Ta karta wyglądała bardziej niż solidnie. Wracający Pimblett, Ferguson liczący na przetarcie, Edwards szukający osobistej vendetty. Jednak nie udało się wykorzystać tego potencjału. Brakowało dziś w main eventach elementu zaskoczenia, żaden z wyników nie szokował. Pasy pozostały w rękach właścicieli, którzy ich bronili możliwie najmniejszym nakładem sił. A szkoda.
Szkoda tym bardziej, że przecież UFC 296 było znakomicie opakowane. Nie chodzi tylko o medialność nazwisk, a całokształt rozpromowania gali. Colby Covington wychodził z siebie, by skraść światło reflektorów Leonowi Edwardsowi. Próbował wszystkiego – starych, dobrych wyzwisk, barwnych strojów podkradzionych ze szkolnych adaptacji Hamiltona, kontrowersji politycznej, próbując podpiąć się pod wieczny szum wokół postaci Donalda Trumpa. Otwarcie przekraczał także granice dobrego smaku.
– Zaprowadzę cię do piekła. A tam powiesz „cześć, tato” – powiedział, nawiązując do rodzinnej tragedii przeciwnika. Ojciec Rocky’ego został zamordowany w jednym z klubów, gdy dzisiejszy mistrz miał jedynie 13 lat. Wokół tej gali działo się dużo. Choć niekoniecznie dobrze, to jednak było o niej słychać.
Przystawki i zakąski
Jako pierwsi do klatki wyszli Joshua Emmett i Bryce Mitchell. Bryce jest solidnym zawodnikiem, nie wykazuje ewidentnych braków, może z drobnym wyjątkiem w postaci parteru. Ale to nie w parterze przyszła jego zagłada, bo nie da się inaczej określić jego losu. Pierwsze dwie minuty pojedynku były przepełnione napięciem, nieprzekładającym się jednak na ciosy. Obaj wojownicy krążyli wokół siebie, jak dwa obwąchujące się psy, które zaraz planują się rzucić sobie do gardeł. Jeżeli to porównanie jest trafne, to trafnym będzie także porównanie losu Bryce’a do yorka mierzącego się z rozwścieczonym rottweilerem. Nie było tu żadnej zabawy z przeciwnikiem i niepotrzebnego prolongowania pojedynku. Obyło się bez żadnej serii. Wystarczył jeden, cholernie precyzyjny cios, by Joshua Emmett podtrzymał reputację jednego z najsilniejszych rezydentów wagi piórkowej. Nokaut posłał przeciwnika w konwulsje. To nie jest żadne poetyckie porównanie – spazmy ogarnęły ciało pokonanego Thug Nasty’ego, nie mogącego się podnieść z desek jeszcze przez kilka dobrych minut. Wyprowadzony poza oktagon, pozbawiony sił w nogach, nie był w stanie nawet poczekać na werdykt sędziowski.
Na niepozornym, drugim miejscu dzisiejszej karty ukryty został pojedynek, który w normalnych warunkach otrzymałby miano walki wieczoru. Po roku nieobecności do klatki wracał Paddy Pimblett, podejmujący legendarnego Tony’ego Fergusona. Obaj jednak są poza swoją najwyższą formą. Tony bowiem przed starciem notował ponad 3-letnią, trwającą 6 pojedynków serię porażek. Paddy Pimblett z kolei w niczym nie przypominał ulubieńca tłumów, jakim był jeszcze przy swoim poprzednim wyjściu do oktagonu. W międzyczasie przeżył bowiem serię medialnych kontrowersji, a oprócz tego kontuzja zmusiła go do przejścia operacji prawej kostki. Odbiło się to na jego przygotowaniach, co widać było w połowie 2 rundy. Obaj zawodnicy na moment wstali, a Anglik wyglądał, jakby miał zaraz paść ze zmęczenia, całą swoją siłę inwestując w fantastyczną pierwszą rundę. Do werdyktu zwyczajnie leżał na swoim oponencie, co, jak się okazało, wystarczyło. The Baddy dziś cieszy się ze drugiej wygranej w życiu przyznanej mu decyzją sędziów.
Walka Szawkata Rachmonowa i Stephena Thompsona z kolei nie miała się prawa zakończyć inaczej, jak pewnym zwycięstwem Kazacha. Wonderboy pozostaje solidnym zawodnikiem kategorii półśredniej, tego nie odbierze mu nikt, jednak nie wyróżnia się w żadnym konkretnym aspekcie swojego fachu, w przeciwieństwie do swojego przeciwnika. Po pierwszej wyrównanej rundzie, przyszło obalenie w drugiej. Amerykanin natychmiastowo wycofał się pod siatkę, ale pozostawił za swoimi plecami lukę. Nagle wcisnął przez nią rękę Nomad, łapiąc go w nadgarstku. Od tego momentu zaczęła się równia pochyła, zakończona poddaniem na 4 sekundy przez końcem rundy.
This man is a PROBLEM #UFC296 pic.twitter.com/v5Wq375DrH
— UFC (@ufc) December 17, 2023
Crème de la crème ze zjełczałego mleka
Wreszcie rozpoczęły się desery. Pierwszy main event dzisiejszej gali, rewanż rozegrany między Alexandrem Pantoją a Brandonem Royvalem, jednak zawiódł. Nie zrozummy się źle, nie był to pojedynek tragiczny. Cieszyły zwłaszcza intensywna po obu stronach pierwsza runda, gdzie obaj zawodnicy obok fachu pięściarskiego prezentowali przyzwoite kopnięcia na tors (w dzisiejszych czasach – rzadkość) czy rozpęd zyskany przez pretendenta na minutę przed końcem 2. rundy. Jednak to za mało. Brandon Royval dziś wydawał się zwyczajnie dużo gorszym zawodnikiem.
Brakowało mu umiejętności, niezdolny był do nawiązania rywalizacji z aktualnym mistrzem zwłaszcza wtedy, gdy ten sprowadzał walkę do parteru. A robił to często, niemal ciągle. The Cannibal dziś planował walczyć w trybie ekonomicznym, pewnie wygrać pierwszą rundę, a następne odhaczać z możliwie największym czasem kontroli nad przeciwnikiem. Choć nie było to zbyt atrakcyjne do oglądania, to nie da się nie docenić sportowej klasy aktualnego czempiona wagi muszej.
W stójce miewał gorsze momenty, ale im bliżej podłoża, tym większym dominatorem się stawał, próbując nawet swojego przeciwnika poddać w połowie 4. rundy. Nie udało się, chęci i wola walki ze strony Royvala wystarczyły, by ten się wywinął z uchwytu 33-latka. Nie wystarczyły jednak, by zapewnić sobie przychylność sędziów. Po dzisiejszym wieczorze pas mistrzowski wagi muszej nie zmieni właściciela.
Ale wreszcie zaczął się najważniejszy pojedynek tego dnia. Sęk w tym, że zaczął się wyjątkowo anemicznie. Choćby wypisywać wszystkie wymienione ciosy, to ciężko jego opis wyraźnie rozłożyć na więcej niż kilka linijek. Panowie kroczyli, krążyli, zbierali się i na przemian wycofywali. Można było wyjść i zaparzyć herbatę.
W 3. rundzie coś zaczęło się dziać. Pojawiła się pierwsza (sic!) wymiana ciosów tej walki, która zapoczątkowana przez Covingtona zaowocowała w szarży Edwardsa. Mistrz jednak napotkał na skuteczną defensywę i wkrótce to on musiał kontrować próbę obalenia. Odwdzięczył się wysokim kopnięciem, ale nie miało ono zbyt dużego wpływu na przebieg pojedynku.
Widzicie, poświęcamy tyle miejsca jednej, konkretnej akcji, bo naprawdę ich dużo więcej nie było. Początek 4. rundy to próba duszenia Edwardsa, ten jednak błyskawicznie wstał, a w ostatniej części walki posiadacz pasa zupełnie się poddał i po tym, jak został obalony, po prostu przeleżał do końca pojedynku. To nie tak, że wiele takim ekonomicznym trybem dziś ryzykował, bo Covington zwyczajnie bardzo, ale to bardzo nie chciał wygrać. Jak Anglik miał na tym nie skorzystać?
To nie była najbardziej widowiskowa gala. Żadnego z pojedynków nie oglądało się z krawędzi siedzenia, obgryzając paznokcie ze zdenerwowania. A szkoda, bo taka karta naprawdę mogła tego dostarczyć. Czasem jednak taktyka i rozsądek zwycięża nad wolą dania dobrego show, co widzieliśmy tej nocy. Czasem po prostu trzeba się przemęczyć.
WIĘCEJ O MMA:
- Dwumetrowy hype train, czyli Robelis Despaigne w UFC. Czyj los podzieli?
- Lepiej przegrać w boksie, niż zwyciężyć w MMA
- Alexander Wielki. Volkanovski chce podbić wagę lekką
- Alex Pereira – trzeźwy alkoholik, Kamienna Pięść i pogromca Adesanyi
fot. UFC/Twitter