkowo niekonwencjonalny
Wszystko tu jest totalnie nieracjonalne. Momentami… niebezpieczne? Trudno to nazwać jakoś inaczej.
Petar Segrt. Wąsacz, pasjonat, marzyciel
Wąsacz — bo ta męska ozdoba jest od lat jego znakiem rozpoznawczym. Pasjonat — bo kocha piłkę od zawsze i gdy tylko poważna kontuzja kolana zakończyła jego, niebyt zresztą zjawiskową, karierę piłkarską, od razu wiedział, że musi zostać trenerem. Marzyciel — głównie dlatego, że to idealista, który każdy problem uznaje przede wszystkim za okazję do jego rozwiązania, a w zawodnikach z futbolowego końca świata dostrzegał potencjał godny mundialu. Nie ma w tym cienia żartu — Petar Segrt usilnie wmawiał piłkarzom z Afganistanu, że jego zdaniem mogą jechać na mistrzostwa świata. Sam w końcu mówił, że każdy ma jakiś sen.
— Moim marzeniem jest pojechać pewnego dnia na Puchar Azji. Chociaż nie, czemu nie mielibyśmy jechać na Mistrzostwa Świata? Kto niby powiedział, że to niemożliwe? — usilnie dopytywał swego czasu w afgańskiej telewizji.
W nosie miał rozsypkę, w jakiej znajdował się wtedy kraj. Walki na ulicach, spadające na Kabul i jego okolice bomby, fruwające wokół odłamki, brud, ubóstwo. Petar Segrt wierzył w swoich chłopaków, a oni wierzyli w niego.
Petar Segrt i jego praca w mniej dziwnych miejscach
Jego trenerska ścieżka początkowo wydawała się całkiem normalna. Pokopał trochę w Austrii i Niemczech, w międzyczasie podglądał trenerów, potem pomagał w rozwijaniu młodych talentów. Wreszcie sam zasiadł na ławce, już naprawdę na poważnie, i został asystentem zbierającym doświadczenie do samodzielnej pracy. Dla SV Waldhof Mannheim grał w ostatnich dwóch latach swojej piłkarskiej kariery i to właśnie tam po raz pierwszy mógł pracować z pierwszą drużyną.
Młodziutki Petar Segrt u progu trenerskiej kariery.
Wszystko rozwijało się tak, jak powinno. Po bożemu. Rok wspierania zespołu na poziomie 2. Bundesligi i pierwsza oferta samodzielnej pracy z zaplecza austriackiej ekstraklasy. Półtora roku później także pierwsze zwolnienie, które owiane jest lekką tajemnicą.
— Oskarżał nas o niedotrzymywanie umów związanych z finansami — mówił w styczniu 2003 roku prezes DSV Leoben, Hans Linz — Mam wrażenie, że on specjalnie sprowokował nasze rozstanie. My naprawdę byliśmy bardzo zadowoleni z Segrta pod względem sportowym — tłumaczył austriackim mediom.
Po co Segrt miałby wymuszać zerwanie umowy? Miał na oku jakiś nowy, lepszy klub? Gdzie tam! Pół roku spędził na bezrobociu, a w lipcu objął grającą na tym samym poziomie i z podobnymi sukcesami drużynę SV Ried. Bez względu na to, czy chciał sobie po prostu trochę odpocząć, czy najzwyczajniej w świecie poprztykał się z władzami Leoben, już u progu XXI wieku Segrt pokazał, jak będzie prowadził swoją karierę.
Chciał grać i grał na własnych warunkach. Z SV Ried wywalili go jednak już po czterech miesiącach. To w ogóle ciekawy moment, jeden z dwóch w biografii chorwackiego szkoleniowca, w którym droga naszego bohatera krzyżuje się z Polakami.
W skrócie — prezes klubu, Peter Vogl, był skłócony ze Segrtem. Nie podobało mu się, jak ten prowadzi drużynę, jakie osiąga wyniki. W gruncie rzeczy wszystko było źle i Vogel musiał zacząć działać. Nie szukał daleko, bo najpierw sprawdził, jak radzi sobie ekipa rezerw prowadzona wówczas przez naszego rodaka, Andrzeja Lesiaka. I to właśnie Polak dostał misję szybkiego połatania drużyny po Segrcie.
— Mój poprzednik był typem gawędziarza. Opowiadał dziennikarzom o wszystkim, co się działo w klubie. Wyciągał z szatni wiadomości, które powinny zostać za zamkniętymi drzwiami. Skłócił zawodników. Sam popadł w konflikt z piłkarzami, a co najważniejsze prowadzony przez niego zespół zaczął odstawać wyraźnie od czołówki tabeli — tłumaczył powody zmiany Lesiak.
Nie ma sensu bronić ekscentrycznego Segrta, ale w SV Ried nie przywiązywali w tym czasie wielkiej wagi do jakiegokolwiek porządku. Może Chorwat po prostu się do tego dostosował? — O tym, że zostałem pierwszym trenerem, najpierw usłyszałem od juniora, który o godzinie 10.00 zatelefonował do mnie z pytaniem, czy ma przyjść na popołudniowy trening — opowiadał ponad dwadzieścia lat temu Andrzej Lesiak w rozmowie z portalem katowice.naszemiasto.pl — Dopiero dwie godziny później skontaktował się ze mną prezes.
Petar Segrt i polskie wątki
W słowach Lesiaka jest sporo prawdy. Segrt potrafi pięknie opowiadać, nie tylko o piłce i wszystkim, co wokół niej. To facet, który zamiast trenować teraz reprezentację Tadżykistanu śmiało mógłby wam wciskać fotowoltaikę albo jakieś jedyne w swoim rodzaju garnki. W wywiadach czuje się jak ryba w wodzie, doskonale rozpoznaje otoczenie i zawsze idealnie dobiera słowa. Nauczyły go tego trudy pracy w Gruzji.
Kraj dobrego wina i chaczapuri był wtedy jeszcze względnie bezpiecznym miejscem do życia. Chorwat pojawił się w tam w 2006 roku, by prowadzić reprezentację młodzieżową. Segrt i jego najwyżej dwudziestoletni podopieczni dostawali raczej w czapę, więc praca trenerska przybyłego z Europy gaduły całkiem szybko dobiegła końca. W ośmiu meczach kadra Gruzji U-21 wygrała całe dwa razy i dwukrotnie musiała uznać wyższość rówieśników z Polski. To ten drugi polski moment w karierze aktualnego opiekuna reprezentacji Tadżykistanu.
Scena. Petar Segrt przechadza się po stadionie w Zabierzowie, gdzie Polska kadra do lat 21 za kilkadziesiąt minut podejmie jego drużynę. Po obiecującym debiucie Chorwata na ławce trenerskiej i nieznacznej porażce z Hiszpanią nieśmiało mówi się, że Gruzini mogą już urywać punkty o wiele lepszym drużynom. Segrt nie wie jeszcze, co za cuda potrafi wyczyniać Piotr Ćwielong i jak trudno przedrzeć się przez linię obrony złożoną z Mariusza Paweleca, Piotra Polczaka i Jakuba Rzeźniczaka.
22 sierpnia 2007 roku. Petar Segrt nie pokochał Zabierzowa.
Kwiat polskiej młodzieży nie był zbyt gościnny. Gruzini wrócili do domów bez punktów i z bagażem trzech straconych goli. Entuzjazmu nie było. Kolejna porażka z Polską była ostatnim meczem Segrta w roli selekcjonera reprezentacji młodzieżowej. Wcześniej jednak wybuchła wojna.
Petar Segrt i wojna w Gruzji
Trener nazwany wcześniej wesołym gadułą niecały rok po wizycie w Zabierzowie musiał spoważnieć. Nie chciał uciekać z Gruzji nawet w obliczu wywołanej przez Rosję wojny. Wojny, w którą zaangażował się zresztą całym sercem.
— Zostając tutaj, jestem naprawdę szczęśliwy. Pracuję od trzech lat dla waszych reprezentacji, ale to nie jest moment, żeby mówić wam cokolwiek o piłce — mówił do tysięcy zgromadzonych na placu Rustaveli w Tibilisi. — To trudny czas i to bardzo ważne, że stoimy tu dziś razem. Przez ostatnie kilka dni moi przyjaciele, rodzina, partnerka, ludzie, których poznałem w Chorwacji i ci, których znam z Niemiec, pytali mnie, czemu nie wracam do domu, dlaczego nie uciekam z Gruzji… Powiedziałem im wtedy, że nie mogę przyjechać. Nie mogę zostawić tu moich przyjaciół, moich piłkarzy i tych wszystkich osób, które pomagały mi tu przez ostatnie dwa lata. Jak miałbym zapomnieć o ludziach stąd i o tym, co dzieje się tu od kilku dni? — pytał retorycznie tuż po wkroczeniu rosyjskich wojsk na teren Gruzji.
— Stoimy razem na placu Rustaveli i musimy być szczęśliwi, że nadal możemy. Należy pamiętać o tych, którzy zginęli i nie ma ich tu z nami. Jestem Chorwatem, to nie jest mój dom, ale skoro wy możecie tu żyć, to czemu nie miałbym żyć tu z wami? — Petar Segrt zebrał kolejne brawa od tysięcy Gruzinów dzierżących dumnie flagi swojego kraju — Wierzę w Gruzję i nie boję się Rosji! Mogą nas bombardować, mogą stawiać przeciwko nam czołgi, ale nigdy nie zabiją ducha, który cechuje ten naród. Nieważne kto to wszystko zaczął i kto za tym stoi — musimy chwycić się za ręce i być w tych dniach razem. Pokażmy Rosjanom, że jesteśmy razem i się ich nie boimy! — chorwacki trener w przypływie emocji złapał za rękę tłumacza, zachęcając tłum do podobnego, symbolicznego gestu.
Petar Segrt był tego wieczoru niemal mężem stanu. Liderem.
Był też tylko trenerem gruzińskiej młodzieżówki i koordynatorem zespołu przy seniorskiej kadrze narodowej Gruzji. Dyrektorem technicznym. Kimś w rodzaju załatwiacza spraw wszelakich. A jednak ktoś postanowił wprowadzić go na scenę przed tłum tysięcy zlęknionych Gruzinów, którzy potrzebowali w tych dniach przede wszystkim nadziei. Potrzebny im był gawędziarz o dobrym sercu i dostali gawędziarza o dobrym sercu.
Za słowami Segrta szły także czyny. Jeszcze w sierpniu, miesiącu wybuchu wojny, została mu zlecona specjalna misja — sam prezydent Saakaszwili polecił Chorwatowi zrobić wszystko, by reprezentacja Gruzji dotarła na zaplanowany mecz towarzyski z Walią.
— To dla nas wyjątkowy mecz — mówił Guardianowi wąsaty dyrektor techniczny. — Nikt w Rosji nie wierzył, że można wywieźć osiemnastu zawodników z kraju ogarniętego wojną. Prezydent Saakaszwili powiedział mi, że wynik nie jest ważny. Ten mecz miał po prostu pokazać, że możesz nas zbombardować i wysłać czołgi do naszego kraju, ale nigdy nie powstrzymasz naszych ludzi. To symbol, że Rosjanie nas nie pokonają — tłumaczył wyspiarskim mediom Segrt.
Sam musiał się trochę nakombinować, by spotkanie doszło do skutku. Najpierw zebrał drużynę, później wsadził ją w autokar i wyruszył z nią w dwudziestogodzinną podróż do Azerbejdżanu, skąd można było bezpiecznie wylecieć na zachód. Jedyne czego nie miał zaplanowanego, to sposób na przedostanie się przez granicę.
— Azerowie nie chcieli nas wpuścić. Na nic zdawały się tłumaczenia, że jesteśmy i tak w dużym niebezpieczeństwie, że to bardzo ważne. Nie mogę mówić, jak udało się to załatwić, ale wielkie podziękowania należą się federacji piłkarskiej Azerbejdżanu. To oni nam pomogli — tłumaczył enigmatycznie Segrt.
Gruzińscy piłkarze i trener Hector Cuper przed meczem z Walią.
Chorwat skorzystał z okazji i jak już pojawił się w Walii, chętnie odpowiadał na pytania mediów. Mówił, że to, co pokazują zachodnie telewizje, jest jedynie ułamkiem faktycznego stanu rzeczy. Że próżno tu szukać doniesień o tysiącach zabitych, martwych dzieciach.
— Nie obchodzi ich, gdzie zrzucą bombę, kogo akurat zabiją, ale w najgorszym momencie wojny potrafią wysłać nam faks z informacją, że nie mamy się czego obawiać i możemy przyjechać na zaplanowany 5 września mecz towarzyski naszych reprezentacji młodzieżowych. Odesłałem im wiadomość, potwierdzając, że tam będziemy. W Gruzji mieszka 4,5 miliona ludzi, w Rosji 120 milionów. Nie mamy szans pokonać ich w wojnie, ale tam będziemy grali jedenastu na jedenastu.
Deklaracja była bardzo jasna i Segrt ostatecznie zabrał ze sobą reprezentację dwudziestoletnich młodzieńców do Rosji. Przegrał 0:4, ale znów udowodnił, że mały naród może być narodem dumnym i potrafiącym walczyć z podniesioną głową.
Petar Segrt leci do Indonezji
Petar Segrt zamknął pełen trudów etap pracy i przeniósł się w bardziej spokojne miejsce, w którym skradł serca kibiców. Choć nie od razu. Chorwat musiał przestawić się na trochę bardziej pokojowe warunki i przez to bardziej pokojowe zarządzanie drużyną. Praca dla Bali Devata okazała się falstartem, z którego szybko udało się wyciągnąć odpowiednie wnioski. Segrt może być uparty i nieustępliwy, ale nie jest ślepy. Po trzech miesiącach w Indonezji zaczął rozwijać skrzydła. Z tym, że już w nowej drużynie.
W Austrii gawędziarz, który paplał zdecydowanie za dużo. W Gruzji dzielny facet, który nie boi się nikogo i niczego. W Indonezji… bohater literacki. Tak, dokładnie.
Czas spędzony w PSM Makassar, klubie z południowej części wyspy Sulawesi, przysporzył Segrtowi wielu lojalnych fanów. Zespół miał całe mnóstwo kibiców, ale od wielu lat nic się jakoś nie kleiło. Po zatrudnieniu Chorwata wszystko zaczęło się zmieniać – nowy trener świetnie radził sobie z wprowadzaniem młodzieży do drużyny i wymusił zmiany organizacyjne w funkcjonowaniu całej klubowej struktury. Efekt był taki, że Makassar w krótkim czasie mógł się pochwalić kilkoma reprezentantami kraju i o wiele lepszymi wynikami. Kibice nadal skandują imię swojego dawnego trenera, a jedna z zagorzałych fanek klubu ukochała Segrta tak bardzo, że napisała o nim książkę, która ma bardzo wdzięczny tytuł.
Petar Segrt: Tumbuh di Daerah Konflik hingga Kecintaannya pada PSM Makassar
Nikt nie podjął się chyba tłumaczenia tej pozycji na żaden z europejskich języków, ale pani Andi Widya Syadzwina pisze o chorwackim trenerze w samych superlatywach. Segrt jest ukazywany jako zaangażowany reformator, który nade wszystko pragnie dobra indonezyjskiej piłki i chyba nie ma w tym wielkiej przesady. Szkoleniowiec po kilku latach pracy przyznał, że liczył na naprawdę wiele…
— Musisz wiedzieć, czego chcesz. Na początku wszyscy zapewniali mnie, że oczywiście zbudują w Indonezji akademie, zrobią to, to i jeszcze tamto… Ostatecznie niewiele z tego wynikło, a jeśli już, to same problemy — mówił z żalem w głosie Segrt w jednym z wywiadów nagranych jeszcze w Indonezji. Chorwat chciał dobrze i wiele osób doceniało jego uczciwe podejście do wielu spraw, ale ostatecznie w wyspiarskim państwie pozostał po Segrcie tylko sentyment kilku kibiców i książka.
Dostępna zresztą do kupienia za lekko ponad 27 tysięcy indonezyjskich rupii, a to na ten moment mniej niż siedem złotych.
Petar Segrt znów w boju
Po etapie indonezyjskim Segrt potrzebował chwili wytchnienia. Może miał poczucie niespełnionej misji? Jakiegoś zawodu? Od pracy odpoczywał trochę ponad rok i nagle znów wypłynął na powierzchnię w Europie, prowadząc NK Zvijezda Gradacac. Raczej słabszą niż lepszą drużynę bośniackiej ekstraklasy. Dziwne by zresztą było, gdyby Chorwat nagle objął jakąś silną ekipę, a powody są dwa.
- Żadna silna ekipa nie chciałaby Segrta.
- Segrt nie chciałby żadnej silnej ekipy.
Nowy trener ostatecznie poprowadził drużynę w dwudziestu jeden meczach i zdobywał z nią równo punkt na każde spotkanie. Wystarczyło to akurat do zajęcia ostatniego miejsca w lidze i spadku. Rozpaczliwa walka o ligowy byt nie była wystarczającym zastrzykiem adrenaliny, której Segrtowi zaczęło wyraźnie brakować. Tęsknił za nią na tyle, że następny krok w trenerskiej karierze postawił wprost do będącego w wielkim bałaganie Afganistanu. Mówiło się, że miał na stole ofertę prowadzenia jednej z niemieckich młodzieżówek, ale gdzie tam niemiecka młodzieżówka może się równać z seniorską kadrą państwa, w którym bomby latają po niebie jak ptaki.
Jedna z takich bomb wystraszyła pewnego dnia Petara Segrta i jego zawodników na przedmieściach Kabulu. Drużyna właśnie brała udział w sesji zdjęciowej, za chwilę w tym samym miejscu miała się odbyć konferencja prasowa, ale w pobliżu spadł jakiś zabłąkany ładunek wybuchowy i plany trzeba było pozmieniać.
— Bardzo bałem się o moich graczy. Po wszystkim udaliśmy się do Doha na tygodniowy obóz przygotowawczy — wspominał Segrt w rozmowie z działem medialnym afgańskiej federacji.
Przytaczaliśmy tu już słowa Chorwata dotyczące, jego zdaniem jak najbardziej możliwego, awansu Afganistanu na mundial. Wiary nie można było Segrtowi odmówić, ale nie wszyscy chcieli pracować tak, jak zalecał. Znów chciał wejść w buty wielkiego reformatora, który pokaże działaczom z peryferiów futbolu, co powinni robić. W Indonezji spotkał się po prostu z tłumem gnuśnych potakiwaczy. W Afganistanie przegrał ze zwyczajami korupcyjnymi.
Oczywiście, że nie podobało mu się, jak Afgańczycy zarządzają piłką w swoim kraju i że właściwie wszystko załatwia się tam pod stołem. Oczywistym jest też, że jego niezadowolenie irytowało działaczy, którzy w końcu postanowili się z nim rozstać. Segrt znów jednak zostawił dobre wrażenie, zapisując się w pamięci kibiców.
— Za jego kadencji widziałem Afganistan grający najlepszy futbol w moim życiu — zachwycał się trenerem anonimowy kibic na jednym z afgańskich forów poświęconych piłce nożnej.
— Każdy, u kogo będzie pracował, ma wielkie szczęście. To pasjonat. Podobno chciał zamieszkać w rozdartym wojnami Afganistanie i szukać tu młodych talentów, ale federacja mu na to nie pozwoliła — pisał inny fan.
Nie znalazłszy uznania w oczach afgańskich działaczy, Segrt przeniósł się na Malediwy.
Petar Segrt i słoneczne Malediwy
Dobroduszność chorwackiego szkoleniowca to tylko jedna z jego silnych cech osobowości. Segrt potrafi być uparty jak osioł i często trudno go przekonać, że jego pomysł wcale nie jest taki dobry. W takich krajach jak Indonezja czy Afganistan kondycja futbolu jest tak kiepska, że każda propozycja działania wysuwana przez Segrta była jak najbardziej godna realizacji. Na Malediwach nie mieli takiego bałaganu i chyba właśnie dlatego pozbyli się w końcu wąsatego szkoleniowca. Ten jednak zdążył wywalczyć dla maleńkiego wyspiarskiego kraju jedno kontynentalne trofeum.
No, może bardziej regionalne. Pod wodzą Segrta Malediwy zostały mistrzem Azji Południowej. W turnieju udało się zremisować ze Sri Lanką, ograć Nepal i Indie, ale nie oszukujmy się – nie byli to rywale z wysokiej półki. Ani nawet z półki średniej. Później już jednak zaczęło się to wszystko trochę sypać. Konflikt, który ostatecznie mocno wpłynął na rozstanie Chorwata z kolejnym pracodawcą zaczął się jeszcze przed zwycięstwem w Pucharze SAFF.
Wszystko dotyczyło jednego z najważniejszych piłkarzy. Ali Ashfaq przez lata był prawdziwą gwiazdą malediwskiej piłki, ale u Segrta łatwo można było wszystko zaprzepaścić. Doświadczony napastnik, kapitan kadry narodowej po prostu olał jedną z konferencji prasowych. Nie przyszedł i już. Wielu oburzyło się na Ashfaqa, ale wszyscy wierzyli, że przeprosiny załatwią sprawę i będzie można zapomnieć o tym incydencie. Prawie wszyscy, bo takie zachowania zostawały na bardzo długo w pamięci selekcjonera. Gdy kibice już dawno wybaczyli kapitanowi jego nieeleganckie zachowanie, Segrt nadal nie uznawał przeprosin za wystarczające i pomijał Ashfaqa we wszystkich swoich powołaniach.
Póki były wyniki i federacja, i fani byli w stanie uznawać surową decyzję trenera. Gdy wyniki się popsuły, a Segrt zaczął nagle powoływać siedemnastoletnich piłkarzy bez żadnego doświadczenia klubowego, wszystkim zapaliła się czerwona lampka. Chorwat podejmował bardzo dziwne decyzje taktyczne, nie do końca wiedział już, na jakich pozycjach grają jego zawodnicy, mieszał i kombinował, a mecze z udziałem jego drużyny wyglądały coraz gorzej. W eliminacjach do Pucharu Azji Malediwy zdołały pokonać tylko reprezentację wyspy Guam, przegrywając wszystkie pozostałe spotkania. To chyba przelało czarę goryczy i ostatecznie pogrzebało projekt Segrta, wysyłając selekcjonera na kolejną, tym razem aż dwuletnią przerwę od pracy.
Petar Segrt. Ojciec sukcesu Tadżykistanu
Okres bezrobocia trwał i trwał, a opcje powrotu na trenerską karuzelę nie do końca satysfakcjonowały Chorwata. Wreszcie los podrzucił mu ofertę od piłkarskiej federacji Tadżykistanu — drużyny słabej, z biednego kraju. W sam raz dla niego. Segrt nie zastanawiał się jakoś długo, a jego decyzja o wyjeździe do jednej z postsowieckich republik okazała się strzałem w dziesiątkę. Wypowiedziane na głos w afgańskiej telewizji marzenie spełniło się dopiero w połowie stycznia, kiedy Tadżykistan i Petar Segrt zagrali pierwszy mecz w rozgrywkach Pucharu Azji.
Chorwat czuje się w Tadżykistanie wręcz doskonale.
Bezbramkowy remis z Chinami dał nadzieje na to, że może być pięknie. Cudem były już bardzo udane kwalifikacje na turniej, w których drużyna nie dała szans Mjanmie, ograła Singapur i zremisowała z Kirgistanem. Tym bardziej obiecujące było 0:0 na otwarcie kontynentalnego turnieju, którym chorwacki selekcjoner na zawsze przechodzi do historii tadżyckiego futbolu. Porażka z Katarem kilka dni później była wkalkulowana w poczynania podopiecznych Segrta i wobec kolejnego remisu Chińczyków, o wszystkim miał zdecydować mecz z Libanem.
Segrt żył tym spotkaniem. Awans na turniej to jedno, ale wreszcie, w wieku 57 lat, mógł doprowadzić kopciuszka do sukcesu, o jakim marzył. Wyjście z grupy na takim turnieju z taką drużyną to naprawdę wielka sprawa. Nic więc dziwnego, że gdy Tadżykistan przegrywał od samego początku drugiej połowy, Segrt denerwował się coraz bardziej. W pewnym momencie zbeształ nawet chłopca od podawania piłek. Zdaniem Chorwata zbyt ślamazarnego w swoich poczynaniach.
Pierwszym sygnałem, że można odwrócić losy meczu, była czerwona kartka dla obrońcy rywali, Kassema El Zeina. Zasłużona kara, ale i dar od losu dla dzielnych Tadżyków. Dzielnych?
— Ci piłkarze zawsze walczą, są gotowi zrobić wszystko dla swojego kraju — mówił o swoich podopiecznych Segrt — Chcę, by moi zawodnicy grali, jak o swoje życie. Naród Tadżykistanu jest bardzo wojowniczy — przekonywał.
I chyba miał rację. Stan rywalizacji udało się wyrównać na jakieś dziesięć minut przed końcem regulaminowego czasu gry. Umarbaev przełamał impas doskonałym uderzeniem bezpośrednio z rzutu wolnego. Segrt szalał już przy linii bocznej, bo cały czas należało walczyć o pełną pulę. Tadżykowie naciskali, wcześniej sędziowie nie uznali im dwóch bramek. Chorwat i jego piłkarze byli podrażnieni, a lepiej nie drażnić narodu wojowników.
By jakoś pokazać miarę sukcesu Segrta, warto dodać, że gol Umarbaeva był pierwszym strzelonym przez Tadżykistan w historii gier tej drużyny w Pucharze Azji. W pierwszym występie tej drużyny w Pucharze Azji. W pierwszym meczu o taką stawkę.
A potem po prostu padł drugi gol.
Zmasowany atak piłkarzy na bezbronnego starszego pana.
— Co ja mam niby z tym zrobić? — dopytywał dziennikarzy Petar Segrt w pomeczowym wywiadzie, w rękach mieląc resztki swoich okularów zniszczonych przez wielki wybuch radości — To już drugi raz jak ci szaleńcy niszczą mi okulary. Za każdym razem, gdy strzelą jakiegoś ważnego gola, wskakują na mnie i w sumie nie wiadomo po co to robią — żartował ze swoich piłkarzy. Tak jakby naprawdę nie wiedział, ile musi dla tych chłopaków znaczyć tak wielki sukces. I trener, z którym udało im się dokonać niemożliwego.
***
W sobotę miną dokładnie dwa lata pracy Segrta z tymi “szaleńcami”. W niedzielę okazja do dokonania kolejnego cudu — ekipa Chorwata zagra w 1/8 finału Pucharu Azji i spróbuje zaskoczyć faworyzowaną reprezentację Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Kciuki trzymają nie tylko w Tadżykistanie, bo selekcjoner ma przyjaciół w wielu krajach i wielu życzy mu wszystkiego najlepszego. Jest uparty, bywa ekscentryczny, nie jest wybitnym trenerem. Cenią go jednak za to, jakim jest człowiekiem.
CZYTAJ WIĘCEJ W WESZŁO:
- Miłość do Szymańskiego i barwy Stambułu. Z wizytą na Basaksehir – Fenerbahce [REPORTAŻ]
- Szalony koncept pewnego Czecha. Jak Bohemians podbili antypody
- Jak futbol wyzwala Kolumbię z odoru kokainy, krwi i wojny
Fot. Newspix / SV Waldhof Mannheim