Superliga powstała, tylko nazywa się inaczej, bo przez europejskie doświadczenia jest splamiona. Jej głównym sponsorem została rodzina królewska Arabii Saudyjskiej. Partnerem telewizyjnym sieć pochodząca z Kataru, choć przecież oba kraje leżą w Azji. Finaliści, by na półtorej godziny się spotkać na jednym boisku, musieli pokonać dystans jak z Warszawy do Pekinu. Ale mimo problemów, powstania Afrykańskiej Ligi Piłkarskiej nie można lekceważyć. Bo działacze z pozostałych kontynentów z pewnością będą wnikliwie obserwować jej losy.
7700 kilometrów w linii prostej musiały tydzień po tygodniu pokonać drużyny Wydadu i Mamelodi Sundowns, by najpierw w Casablance, a później w Pretorii rozstrzygnąć między sobą, kto zostanie zwycięzcą pierwszej edycji Afrykańskiej Ligi Piłkarskiej, najnowszego turnieju na kontynencie. To odległość zbliżona do tej, która dzieli Warszawę od Pekinu. Już samo to powinno dać wyobrażenie na temat tego, jak wielkim wyzwaniem jest zorganizowanie pankontynentalnej ligi na drugim pod względem powierzchni kawałku lądu na kuli ziemskiej. A mowa jedynie o odległościach w linii prostej, bez zagłębiania się w problemy infrastrukturalne, opóźnienia lotów, zmiany stref czasowych, czy podróże, które już na miejscu trzeba odbyć autokarem.
Flagowy projekt Gianniego Infantino i Patrice’a Motsepego, prezesa Afrykańskiej Konfederacji Piłkarskiej, wiernego poplecznika prezydenta FIFA, został jednak wcielony w życie. I z pewnością jego rozwój będzie wnikliwie obserwowany nie tylko w Europie, ale i na innych kontynentach. Afrykańska Superliga pierwsze przetarcie ma już za sobą. Niewiele z pierwotnych założeń udało się spełnić, ale w tym roku ma wyjść lepiej.
Pomysł narodził się w głowie Infantino. A przynajmniej przez niego został wygłoszony podczas płomiennej przemowy, jaką w 2019 roku przedstawił światu w Lubumbashi, drugim pod względem wielkości mieście Demokratycznej Republiki Konga, gdzie gościł z okazji 80. rocznicy powstania TP Mazembe, tamtejszego potentata i jednego z najsłynniejszych afrykańskich klubów. Opowiadał wówczas o filarach, które planuje zbudować, by afrykański futbol dotarł na światowy szczyt, czyli tam, gdzie kontynent z takim potencjałem powinien jego zdaniem być. Obiecywał inwestycje w infrastrukturę piłkarską, rozwój sędziów, ale też zgłosił potrzebę powołania do życia nowego panafrykańskiego turnieju, który byłby w stanie generować 200 milionów dolarów rocznie. Afrykańska Superliga zaczynała się zatem rodzić znacznie wcześniej niż europejska.
AFRYKAŃSKA LIGA PIŁKARSKA: PIERWOTNE ZAŁOŻENIA
Odkąd Motsepe, wcześniej prezes Mamelodi Sundowns, jednego z największych klubów Republiki Południowej Afryki, został szefem kontynentalnej federacji piłkarskiej, sprawy zaczynały nabierać kształtów. Według pierwotnych założeń w Superlidze miały występować 24 zespoły, maksymalnie po trzy z jednego kraju, podzielone na trzy regionalne grupy – północną, środkowo-zachodnią i południowo-wschodnią. Najlepsze miały później spotykać się w systemie pucharowym, by wyłonić dwie, które rozegrają między sobą wielki, jednomeczowy finał, w założeniu będącym „afrykańskim Superbowl”. Finaliści mieliby tym samym rozegrać 21 meczów. Każda z 54 afrykańskich federacji miałaby z zarobionych przez Superligę pieniędzy co roku otrzymywać milion dolarów na rozwój drużyn młodzieżowych i kobiecych. Wszystkie 54 kraje zrzeszone w afrykańskim futbolu zagłosowały za tym rozwiązaniem.
I to podstawowa różnica pomiędzy superligami w Afryce i w Europie. Podczas gdy inicjatywa europejskich klubów, powołana do życia w kwietniu 2021 roku i zatopiona kilkanaście godzin później, była ruchem separatystycznym wobec UEFA i krajowych federacji, w Afryce odbywa się wewnątrz systemu: z poparciem CAF i krajów członkowskich. Każdy z zespołów mających uczestniczyć w Superlidze gra też w krajowej lidze. Nowe rozgrywki funkcjonują obok istniejących od dekad Afrykańskiej Ligi Mistrzów i Afrykańskiego Pucharu Konfederacji (odpowiednik Ligi Europy). Ich powstanie nie wymagało więc toczenia wielomiesięcznych batalii prawnych. Nie wywoływało protestów kibiców i zasadniczo odbyło się pokojowo. Choć głosów krytyki z poszczególnych klubów nie brakowało. Zarzuty są z grubsza takie same jak w Europie. Dotyczą nieuchronnego w takich przypadkach efektu św. Mateusza. Bogaci staną się bogatsi, a biedni biedniejsi.
DYSPROPORCJE W AFRYKAŃSKIM FUTBOLU KLUBOWYM
Sporo mówi się o rozwarstwieniu w obrębie światowego futbolu, które doskonale widać na przykładzie Klubowych Mistrzostw Świata, jedenaście razy z rzędu wygranych przez drużyny z Europy. Ale potężne rozwarstwienie występuje też w afrykańskiej piłce klubowej. Al-Ahly Kair wystąpił w sześciu na siedem ostatnich finałów Afrykańskiej Ligi Mistrzów. Kluby z północnej części kontynentu wygrały dziesięć z ostatnich dwunastu edycji. W ostatnich siedmiu latach w finałach pojawiały się wyłącznie kluby z Maroka, Tunezji, Egiptu i RPA. Afryka Subsaharyjska od 2005 roku zgarnęła tylko dwa triumfy. Podobnie sytuacja wygląda na drugim szczeblu, czyli w Afrykańskim Pucharze Konfederacji. Tam kluby z Algierii, Maroka i Egiptu wygrały sześć ostatnich edycji.
Nie brak głosów, że choć tamtejsza superliga ma być otwarta, z możliwością awansów i spadków, w rzeczywistości będzie służyła temu, by drużyny z Egiptu, Maroka i Tunezji częściej mierzyły się ze sobą i zgarniały za to więcej niż dotąd, a nie temu, by dopuścić do rywalizacji także zespoły z innych krajów. Pojawiają się również głosy, jak ten Johna Comitisa, właściciela południowoafrykańskiego Cape Town FC, że powołanie do życia tych rozgrywek to zabijanie krajowych lig, w których „można już teraz zgasić światło”.
To wszystko mogłoby się faktycznie wydarzyć, ale tylko gdyby Superliga odniosła sukces na miarę ambicji jej założycieli. A to na razie nie miało miejsca. Motsepe zapowiadał początkowo roczne przychody na poziomie 200-300 milionów dolarów i nagrodę dla zwycięzcy przekraczającą 10 milionów dolarów. To byłyby faktycznie potężne kwotą na warunki afrykańskiego futbolu. Dość powiedzieć, że Senegal za zwycięstwo w poprzedniej edycji Pucharu Narodów Afryki zgarnął 5 milionów dolarów. Wygrana w Afrykańskiej Lidze Mistrzów daje zaś trochę ponad dwa miliony. Tyle że im więcej czasu mijało od tych szumnych zapowiedzi, tym bardziej okazywało się, że były bardzo trudne do spełnienia.
Kwoty systematycznie spadały. Brakowało sponsorów oraz partnerów telewizyjnych, którzy byliby w stanie je zapewnić. Ostatecznie postąpiono jednak zgodnie z zasadą „done is better than perfect”. Postanowiono uruchomić rozgrywki w znacznie mniejszej, niż zapowiadano skali. Zamiast 24 klubów, było osiem. Zamiast systemu ligowego, tenisowa drabinka z meczem i rewanżem. Zamiast kilkunastu milionów dla zwycięzcy, cztery. To i tak bardzo dobre pieniądze. Wyraźnie jednak mniejsze niż zapowiadano.
PARTNERZY NA OSTATNIĄ CHWILĘ
Decyzja o wejściu na rynek, mimo problemów, raczej okazała się jednak właściwa. Sponsorzy pojawili się właściwie w ostatniej chwili, widząc, że to faktycznie się dzieje. Pierwszym dużym partnerem biznesowym rozgrywek, które w międzyczasie porzuciły nazwę „Superliga”, po doświadczeniach europejskich niosącą negatywne konotacje i przechrzciły się w „Afrykańską Ligę Piłkarską”, został fundusz promocyjny Arabii Saudyjskiej. To znamienne, że głównym sponsorem nowych afrykańskich rozgrywek została rodzina królewska z kraju leżącego w Azji. Saudyjczycy chcieli jednak w ten sposób reklamować na sąsiednim kontynencie kandydaturę na organizatora mundialu w 2034 roku. Tuż przed pierwszym kopnięciem dołączyło do nich biuro promocyjne Visit Rwanda, znane m.in. ze stadionów Arsenalu czy Bayernu Monachium. Jego logo pojawiło się na koszulkach uczestników rozgrywek. Nie zgodziło się na to jedynie TP Mazembe z Demokratycznej Republiki Konga, mającej napięte stosunki z Rwandą.
Także partner telewizyjny pojawił się właściwie w ostatniej chwili. Jeszcze kilka dni przed startem rozgrywek wydawało się, że będzie można je oglądać tylko w platformie FIFA+ oraz na stronie i kanale YouTube Afrykańskiej Ligi Piłkarskiej, subskrybowanym wówczas przez ledwie kilkaset osób (obecnie 10 tysięcy). Ostatecznie prawa udało się sprzedać katarskiej sieci beIn Sports, która pokazywała rozgrywki w 24 krajach Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. Południowoafrykańscy nadawcy nie byli już jednak zainteresowani, woląc inwestować w pokazywanie Afrykańskiej i Europejskiej Ligi Mistrzów. Pełnego sukcesu finansowego nie udało się więc osiągnąć.
Mimo to zgromadzono całkiem przyzwoitą obsadę, którą wybierała CAF, kierując się kryteriami sportowymi oraz geograficznymi. Udział wzięły egipskie Al-Ahly, TP Mazembe, nigeryjska Enyimba, marokański Wydad, tunezyjski Esperance, tanzańska Simba, Petro de Luanda z Angoli i południowoafrykańskie Mamelodi. Mecz otwarcia odbył się 20 października w Dar Es Salaam, gdzie tamtejsza Simba podjęła Al-Aly. Spotkanie zgromadziło 60 tysięcy widzów. Po boisku biegał m.in. Saidi Ntibazonkiza, znany z Cracovii, który zaliczył asystę. Zabawa się rozpoczęła.
NOWY TURNIEJ, STARE PROBLEMY
Choć turniej zorganizowano w skali mikro, rozgrywając tylko czternaście meczów, nie obeszło się bez problemów, które mogą storpedować tego typu inicjatywy. Ćwierćfinałowy rewanż pomiędzy Enyimbą i Wydad trzeba było przesunąć o dzień, ze względu na problem z wylotem nigeryjskiej drużyny z lotniska w Casablance. Logistyczne kłopoty uniemożliwiły też rozegranie w zaplanowanych terminach dwumeczu Esperance Tunis z Mazembe. Działacze tunezyjskiego klubu podkreślali, że uczestnicy Afrykańskiej Ligi Mistrzów muszą się liczyć z wydatkami rzędu stu tysięcy dolarów na same loty na mecze. Przy gwarantowanych około 475 tysiącach dolarów za udział w rozgrywkach to zdecydowanie za dużo, by gra w nich opłacała się tym, którzy nie mają realnej szansy ich wygrać.
Albo założyciele Afrykańskiej Ligi Piłkarskiej faktycznie zdołają przynieść z rynku tyle pieniędzy, że nagrody będą wyraźnie atrakcyjniejsze niż koszty, które trzeba ponieść, albo nowe rozgrywki będą borykać się z problemami niepozwalającymi rozwinąć się tym istniejącym już od dawna. A przecież, by do nich wejść, trzeba będzie spełniać choćby minimalne standardy, jak posiadanie akademii czy drużyny kobiecej. To dla potencjalnych chętnych dodatkowe koszty do poniesienia.
FREKWENCYJNY SUKCES
Po stronie plusów organizatorzy na pewno mogą zapisać frekwencję stadionową, bo mecze faktycznie przyciągnęły na trybuny sporą publikę. Czternaście spotkań obejrzało łącznie na żywo ponad pół miliarda kibiców, co daje średnią ponad 39 tysięcy na mecz. Pomijając mecz Enyimby z Wydadem, który toczył się przed ledwie pięcioma tysiącami fanów, pozostałe starcia oglądało przeciętnie blisko 42 tysiące osób. To wyniki, którymi można już chwalić się przed sponsorami i stacjami telewizyjnymi. Pytanie jednak, czy nie zadziałał w tej kwestii jedynie efekt ciekawości, a przy poszerzeniu rozgrywek o mniej znane kluby tak dobra frekwencja byłaby możliwa do utrzymania? Na razie trudno też mówić o szczególnym prestiżu rozgrywek, skoro ich uczestnicy grają też w istniejącej od 1964 roku Afrykańskiej Lidze Mistrzów. Simba tej samej jesieni rywalizowała z Wydadem w jej fazie grupowej, Mamelodi spotkało się tam z Mazembe, a Petro Luanda z Esperance. Na razie to więc tworzenie kolejnych bytów, ale niekoniecznie wprowadzanie czegoś, czego jeszcze nie było.
Jedyną nowość może stanowić sportowe rozstrzygnięcie. Finałowy dwumecz wygrali zawodnicy Mamelodi Sundowns, którzy w Afrykańskiej Lidze Mistrzów nie triumfowali od siedmiu lat. Przełamanie monopolu Afryki Północnej na trofea brzmiałoby lepiej, gdyby zwycięzcą pierwszej edycji nowych rozgrywek nie został klub prowadzony przez syna Patricka Motsepe, prezesa Afrykańskiej Konfederacji Piłkarskiej i głównego orędownika powołania nowych rozgrywek do życia. Ale być może to tylko lekki wizerunkowy zgrzyt, o którym w dłuższej perspektywie nikt nie będzie pamiętał.
Jeśli uda się osiągnąć efekt, czyli sprawić, że najsilniejsze afrykańskie kluby urosną na tyle, by zatrzymywać przynajmniej część miejscowych talentów na kontynencie, albo przynajmniej sprzedawać je do Europy za większe kwoty, działacze na pewno odtrąbią sukces. Jeśli powiedzie się pomysł zbudowania tamtejszych lokalnych potentatów na tyle, by jakkolwiek byli w stanie rywalizować z drużynami z Europy i Ameryki Południowej w Klubowych Mistrzostwach Świata rozgrywanych według nowej formuły, zadowolony będzie Infantino, dla którego te rozgrywki to flagowy pomysł na zarobienie jeszcze większych pieniędzy przez FIFA. Jeśli powiedzie się w Afryce, na pewno będzie próbował powielić jej sukces także na innych kontynentach. Ale dopiero od tego, z jak dużą pompą uda się przeprowadzić w tym roku drugą edycję, zależy czy po latach ktoś w ogóle będzie pamiętał, że powołanie do życia pankontynentalnej superligi piłkarskiej pierwszy raz dokonało się w Afryce.
WIĘCEJ TEKSTÓW MICHAŁA TRELI:
- Trela: Ulubiony klub Hioba. Dlaczego w FC Koeln znów wszystko idzie źle?
- Trela: Who’s the Bosz? Absurdalna seria PSV Eindhoven zagraża brodatym rekordom
- Trela: Podatek, który podzielił włoski futbol. Czy calcio znów pokocha tanią polską siłę roboczą?
- Trela: Odbudowa po wojnie domowej. Futbol jako pretekst do zszywania Wybrzeża Kości Słoniowej
Fot. Newspix