Reklama

Trela: Ulubiony klub Hioba. Dlaczego w FC Koeln znów wszystko idzie źle?

Michał Trela

Autor:Michał Trela

20 stycznia 2024, 09:03 • 13 min czytania 1 komentarz

Jeśli spadanie z ligi może spowszednieć, w Kolonii już powinno. Jeden z najdumniejszych niemieckich klubów właśnie zmierza do siódmej degradacji w 25 lat. Ale to i tak najmniejszy problem. Pod nieobecność Hambugera SV i Herthy Berlin, to FC Koeln, nie po raz pierwszy w tym wieku, wszedł w rolę chorego człowieka Bundesligi.

Trela: Ulubiony klub Hioba. Dlaczego w FC Koeln znów wszystko idzie źle?

Lepiej, gdyby Jaka Cuber-Potocnik okazał się wart wszystkiego, co mimowolnie sprowadził na Kolonię. Słoweński napastnik ma osiemnaście lat, występuje w reprezentacji kraju do lat 19 i uczy się grać w piłkę w juniorskiej Bundeslidze, w której w czternastu meczach strzelił osiem goli. To dobry wynik, budzący nadzieję na przyszłość. Ale nie dlatego jego nazwisko zna dziś każdy fan Kolonii. W czarny dla FC Koeln czwartek 21 grudnia CAS Trybunał Arbitrażowy ds. Sportu w Lozannie potwierdził winę niemieckiego klubu w sporze z Olimpiją Lublana. Działacze „Kozłów” mieli namawiać piłkarza, niemającego jeszcze wówczas 16 lat, by nie przedłużał kontraktu z klubem, którego był wychowankiem i przeprowadził się do Niemiec. Otoczenie piłkarza i klubu twierdziło, że Kolonia jedynie wykorzystała sytuację, wiedząc, że na rynku wkrótce pojawi się ciekawy wolny zawodnik, który nie chce przedłużyć umowy ze swoim klubem. Sąd nie uznał jednak ich racji.

Kłopoty Kolonii

Sprawa ciągnie się od zimy 2022 roku, ale nie udało się zbliżyć stanowisk obu stron. Wszelkie pozasądowe próby rozstrzygnięcia sporu spełzły na niczym. W ślad za niekorzystnym dla klubu z Bundesligi wyrokiem poszedł zakaz dokonywania transferów w najbliższych dwóch okienkach. A to sprawia już, że sytuacja zespołu z jednego z największych miast w Niemczech, będzie w 2024 roku bardzo przypominać położenie Mike’a Gildersterna, bohatera powieści w odcinkach, o której wspominał Marek Hłasko w „Pięknych dwudziestoletnich”: „wyskoczył z samolotu na wysokości dziesięciu tysięcy metrów i jest bez spadochronu. Wokół niego lata eskadra odrzutowców i strzela do niego pociskami rakietowymi. Na dole czekają już na niego trzy rekiny z otwartymi paszczami”. W tym przypadku również wydostanie się z tych irytujących opresji będzie wymagało nadludzkiego wysiłku woli.

Notoryczny brak pieniędzy

Sam zakaz transferowy, choć krzyżujący wiele planów, nie musiałby jeszcze być tragedią. Jest nią dopiero ze względu na kontekst. Już od początku lat 90., gdy nagle okazało się, że miliony za sprzedaż Thomasa Haesslera do Juventusu gdzieś wyparowały z klubowej kasy, Kolonii notorycznie brakuje pieniędzy. W sportowy kryzys wpadła w najgorszym z możliwych momentów, czyli akurat w dekadzie, w której układ sił w europejskim futbolu dzięki Lidze Mistrzów rysował się na nowo. Jeszcze kilka lat wcześniej Kolonia byłaby bardzo mocnym kandydatem, by regularnie w niej uczestniczyć, choć w rzeczywistości nie grała w niej ani razu. Do 1981 roku przewodziła w tabeli wszech czasów Bundesligi, w połowie lat 80. biła się w finale z Realem Madryt o europejskie trofeum, a pod koniec dekady toczyła pamiętne boje z Bayernem Monachium, kończone wicemistrzostwami. Od tamtego czasu jednak nawet gdy w klubie sporadycznie działo się coś dobrego, zawsze było zapowiedzią nastąpienia czegoś znacznie gorszego.

Reklama

Od pierwszego w historii spadku w 1998 roku, Kolonia stała się definicją klubu-windy. Wielu obdarza się takim przydomkiem, ale niewielu aż do tego stopnia regularnie potwierdza, że jest za słabym na najwyższą ligę, a za silnym na jej zaplecze. FC Koeln spadał z Bundesligi w ostatnim ćwierćwieczu sześć razy. Przy czym nigdy jeszcze nie utknął w 2. Bundeslidze na dłużej niż dwa sezony. Gdy jednak wchodził do elity, to by walczyć o przetrwanie. Z 16 sezonów, jakie spędził w Bundeslidze po 1998 roku, tylko trzy zakończyły się miejscem w górnej połowie tabeli. Ten trwający nie będzie inny. I tak jest nieźle, bo to już piąty z rzędu sezon spędzany przez Kolonię w elicie. Od lat 90. nie udało się w tym klubie osiągnąć aż takiej – darujcie żarcik – stabilizacji.

Trzej chwilowi zbawiciele

Ci, którzy przynosili do rozkochanego w futbolu miasta dobrą nadzieję, bywali różni. W pierwszej dekadzie XXI wieku w rolę zbawiciela wcielał się Lukas Podolski. Bo to akurat w tym podupadłym klubie zakochał się i wychował jeden z najlepszych niemieckich piłkarzy swojej epoki. Wierzono, że pociągnie za sobą Kolonię do lepszych czasów, gdy debiutował jako nastolatek i strzelał dziesięć goli w sezonie, co nie uchroniło drużyny przed spadkiem. Wierzono, gdy spadał z nią drugi raz, mimo dwunastu trafień i siedmiu asyst. Wierzono, kiedy organizowano zrzutkę na ściągnięcie go ponownie z Monachium, by z ulubionym klubem spadł po raz trzeci w karierze, tym razem zdobywszy osiemnaście bramek. Od tego czasu, aż do podpisania kontraktu w Zabrzu Podolski darował sobie sentymenty i skupił się na karierze sportowej, a Kolonia, choć nie przestała go kochać, musiała doraźnie znaleźć nowego zbawiciela.

Nazywał się Peter Stoeger i przybył z Austrii. Urzekł miasto chropawym urokiem i nazywaniem rzeczy po imieniu. No i wynikami sportowymi. Po dwudziestu latach przerwy doprowadził klub do europejskich pucharów, sprawiając, że fani Kolonii mogli pokazać, iż nie tylko Eintracht Frankfurt stać na wielotysięczne wyjazdy po całym kontynencie. Inwazje na Londyn, Belgrad czy Borysów były pamiętne. Tyle że przyniosły okrutne żniwo w lidze. FC Koeln nie wygrał żadnego z pierwszych szesnastu meczów w sezonie i z piątego miejsca w zaledwie kilka miesięcy stoczył się na dno. Już w zimie było wiadomo, że nie ma czego zbierać. Stoegera już wtedy w klubie nie było. Odszedł skłócony z Joergiem Schmadtkem, dyrektorem sportowym pracującym dziś w Liverpoolu. On też nie przetrwał tamtej fatalnej rundy na stanowisku.

Trzeci Mesjasz pojawił się zupełnie znienacka, tuż po tym, jak Kolonia cudem oszukała przeznaczenie. Przegrała już nawet pierwszy mecz barażowy na własnym stadionie z Holsteinem Kilonia, czyli była więcej niż jedną nogą zdegradowana, ale udało się jej w spektakularny sposób odrobić straty w rewanżu. Z murowanego kandydata do spadku także w kolejnym sezonie, Steffen Baumgart zrobił, bez żadnych wzmocnień, jedną z najefektowniejszych drużyn ligi. Podniesienie tak ograniczonej piłkarsko grupy na siódme miejsce w tabeli, wywalczenie kolejnej kwalifikacji do europejskich pucharów i zrobienie tego w odważnym stylu, wcale nie było jednak najważniejszym powodem, dla którego cała Kolonia chodziła w kaszkietach spopularyzowanych przez jej trenera. Jego naturalność, sposób przemawiania, czy pohukiwania na zawodników, zachowania przy linii, sprawiały, że nie dało się go w tak emocjonalnym mieście nie kochać. Nie używajmy zbyt dużych słów, ale w Kolonii naprawdę mieli podstawy, by sądzić, że znaleźli swojego Juergena Kloppa. Czyli kogoś, kto drastyczne przyspieszy wskrzeszanie klubu z martwych.

Pandemia pokazała, kto pływał nago

Działacze w to uwierzyli. Za bardzo. Myśleli, że ich trener co roku będzie w stanie wyrzeźbić z kawałka drewna żywego chłopca. Że nawet indyk u Baumgarta strzeli dziesięć goli w sezonie. Działacze ochoczo zasypywali gigantyczną dziurę budżetową pieniędzmi z transferów. Pandemia nie dość, że kosztowała klub 85 milionów euro, to jeszcze pokazała, na jak glinianych nogach stoi cała konstrukcja. Częste spadanie, czyli drastyczne zmniejszanie wpływów i konieczność podejmowania finansowego ryzyka, by jak najszybciej wrócić, nie mogło pozostać bez wpływu na budżet. Podobnie jak nieustannie wiążące się z walką o awans i o utrzymanie kosztowne wymiany kadry.

Już w 2012 i 2016 klub decydował się na emisję obligacji, co zapewniało mu przypływ świeżej gotówki. Teraz warunki na rynkach finansowych są jednak znacznie trudniejsze niż wówczas, co wyklucza powtórzenie tamtego zabiegu. A w 2024 roku trzeba spłacić obligacje sprzed ośmiu lat. Klub nie może liczyć na kolejne pożyczki, a musi przy tym oddawać także część środków publicznych otrzymanych w ramach tarcz antycovidowych. Łącznie musi w najbliższych miesiącach spłacić około dziesięciu milionów euro. Największym problemem nie jest więc to, że cały dług wynosi 55 milionów, bo są kluby zadłużone bardziej, ale to, że w parę miesięcy trzeba spłacić 1/5 tej kwoty. A sytuacji nie ułatwia fakt, że w trakcie pandemii przyspieszono transze sponsorskie, by załatać pozostałe dziury. Wpływy, które przysługiwałyby Kolonii za bieżący sezon, zostały już w większości wykorzystane. W poprzednim było podobnie. Dopiero od rozgrywek 2024/2025 FC Koeln znów będzie miało do dyspozycji pełne kontrakty sponsorskie z tymi, którzy mają podpisane długoterminowe umowy. Tylko wtedy może już nie grać w Bundeslidze.

Reklama

Baumgart przez dwa lata okazywał się trenerem idealnym dla każdego dyrektora finansowego. Bez wydawania pieniędzy na transfery zapewniał wyniki zespołowe i promował indywidualności, które można było sprzedawać. W pięciu oknach pod jego wodzą klub wydał na 23 piłkarzy łącznie mniej niż dziesięć milionów euro. Wyciśnięcie szesnastu milionów za sprzedanie graczy, których wcześniej nie chciał absolutnie nikt, wyglądało na znakomity sukces, choć i jego klub nie wykorzystał w pełni.

Sprzedanie podstarzałego Anthony’ego Modeste’a do Borussii Dortmund za pięć milionów euro było jeszcze niezłym interesem. Ale już oddanie za podobną kwotę Saliha Oezcana czy utrata za darmo Elyessa Skhiriego na rzecz Eintrachtu Frankfurt pokazywały, że Kolonia też nie do końca wykorzystuje szanse na rynku transferowym. Do tego doszedł jeszcze cios związany z decyzją o wczesnym zakończeniu kariery przez Jonasa Hectora, współczesną ikonę i najlepszego piłkarza zespołu w ostatnich latach. W efekcie z rundy na rundę Baumgart miał do dyspozycji coraz słabszy skład. Z jedenastki, którą wystawiał najczęściej w świetnym pierwszym sezonie, w ciągu kolejnych dwóch lat odeszło czterech piłkarzy, a piąty wypadł przez długotrwałą kontuzję. A jeśli z drużyny, która omal nie spadła z ligi, wyjmie się w dwa lata lepszą połowę składu, trudno się dziwić, że nawet Baumgart miał problemy, by cokolwiek wyczarować.

Zaduszeni zaciskanym pasem

Nie ma wątpliwości, że jego magia pryskała, metody, które początkowo zachwycały, zaczęły nużyć, a wachlarz taktyczny okazał się mało elastyczny. Sam też trener stawał się coraz wyraźniej sfrustrowany realiami pracy. Bo nie sposób nie zauważyć, że następców tych, którzy odchodzili, klub szukał na ławkach rezerwowych ligowych rywali albo w niższych ligach, tyle że nie wśród ich największych talentów. I bardzo rzadko okazywało się, że to Kolonia miała rację, wyciągając kogoś z niebytu, a nie ci, którzy go tam wcześniej wsadzili. To zwyczajnie jest bardzo, bardzo ubogi kadrowo zespół, który w 2. Bundeslidze też nie byłby dziś faworytem. Polityka zaciskania pasa zadusiła FC Koeln. Liczono, że jakoś to będzie, opierając się na tym, że beniaminkami są w tym roku FC Heidenheim i SV Darmstadt, czyli naturalni kandydaci do spadku. Tyle że Heidenheim wystrzeliło, jest w środku tabeli i dziś Kolonia ma problem.

Zwolnienie Baumgarta przyklepano w ten sam czarny czwartek, w którym CAS wydał niekorzystny dla klubu wyrok. Dyrektor sportowy stanął więc przed zadaniem znalezienia trenera, który podjąłby się objęcia zespołu mającego na koncie dziesięć punktów i ledwie dziesięć zdobytych bramek, bardzo słabą kadrę i perspektywę, że przez rok nie będzie można dołożyć do niej żadnego zawodnika. Było jasne, że w tej sytuacji mógł trafić tylko na desperata. Sięgnął po Timo Schultza, 46-latka, który nigdy nie pracował na tym poziomie. Wcześniej wyleciał z FC Basel po ledwie jedenastu meczach, a pracę w zawodzie rozpoczynał w FC St. Pauli, w którym miewał bardzo dobre momenty. Tyle że Fabian Hurzeler, jego były asystent, po tym, jak przejął po nim zespół, zamienił go z kandydata do spadku w czołową ekipę ligi, co sprawia, że dobre wyniki z czasów Schultza też zaczęto przypisywać jego asystentowi.

Nie do końca dziś więc w ogóle wiadomo, jakim Schultz jest trenerem. Zwłaszcza że od 2005 roku, gdy był jeszcze zawodnikiem, nie pracował w Niemczech poza St. Pauli. Jest na razie trenerem jednego klubu. Trudno było jednak liczyć, że przyjdzie ktokolwiek lepszy. Dlatego niektórzy uważali, że to bezsensowny ruch dyrektora, który sam raczej powinien położyć głowę. Blisko dziesięć tysięcy osób podpisało petycję, by to Christian Keller, a nie Steffen Baumgart, stracił pracę. I to, mimo że Keller nie miał nic wspólnego ani z przypadkiem Potocnika, ani z powstaniem dziury budżetowej, a pracując od 2022 roku, miał już bardzo mocno związane ręce na rynku transferowym. Zwyczajnie znalazł się w złym miejscu w niewłaściwym czasie i jeszcze do tego miał czelność zwolnić idola kibiców.

Fani jako ostatni kapitał

Wszystko, co Kolonia dziś ma, to właśnie fani, 130 tysięcy opłacających składki członków. Ta pokaźna liczba wciąż czyni klub jednym z największych w Niemczech – w Bundeslidze tylko Bayern Monachium i Borussia Dortmund mają więcej, w 2. Bundeslidze jeszcze Schalke 04. Ośmiuset z nich pojawiło się na ostatnim treningu przed startem rundy, by pokazać zawodnikom, że mają w nich wsparcie. Domowy remis z Heidenheim na start wiosny powoduje jednak niedosyt, bo nie pozwala wciągnąć tego rywala w walkę o utrzymanie. Bezpośredni konkurenci Kolonii na ogół wyglądają lepiej – FSV Mainz ma tyle samo punktów, ale sprawia o niebo lepsze wrażenie, Union Berlin ma znacznie większe możliwości kadrowe, a dystans do VfL Bochum wynosi już sześć punktów.

Utrzymanie w tych okolicznościach można by więc uznać za mały cud. Tyle że wedle szacunków niemieckich mediów, sytuacja finansowa Kolonii mogłaby się unormować przy oszczędnym życiu na szczeblu Bundesligi jakoś za cztery lata. Jeden cud więc to prawdopodobnie za mało, by Kolonia mogła wejść choćby na drogę Eintrachtu Frankfurt czy Borussii Moenchengladbach i po turbulencjach znów zacząć znaczyć więcej w niemieckiej piłce. Musiałoby zdarzyć się ich co najmniej kilka. A w Kolonii już zdążyli się w ostatnim ćwierćwieczu przekonać, że nawet gdy cuda czasem zaczynają się dziać, to nigdy nie trwają długo.

Dlatego, oprócz wciąż całkowicie otwartej walki o utrzymanie, warto byłoby planować, co się wydarzy po spadku. Wyrok CAS sprawia jednak, że ewentualna degradacja akurat tym razem będzie bardzo trudna do przetrawienia. Nawet po niej i naturalnym w takich przypadkach exodusie wszystkich piłkarzy, którzy są w stanie znaleźć jakikolwiek klub i przynieść jakąś gotówkę, albo przynajmniej zejść z listy płac, nie będzie można zastąpić ubytków ruchami z zewnątrz. Kolonia może jedynie zamieniać wypożyczenia tych, których już ma, w pobyty stałe. Klub już zapowiedział więc, że będzie chciał skorzystać z opcji wykupu Luki Waldschmidta i Rasmusa Carstensena. Obaj niczym nie zachwycają i będą kosztowali zawrotne w tych realiach 5,5 miliona euro. Kolejne trzy-cztery miliony trzeba by wydać na związanie z klubem Faridego Alidou, wypożyczonego z Frankfurtu. Pół biedy, jeśli Kolonia jakoś się utrzyma. Ale w przypadku klubu szukającego oszczędności po spadku, wydanie dziesięciu milionów euro na trzech graczy, którzy nikogo na razie nie przekonują, nie brzmi jak dobra opcja. Bez nich jednak kadra będzie jeszcze słabsza.

Uciekająca młodzież

Naturalną opcją w takiej sytuacji byłoby mocniejsze zwrócenie się w kierunku młodzieży, którą Kolonia wciąż ma mocną. Ale i w tej kwestii wiele w ostatnich latach w klubie zaniedbano. FC Koeln także w kolejnej dekadzie wychowało pokoleniowy talent niemieckiego futbolu. Inaczej niż w przypadku Podolskiego, nie zdołał go jednak w sobie rozkochać, albo po prostu Florian Wirtz okazał się mniej sentymentalny. W pierwszej drużynie „Kozłów” nie rozegrał ani jednego meczu. Jako 16-latek przeniósł się do pobliskiego Bayeru Leverkusen za 200 tysięcy euro. Dziś jest największą gwiazdą tej drużyny, wycenia się go na sto milionów euro i uznaje za największy, obok Jamala Musiali, talent niemieckiej piłki. Tyle że Kolonii nie pozostaje nic innego niż satysfakcja, że go wychowała.

Podobna historia może się wkrótce wydarzyć z Justinem Diehlem, aktualnie największym talentem akademii. Nowy trener nie tylko włączył go na stałe do kadry pierwszej drużyny, ale wręcz w debiucie dał mu zagrać 30 minut w Bundeslidze. To jednak próba poszukiwania straconego czasu, bo 20-latek ma już być dogadany z VfB Stuttgart, gdzie widzi lepsze perspektywy rozwoju. Kolonia nadal potrafi wychowywać piłkarzy, ale z pokazaniem tym najbardziej zdolnym, że nie muszą uciekać, by zrobić karierę, ma już wyraźny problem. A teraz to właśnie akademia mogłaby pomóc klubowi wyjść z ostrego wirażu, na którym się znalazł.

Należy tylko czekać, aż FC Koeln do tego stopnia podupadnie kadrowo, że trener pierwszej drużyny będzie musiał udać się po pomoc Jaki-Cubera Potocnika. Tego, z którego powodu, wszystko znów zaczęło iść źle. Gdyby działacze wiedzieli, co się wydarzy później, w połowie 2022 roku, gdy całe miasto chodziło w kaszkietach Steffena Baumgarta, a Anthony Modeste strzelał dwadzieścia goli w sezonie, odpuściliby sobie słoweńskiego 16-latka i uznali, że to inni powinni skorzystać z jego niezadowolenia z perspektyw oferowanych przez Olimpiję Lublana. Wszystko mogłoby się wtedy potoczyć inaczej. Na końcu może się okazać, że największym wygranym całej sytuacji będzie sam zawodnik: dopiął swego, przenosząc się do Niemiec, miał czas, by otrzaskać się w tamtejszej akademii, a teraz będzie miał sprzyjające okoliczności, by przeskoczyć także do pierwszej drużyny. Jeśli wytrzyma presję, jaka niewątpliwie będzie towarzyszyć jego ewentualnemu debiutowi, może się okazać, że wtedy w Słowenii skauci FC Koeln faktycznie trafili na talent czystej wody. Musiałby jednak strzelić gola na wagę utrzymania albo zostać sprzedany za kilkadziesiąt milionów euro, by wszyscy w klubie uznali, że ostatecznie zrobili na nim dobry interes.

WIĘCEJ O NIEMIECKIM FUTBOLU:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

1 komentarz

Loading...