Bartłomiej Babiarz jeszcze na początku czerwca ubiegłego roku jako kapitan wyprowadzał na boisko pierwszoligową Skrę Częstochowa. Zaraz potem jednak w wieku 34 lat zakończył karierę i dołączył do sztabu szkoleniowego Warty Poznań. Co go przekonało? Czy po czasie nie żałował tej decyzji? O co chodzi z jego udziałem w sparingach “Zielonych”? Jak wygląda praca trenera-analityka? Kiedy jego rady dały najbardziej wymierny efekt? Dlaczego uważa, że Warta na wiosnę będzie znacznie lepiej punktowała i grała? Czy jest zadowolony ze swojej kariery? Zapraszamy.
Pierwsze pół roku po drugiej stronie rzeki utwierdziło cię w przekonaniu, że latem podjąłeś dobrą decyzję?
Myślę, że tak. Są propozycje, których po prostu się nie odrzuca. Mimo że spadłem ze Skrą do II ligi, po raz pierwszy od dłuższego czasu inne kluby dzwoniły do mnie już w maju, pytając o plany na przyszłość. Zwlekałem z odpowiedziami, chciałem być fair wobec Skry i do samego końca walczyć z nią o utrzymanie się. Gdybyśmy pozostali w I lidze, mój kontrakt zostałby automatycznie przedłużony.
Na tydzień przed końcem sezonu stało się jasne, że to się nie uda, a dwa dni przed ostatnim meczem otrzymałem propozycję od Dawida Szulczka, żeby dołączyć do jego sztabu w Warcie Poznań. Kilka godzin namysłu i zapadła decyzja, że nadszedł odpowiedni moment do przejścia na, jak to określiłeś, drugą stronę rzeki. Wychodząc jako kapitan ze Stalą Rzeszów wiedziałem, że to pożegnanie z zawodowym graniem, bo dogadywałem już trenerski kontrakt w Warcie.
W jakim sensie oferta Warty była nie do odrzucenia?
Nie było tajemnicą, że dobrze znaliśmy się z trenerem Szulczkiem. Pracowaliśmy razem w Wigrach Suwałki. Tam stawiałem swoje pierwsze kroki jako trener, praktycznie przez dwa lata prowadząc zajęcia w klubowej akademii i pomagając w drużynie rezerw. Wtedy też ukończyłem kurs UEFA A. Z wiadomych względów często zaglądałem do pokoju trenera i wypytywałem go o różne szkoleniowe sprawy. Bardzo go ceniłem i cenię, wiele mogłem się nauczyć. Już po miesiącu pracy w Suwałkach wyraziłem zdziwienie, że jest tylko w II lidze, dając mu trzy lata, żeby znalazł się w Ekstraklasie. “Nie posłuchał” mnie i wylądował w niej po półtora roku.
Kiedy więc na te dwa dni przed ostatnim meczem zadzwonił z pytaniem o plany na przyszłość, długo się nie wahałem. Raptem dwa tygodnie wcześniej rozmawialiśmy i mówił mi: “Nagraj się, nagraj, bo w przyszłości fajnie będzie współpracować, tylko żebyś potem nie marudził, że jeszcze byś sobie pokopał”. Szybko przeszedł od słów do czynów. Po jego propozycji nawet nie tyle się zastanawiałem, ile musiałem zaplanować, jak to wszystko ogarnąć pod kątem prywatnym.
Gdyby Skra się utrzymała, chciałbyś dalej grać, czy tak czy siak czułeś już, że pora wieszać buty na kołku?
Mimo że drużynowo ta historia skończyła się tak a nie inaczej, uważam, że ostatnie pół roku mojej gry stało na naprawdę dobrym poziomie. Pierwsza runda w Skrze była szalona pod wieloma względami, ale gdy sytuacja organizacyjna w minimalnym stopniu się ustabilizowała, piłkarsko wszedłem na właściwe tory. Utwierdziłem się w przekonaniu, że mogę jeszcze rywalizować z młodszymi chłopakami na tym poziomie. Otrzymałem dużo telefonów z II ligi i spokojnie dałbym w niej radę. Do pewnego momentu taki był mój alternatywny plan, gdyby nie udało się utrzymać ze Skrą, ale trener Szulczek miał inne zamiary (śmiech).
Zapadło mi w pamięci zdanie Jakuba Dziółki, który mnie wtedy prowadził, że jeżeli mamy robić cokolwiek, to róbmy to na naszych warunkach. Stwierdziłem, że tak byłoby teraz z końcem grania: byłem zdrowy, mógłbym jeszcze gdzieś iść, ale sam decyduję, że nadszedł koniec i nie wymuszają tego kontuzje, brak ofert czy jakieś wypalenie. Było dla mnie bardzo ważne, że schodzę ze sceny w pełni sił i dalej mogę się cieszyć aktywnością. Jeżeli jest taka potrzeba, czasami na treningach pomagam piłkarsko. Fizycznie na pewno nie odstaję.
Zagrałeś nawet w kilku sparingach Warty, co lekko wykpiwano, że kadra taka wąska i musi wchodzić analityk. W takich chwilach nie odzywała się tęsknota za boiskiem?
Te występy dotyczyły letniego sparingu i październikowej przerwy na kadrę [rozmawialiśmy przed tureckim występem z Czerkasami, PM]. Oczywiście w żartach mówiono, że może jeszcze bym pomógł w Ekstraklasie. Jestem jednak zdania, że albo robisz coś na sto procent, albo nie robisz wcale. Jasne, gdyby dopadł nas jakiś totalny kataklizm zdrowotny i dostałbym propozycję chwilowego powrotu do gry, to postarałbym się pomóc, ale na co dzień takiego wariantu nawet nie rozważam. Na boisku aktorami są piłkarze, a ja wszedłem już w rolę suflera.
W sztabie trenera Dawida Szulczka jesteś analitykiem. Trzymasz się wąsko tych obowiązków czy uczestniczysz też w przeprowadzaniu treningów?
Jestem trenerem-analitykiem, tak bym siebie nazwał. Ludzie czasami sobie umniejszają, mówiąc, że ktoś nie jest piłkarzem czy nie jest trenerem, ale ja nie zamierzam tego robić. Jako trener-analityk biorę udział w treningach, pomagam przy ich organizacji i prowadzeniu. Mamy ściśle ustalone zadania, kto co robi w danej fazie zajęć, tutaj nie ma improwizacji. Oprócz tego odpowiadam za indywidualne analizy naszych zawodników i zawodników rywali. Staram się, żeby chłopcy mieli jak najwięcej przydatnych informacji przed każdym meczem i niczym nie zostali zaskoczeni.
Na co najbardziej zwracasz uwagę przy analizie poszczególnego przeciwnika?
Na wszystko, co może się przydać w naszych działaniach defensywnych i ofensywnych. Każdy zawodnik ma jasno określone atuty, ale też u każdego znajdzie się słaby punkt. Szczególnie przypatruję się jakimś atutom “ekstra”, jak na przykład budowanie gry u Diegueza z Jagiellonii – w skali polskiej ligi jest w tym znakomity – i szukam rozwiązań, które mogę przekazać naszym piłkarzom.
Ile trwa przygotowanie takiej analizy pod jeden mecz?
Praktycznie trwa przez cały tydzień. Już na początku tygodnia pytam zawodników, o kim z obozu rywala chciałby się dowiedzieć czegoś więcej, żebym mógł przekazać mu jakieś wskazówki wcześniej, jeszcze przed zasadniczą odprawą. Dzień lub dwa przed meczem chłopaki dostają gotowe raporty – ci od defensywy o przeciwnikach z ofensywy i na odwrót. Myślę, że stworzenie raportów do jednego spotkania to kilkanaście godzin pracy. Oprócz tego wykonuję swoje codzienne obowiązki związane z treningami.
Forma tych raportów jakoś u ciebie ewoluowała czy nie wprowadzałeś większych zmian?
Na samym początku częściej przekazywałem informacje, które byłyby najbardziej interesujące i przydatne z mojej perspektywy. Z czasem większą wagę zacząłem przywiązywać do tego, co sam zawodnik chciałby wiedzieć. Przykładowo: jeden z naszych stoperów ma pytanie, jak “dziewiątka” przeciwnika zachowuje się przy wyrzutach z autu, czy zgrywa piłkę, czy schodzi nisko jak Zwoliński w Rakowie. Z kolei jeden z naszych ofensywnych graczy co kolejkę prosi mnie o wytypowanie “słabszego” stopera przeciwnika. Potem w trakcie gry stara się być bliżej niego, bo to zwiększy jego szanse na wygrany pojedynek. Nie zawsze mamy pewność co do składu, więc bywa, że trzeba przygotować kilka raportów na wszelki wypadek. Nie mogą to być rozwlekłe materiały, ich przejrzenie zajmuje maksymalnie 4-5 minut.
Łatwiej przekazać konkretną wskazówkę do ofensywy czy defensywy?
Zawsze łatwiej jest opisywać zawodnika ofensywnego, przynajmniej w moim przypadku. U niego największe atuty – drybling, jakiś specyficzny zwód, wbieganie za linię obrony, poruszanie się między liniami, jakość i sposób strzału – widać od razu, gołym okiem. U piłkarzy defensywnych trzeba się bardziej wgryzać w szczegóły, ale efekt też może być zadowalający.
To poproszę cię o konkret: kiedy jesienią czułeś największą satysfakcję, bo twoja wskazówka znalazła bezpośrednie przełożenie na boisko?
W wyjazdowym meczu z Koroną Kielce. Informowałem naszych środkowych pomocników, że zawodnicy gospodarzy w tej strefie czasem mocno ryzykują przy budowaniu akcji. Są dobrze wyszkoleni technicznie, ale bywa, że podejmują pojedynki obarczone dużym prawdopodobieństwem straty piłki. Nieraz im to wychodzi, obrócą się i zrobią przewagę, jednak jest to też szansa na wysoki odbiór. I właśnie w ten sposób Mateusz Kupczak przejął piłkę, popędził na bramkę i dał nam prowadzenie. On wszystkie raporty skrzętnie analizuje. Później sam stwierdził, że wiedział, że ten zawodnik [Nono, PM] będzie się odwracał właśnie w tę stronę.
Takie chwile dają mi największą satysfakcję, nie potrzebuję specjalnych podziękowań. Sam fakt, że chłopaki o moich radach rozmawiają i naprawdę biorą je pod uwagę zupełnie mi wystarcza.
Dojrzewa w tobie myśl o samodzielnej pracy trenerskiej?
Nadal jestem na dorobku. Dopiero od pół roku pracuję jako asystent. Staram się czerpać garściami od trenerów, z którymi mam styczność w sztabie. Oni co najmniej od kilku lat praktykują ten fach i pokazali już, że ich robota się broni. Kiedyś chciałbym spróbować pracy na własny rachunek, ale nie mam tu żadnych sprecyzowanych planów, że za dwa lata czy za pięć lat idę na swoje. Na zapas do przodu nie wybiegam. Chcę się systematycznie rozwijać i gdy poczuję, że prezentuję już odpowiedni poziom, by ubiegać się o UEFA Pro, nie będę zwlekał. Na pewno jednak nie jest to najbliższa przyszłość. Jestem świadomy braków, które muszę uzupełnić.
Jakie to braki?
Na dziś, a rozmawiamy 17 stycznia, samodzielnie nie poprowadziłbym dobrze drużyny. Umiejętności miękkich mi nie brakuje. Byłem w paru klubach, praktycznie w każdej szatni wybierano mnie do rady drużyny, nieraz pełniłem funkcję kapitana. Gdzie bym nie wszedł, jestem pozytywnie odbierany jako człowiek. Potrafię rozmawiać z ludźmi, potrafię rozmawiać z grupą i tworzyć relacje. To jednak nie oznacza, że dobrze bym tą grupą kierował. Bycie pierwszym trenerem nie ogranicza się do organizacji treningów i ustalania taktyki. Życie to ciągła nauka. Bazę dotyczącą kwestii taktycznych czy treningowych mam, ale uważam, że nie jest to jeszcze wystarczający poziom.
Prowadziłeś też indywidualne szkolenia…
…nadal je prowadzimy jako Coach Partners z Łukaszem Małkowskim i Michałem Pawlikiem. Działaliśmy we trójkę przez rok, teraz usunąłem się w cień ze względu na Wartę. To było cenne doświadczenie, bo praca indywidualna to coś zupełnie innego, jest czas na detale.
Gdzie polscy zawodnicy mają największe deficyty?
Tak naprawdę wszystko da się poprawić: technikę użytkową, zachowania z piłką i bez piłki. Pole manewru do poprawiania rozumienia gry przy dwójce czy trójce podopiecznych jest akurat ograniczone. Aby wyćwiczyć poruszanie się między strefami, potrzebujesz treningu drużynowego, ale możemy udoskonalić umiejętności piłkarskie i motoryczne plus na tyle, na ile się da drobne elementy rozumienia wydarzeń boiskowych.
No i nie zapominamy, że sport to także wychowanie. Uczymy przestrzegania zasad, sumienności, przypominamy, jak ważna jest szkoła. Ona powinna być na pierwszym miejscu, dopiero potem dochodzi piłka, która być może bardzo ci w życiu pomoże, ale fundamentem jest wykształcenie. Mieliśmy już przypadki, gdy chłopaki kończyli treningi w klubach i stawiali na naukę. Kochali piłkę, lecz mieli świadomość, że prawdopodobnie nie będą grali na poziomie, który ich interesuje. Gdy masz 17 lat, już mniej więcej możesz to ocenić. Pewne wartości jednak na zawsze z nimi zostaną. Doceniam to, kiedy ktoś realnie patrzy na rzeczywistość. Z piłki można mieć też frajdę grając amatorsko w weekendy.
Przejdźmy do samej Warty. 19 meczów, 19 punktów, ostatnie bezpieczne miejsce w tabeli. Jak podsumowaliście tę rundę: jest w porządku czy macie poczucie, że status klubu się zmienia i sam fakt bycia nad kreską wszystkiego nie załatwia?
Każda z drużyn będąca koło nas w tabeli chciałaby być zdecydowanie wyżej i my również. Głównym problemem na początku sezonu były liczne kontuzje. Widzieliśmy to chociażby po naszej ławce rezerwowych w 1. kolejce. Kwestie zdrowotne utrudniły nam przygotowania – wielu zawodników nie przepracowało ich bez zakłóceń – i początek rozgrywek. Mimo to i tak wystartowaliśmy bardzo przyzwoicie. Często jednak pewne sprawy wychodziły w końcówkach meczów, gdy brakowało nam pola manewru. Czasami dokonywaliśmy nieoczywistych zmian, bo nie mieliśmy innego wyjścia. Tak traciliśmy punkty z Ruchem, Wartą, Rakowem, Koroną czy Radomiakiem. Spokojnie mogliśmy mieć 4-5 punktów więcej, a w idealnym scenariuszu siedem i nasze postrzeganie byłoby inne. Zaraz padałyby pytania, czy Warta nie zerka w stronę pucharów.
Wiem, że wyciągnie nam się ten mecz z Pogonią, gdy już wszyscy nas skreślili, a my w końcówce strzeliliśmy dwa gole, ratując remis. Bilans jednak wciąż jest tu mocno na minus, ale sądzę, że wiosną piłkarski los nam to odda. Dziś wszyscy w kadrze, poza przechodzącym końcówkę rehabilitacji Adamem Zrelakiem, są zdrowi i gotowi do gry. Wierzę, że w tej rundzie mocno pójdziemy do przodu.
Jak odpowiesz krytykom, do których po części zaliczę też siebie, że Warta nadal trochę męczy postronnego widza? O ile trzeba doceniać, że w kolejnym sezonie ta drużyna punktowo daje radę, o tyle większość meczów z jej udziałem po prostu ciężko się ogląda. Warta jest zaawansowana taktycznie, ale czy możemy oczekiwać lepszego w odbiorze dla przeciętnego Kowalskiego grania w piłkę?
Warta na pewno będzie lepiej grała w piłkę, bo jak powiedziałem, wszyscy zawodnicy są zdrowi i dużo łatwiej dobrze przygotować się do rundy. Jeżeli na treningu nie masz dwudziestu ludzi i na niektórych pozycjach pozostaje ci w zasadzie jedna opcja do wyboru, to sprawy mocno się komplikują. Nie możesz przewidzieć, że Dawid Szymonowicz w 3. minucie meczu z Ruchem Chorzów będzie miał wybite zęby i pojedzie do szpitala. To zdrowotny niefart, który dość mocno dał nam się we znaki. Moje uczestnictwo w kilku sparingach nie wynikało z tego, że włączyła mi się tęsknota za grą, tylko niektórzy nie byli jeszcze gotowi na więcej minut i musieli wcześniej zejść.
Pytanie, co cię męczy w Warcie? Wiadomo, że to nie ten sam zespół co rok czy dwa lata temu. Doszli do nas nowi zawodnicy, niektórzy pod sam koniec okienka lub nawet po jego zakończeniu i nie byli od razu w optymalnej formie.
Męczy mnie przede wszystkim fakt, że w waszych meczach często widz dostaje mało esencji futbolu. Statystyki to potwierdzają: czwarte miejsce od końca przy strzelonych golach, trzecie najniższe xG, najmniej strzałów na mecz i najmniej po ŁKS-ie strzałów celnych na mecz. Są wyjątki, ale najczęściej spotkanie Warty oznacza, że trzeba zaciskać zęby.
Myślę, że jeśli ktoś zakochał się w Warcie, to dlatego, że ta nigdy nie odpuszcza i zawsze gra do końca. To pozwala jej osiągać wyniki, które dla wszystkich wokół – bo niekoniecznie dla ludzi w klubie – są ponad stan. W poprzednim sezonie Warta w wielu aspektach poszła do przodu, ale runda jesienna z powyższych względów trochę to zatrzymała. Na pewno nie graliśmy najpiękniej dla oka, jestem jednak przekonany, że wiosną również pod tym względem zobaczycie postęp.
Nie mam przekonania, że tu chodzi wyłącznie o kwestie kadrowe. Warta cały czas obraca się w podobnych rewirach, pewne wskaźniki od czasów Piotra Tworka poszły do przodu, ale efekt wizualny nie jest wyraźnie lepszy.
Ja uważam, że nasze problemy kadrowe miały bardzo duży wpływ na to, jak graliśmy. Często ci kontuzjowani stanowiliby o sile zespołu. Jestem pewny, że przy pełnej dostępności obecnej kadry Warta jest w stanie grać inaczej, bardziej zachęcająco dla widzów.
Na koniec wróćmy do twojej kariery. Gdy patrzysz na swój profil na 90minut.pl, dominuje zadowolenie czy niedosyt?
Patrząc z perspektywy moich początków i tego, jak byłem wtedy odbierany, będąc “szóstką” mierzącą mniej niż 170 cm wzrostu, mogę powiedzieć, że naprawdę coś udało mi się w piłce osiągnąć. Zaczynałem w malutkim klubie, potem cztery razy z rzędu wędrowałem na wypożyczenie z Ruchu Chorzów do GKS-u Tychy.
Jeżeli spojrzymy z perspektywy tego, że potem znalazłem się w Ekstraklasie i nieźle sobie w niej radziłem, to jest lekki niedosyt co do ciągu dalszego. Na piłkę patrzę przede wszystkim przez pryzmat życiowy: relacji międzyludzkich, zobaczenia wielu miejsc, przeżycia niesamowitych chwil na boisku. Zawsze mogło być lepiej, niektóre decyzje mogły być lepsze, ale koniec końców jestem na dużym plusie. Gdybym nie zszedł do drugoligowych Wigier, nie poznałbym trenera Szulczka i nie byłbym dziś w jego ekstraklasowym sztabie. Niczego nie żałuję.
Twoja kariera po greckim epizodzie w Apollonie Smyrnis już nie wróciła do równowagi. W Ekstraklasie załapałeś się jeszcze na dogorywanie Zagłębia Sosnowiec, później były już I i II liga.
Na pewno nie zakładałem wtedy, że tak to się potoczy, ale wyszło jak wyszło. Po kolejnej zmianie trenera nie było dla mnie miejsca w Apollonie, a że żona otrzymała ofertę pracy z polskiej ambasady w Atenach, nie chciałem blokować jej kariery i wróciłem do domu na Śląsk. Wybrałem ofertę z Sosnowca, wiosną awansowaliśmy zaczynając rundę na ósmym miejscu, a potem zastopowała mnie poważna kontuzja. Przez pierwszą rundę w Ekstraklasie grałem w kratkę, ale przygotowania zapowiadały zwyżkę formy i wtedy wszystko się posypało. Straciłem blisko rok, wiekowo miałem już trójkę z przodu. Nie byłem łakomym kąskiem na rynku. Ale znów wracamy do tego, że tak miało być, co ma przełożenie na moją teraźniejszość.
Mimo tej rocznej przerwy skończyłeś granie bez bólu?
I tak, i nie. Przez ostatni sezon w Skrze pierwsze pytanie żony po meczu dotyczyło tego, czy jestem cały. To było dla niej najważniejsze. Dopiero potem mówiłem o piłkarskich odczuciach. W tamtym okresie też miałem zdrowotne przejścia. W Sosnowcu zderzyłem się z jednym z naszych zawodników i miałem pękniętą powiekę. Założono mi ponad 20 szwów. Kilka milimetrów w złą stronę i skończyłoby się o wiele poważniej. I tak do końca życia będę musiał to oko kontrolować.
Jak mówiłem na początku, czułem, że skoro mogę jeszcze zakończyć karierę na własnych warunkach, to warto z tego skorzystać. Wiem, że dobrze wybrałem.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
CZYTAJ WIĘCEJ O WARCIE POZNAŃ:
- Raport z Turcji: “Babiarz, grzej się!”, czyli dlaczego Warta miała na boisku trenera
- “Warta lubi startować jako underdog, ale nie czujemy się już kopciuszkiem Ekstraklasy”
- Dwa lata ponad stan. Dlaczego praca Szulczka nie powinna powszednieć
Fot. FotoPyK/Newspix/Klaudia Berda/Warta Poznań