MMA to współczesne koloseum. Setki zawodników regularnie wychodzą do klatki wiedząc, że w świetle reflektorów widzowie zobaczą ich łzy i usłyszą ich krzyk – pojedynek idealny, gdzie za chwilę nieuwagi zapłacisz własną krwią. Taki świat stanowi ideał dla młodych mężczyzn szukających wzoru swojej męskości. Co tydzień oglądają w oktagonie najlepsze wersje samych siebie – twardych, pozbawionych słabości chłopów, którzy samodoskonalenie podnieśli do rangi religii.
W takim świecie nie powinno być miejsca na dyskusję o własnych demonach. To zdradza słabość, którą przeciwnik gotowy jest wykorzystać w każdej chwili. Nie może być także miejsca na chwilę wytchnienia, zawieszenia swojego planu treningowego choćby na jeden dzień. Każdy cios, którego nie wyniosłeś z treningu, to cios, który przyjmie twoja szczęka.
Jako zawodnik powinieneś wpisywać się w bardzo konkretny model, ustalony lata temu przez młodego Georgesa St-Pierre’a czy kolejnych reprezentantów Dagestanu. Na tym tle trudno jest znaleźć zawodnika, który zdołał połączyć najwyższy poziom sportowy z życiem nie odciskającym się na zdrowiu psychicznym. Na tym etapie należy już mówić wprost i głośno, że MMA stało się na pewnych obszarach niespodziewanie toksycznym środowiskiem.
I właśnie dlatego tak bardzo potrzebujemy Paddy’ego Pimbletta.
Sztuka bycia innym
Pierwszy rzut oka wystarczy, by zdać sobie sprawę z odmienności Brytyjczyka. Pod blond, ciętymi „od garnka” włosami spoczywa twarz o chłopięcych rysach. Skóra pozbawiona jest tatuaży i blizn, a szczupła budowa ciała wydaje się nie mieć prawa wygenerować potrzebnej przy nokautach mocy. Wrażenie nie ustępuje także między walkami. Zrelaksowany, co jakiś czas przeplata pogodny uśmiech głupimi, nieprzystającymi zawodowemu wojownikowi minami, które uwielbia stroić. Pojedynki świętuje krótkim tańcem, a z mikrofonem przy ustach mówi szybko i dużo, odwrotnie niż celebrujący każde słowo małomówni i/lub burkliwi oponenci. Obdarzony jest przy tym dość wysokim głosem, niezbyt kojarzącym się z uczestnikiem walk w klatkach.
„Wyglądam jak dzieciak z sąsiedztwa. Większość wojowników pokazuje rzeźbę, warczą i wyszydzają, a ja tego nie mam. W klatce jednak zmieniam się w inną osobę – widzę tylko gościa przede mną i myślę, jak mu zgasić światło”
The Baddy w wywiadzie dla The Guardian
A jednak, po rozpoczynającym walkę gongu zamienia się w kilera. Paddy w ringu to eksplozywność i nieprzewidywalność, czysta agresja, która ma na celu wyeliminowanie przeciwnika w jak najbardziej spektakularny sposób. Pokazywał to już od samego początku w UFC: w debiucie rzucił się na Luigiego Vendraminiego, nokautując go serią ciosów w głowę jeszcze w pierwszej rundzie. Następne dwa pojedynki kończył przez duszenia, za wszystkie z nich zgarniając nagrody najlepszej walki wieczoru. I to nie jest przypadek czy efekt złego przygotowania. Chłopak z Merseyside dobrze wie, że ludzie zamiast szachów pragną oglądać wojnę totalną.
– Ja po prostu nie mogę się powstrzymać. Nawet w klubie, trenerzy zawsze mi mówią, żebym chronił szczękę. Ale ja po prostu zbyt kocham dobrą bitkę. To, że moja technika nie jest perfekcyjna, mnie nawet cieszy – tak po prostu wygląda moja karierę. Muszę porządnie dostać, by się rozbudzić – mówił w wywiadzie dla BBC.
Przez większość kariery za jego główną siłę uważano grappling. W chwytach i rzutach wydawał się specjalizować przez całą juniorską karierę, korzystając z tego stylu także wtedy, gdy stawiał swoje pierwsze zawodowe kroki. Zbyt się jednak rozwinął, by móc go klasyfikować jako grapplera. Dziś potrafi wszystko, a nad jego umiejętnościami pięściarskimi rozpływał się m. in. Teddy Atlas, trener, który boksersko wyszkolił Barry’ego McGuigana czy Aleksandra Powietkina.
To wszystko składa się na obraz idola tłumów, błazna gotowego poświęcić wszystko, byle tylko w klatce dać show na najwyższym poziomie. Ale to wcale nie jest prawda. Paddy może i być stworzony do dawania rozrywki, jednak jego wpływ sięga zdecydowanie dalej, niż zwykłe atrakcyjne walki – swoim stylem bycia stara się kreować sportową kontrkulturę, rodzaj reakcji wobec fałszywego obrazu idealnego sportowca, który malowany jest podczas kolejnych gal wszelkich federacji MMA.
Najaktywniejszy pozostaje w dziedzinie zdrowia psychicznego. Zawodnicy mieszanych sztuk walki nie kojarzą się powszechnie z problemami psychicznymi. Ciężko nam wierzyć, że ludzie zakładający małe, maksymalizujące impakt ciosu rękawice – którzy wychodzą na przesiąkniętą krwią poprzednich starć matę i walczą do utraty przytomności z równie rozognionym przeciwnikiem – mogą mieć w tej dziedzinie kłopoty. Zawodniczy savoir vivre mówi inaczej: na konferencjach nie masz prawa wyrażać wątpliwości w swoje umiejętności. Powinieneś emanować tradycyjną męskością, szorstką i brutalną, a dla pewności, że twoja siła zostanie zauważona, musisz co jakiś czas wplatać w swoje wypowiedzi jakieś obrazowe wyzwisko w stronę przeciwnika.
U Paddy’ego tego brakuje. Zachowując swój niebywały talent rozrywkowy, udało mu się wyjść poza stereotypowe oczekiwania względem zawodników. Dziś otwarcie mówi, że okres po kontrowersyjnej walce z Jaredem Gordonem stanowił jeden z najgorszych w jego życiu, a epizody depresyjne pętały mu wtedy nogi. Wielu wojowników decyduje się na opisanie swojej walki z problemami psychicznymi już po zakończonej karierze lub u jej schyłku, tak jak to zrobił na przykład Georges St-Pierre czy na polskim gruncie Mamet Chalidow. Ciężko jednak szukać przykładów takich zwierzeń u ciągle funkcjonujących sportowców, którzy dopiero uczą się radzić z wszechogarniającą medialną presją i oczekiwaniami widowni. Jego dziedzictwo na tym polu będą stanowić jednak nie jego własne doświadczenia, a jeden, szczególny apel.
– W piątek rano obudziłem się i dowiedziałem, że mój przyjaciel z dzieciństwa, Ricky, zabił się. […] Na tym świecie panuje przekonanie, że mężczyźni nie powinni rozmawiać. Słuchaj, jeżeli jesteś facetem i masz na sobie zbyt duży ciężar, proszę, porozmawiaj z kimś, kimkolwiek. Wiem, że wolałbym, by ktoś płakał mi w ramię, niż iść na jego pogrzeb za tydzień. Skończmy z tym stygmatyzowaniem i zacznijmy rozmawiać – z łzami w oczach mówił do zgromadzonej w Londynie widowni, choć chwilę wcześniej po ciosie kolanem w głowę, udało mu się poddać Jordana Leavitta.
„Udało mu się powiedzieć dokładnie to, czego potrzebowaliśmy w przekazie medialnym. Jeżeli ktoś jest na etapie myśli samobójczych, to pomysł szukania pomocy u specjalisty wydaje się takiej osobie niewykonalny. Rozmowa o uczuciach jest dużo bardziej przyziemna i wydaje się mniejszym, prostszym krokiem do wykonania”.
Roxy Rhodes, psychoterapeutka w opinii dla „Yorkshire Evening Post”
Jego wiadomość poniosła się przez social media daleko poza hermetyczny świat MMA. Co najważniejsze, nie mówiono wcale dużo o nim, udało się uniknąć rozmemłania przekazu. Podniosła się debata wokół przekonania, o którym mówił Anglik, a część mężczyzn znalazła w jego słowach motywację, by zacząć szukać pomocy – jak donosiło „Yorkshire Evening Post” w niektórych lokalnych męskich grupach wsparcia, których istnienie powoli przebija się do publicznej świadomości, zanotowano niemal dwukrotne zwiększenie liczby uczestników.
Oprócz tego atakuje inną świętość świata sportów walki – dyscyplinę. Nie ma najmniejszego problemu, by otwarcie mówić o tym, jak pozostaje przez trzy miesiące poza treningiem. Zamiast katować się rygorystycznym planem, woli wtedy porządnie odpocząć psychicznie i fizycznie. Na jakiś czas staje się zaprzeczeniem profesjonalnego sportowca, pochłaniając uwielbiane słodycze i zupełnie nie pilnując swojej wagi. Dwa razy zresztą, jeszcze zanim trafił do UFC, nie zmieścił się w umówionej kategorii wagowej.
– To utrudnia nam robotę. Kiedy ustalamy kartę i chcemy na nią wrzucić Paddy’ego, to nie możemy tego zrobić, jeśli pojedynek jest za miesiąc czy dwa. Musimy bardzo uważnie dobierać daty, bo nie jest nawet blisko wyrobienia limitu wagowego. A nie chcemy przecież od niego wymagać, by ją zrzucał w tak szybkim czasie – narzekał na dyscyplinę Anglika Dana White.
Może i to nie jest najlepsza droga, by zostać najbardziej utytułowanym fighterem w historii – ale może być ścieżką do zostania najszczęśliwszym.
Jak zdobyć serca fanów – instrukcja
Na robotniczych osiedlach Liverpoolu wcale nie jest trudno spotkać problem. Obok krzyku i pisku bawiących się samopas dzieci można usłyszeć rzucane z charakterystycznym akcentem bluzgi młodzieży. Wynudzona, wyposzczona od emocji czeka tylko aż zdarzy się jakiś moment, który sprawi, że odróżnią ten dzień od poprzedniego. Przy okazji muszą też jakoś dać upust swoim problemom. Nikt przecież ich nie nauczył, jak sobie z nimi radzić. Rodzice odpowiedzi próbują wyczytać na etykietach taniego alkoholu, a rówieśnicy czekają tylko, aż dasz im sygnał słabości. W takim świecie wystarczy jedno złe słowo połączone z krzywym spojrzeniem – od razu krew zaczyna wrzeć, zasilana przyspieszonym biciem serca i wściekłym, zgęstniałym od papierosów oddechem. Wtedy pięści same się składają, gotowe spocząć na twarzy akurat napatoczonego przeciwnika. I tak co dzień.
Tak rozpoczynała masa zawodników. Sztuki walki były dla nich koniecznością, a obycia z ciosami nabierali na szkolnych dziedzińcach. Masa, większość znaczących, ale nie Paddy. Ten wolał stronić od bójek i afery, w zasadzie nigdy go nie ciągnęło do przemocy. Był cholernie żywy, ale nigdy nie łączyło się to z agresją. Zwyczajnie nic nie miało prawa wskazywać, że w chuderlawym blondynie drzemie tak wielki potencjał.
„Mój tato wkręcił mi, że nikt nie jest ode mnie lepszy, a ja mogę osiągnąć co chcę. To moja największa siła. Może nie jestem najbardziej wyszkolony, ale nigdy nie mam wątpliwości – mogę wygrać wszystko”.
Paddy Pimblett o swoim ojcu w wywiadzie udzielonym „CQ Magazine”
On zresztą też nie miał o tym pojęcia. Na pierwszy trening udał się zainspirowany walką Vitora Belforta z Richem Franklinem. Później mówił, że gdy gala się zakończyła, to poszedł rozbiegać emocje, a jedyne co słyszał, to głos Bruce’a Buffera, który w swoim unikalnym stylu anonsuje jego imię.
Za treningi musiał płacić sam, sprzedając w szkole swoje pamiątki czy drobne słodycze, bo jego rodziców nie było stać na opłacenie mu zajęć. Opłaciło się. Już po kilku tygodniach w swoim klubie sparował ze starszymi kolegami, bo reszta nie stanowiła żadnego wyzwania. Ledwie 15-letni chłystek szczególnie uwielbiał swoich rywali dusić, nieważne o ile odstawał od nich gabarytowo.
Taki talent musiał wreszcie przestać mieścić się na sali treningowej. Dwa lata po przejściu progu NextGen Gym po raz pierwszy przeszedł na zawodowstwo, a poświęcenie treningom kosztowało go edukację – na tydzień przed swoją pierwszą walką został wyrzucony ze szkoły. Decyzja jednak się opłaciła, bo już po kilku pojedynkach utalentowanego juniora zakontraktowało Cage Warriors. Brytyjska organizacja cieszyła się wówczas reputacją zaplecza osobowego dla największych federacji – na Wyspach swoje poważne kariery rozpoczynali Michael Bisping czy Conor McGregor, a jedną walkę na moment przed transferem za Ocean zaliczyła Joanna Jędrzejczyk.
Tam najpierw doszło do potknięcia. W swoim trzecim pojedynku natrafił na Camerona Else’a, inną wschodzącą gwiazdę federacji. Nastoletni Paddy w swoim stylu emanował pewnością siebie, a wygrane we wszystkich swoich dotychczasowych walkach na poziomie seniorskim wykarmiły jego ego do niewyobrażalnych rozmiarów. Myślał wtedy, że świat ma u stóp. Jednak gdy wyszedł do klatki z najpoważniejszym jak dotąd przeciwnikiem, przeżył kompromitację. Po ledwie pół minuty od rozpoczęcia nie wybronił się przed duszeniem – odklepał.
Okazało się jednak, że dokładnie tego mu było potrzeba. Udało mu się zastąpić niezdrową arogancję zwykłą pewnością siebie, która poniosła go przez trwającą trzy lata nieprzerwaną serię zwycięstw. Na jego talii pojawił się pas mistrzowski wagi lekkiej, dokładnie taki sam, jaki kiedyś nosił Conor McGregor. Sympatyczny blondyn jest zresztą bardzo często do Irlandczyka porównywany. Prezentują bardzo podobny, eksplozywny styl, w którym najważniejsza jest atrakcyjność widowiska. Ale wydaje się, że ich podobieństwo wychodzi przede wszystkim na konferencjach prasowych. Obaj prezentują nieprzebraną wiarę w swoje umiejętności i mówią, co myślą, pozbawieni jakiegokolwiek filtra.
– Jestem tu, żeby przejąć tę federację. Jestem nową złotą kurą, nową gwiazdą federacji. Możecie mnie już prosić o pojedynki. Wiecie, kim jestem – mówił Paddy zaraz po swojej pierwszej odbytej w UFC walce. Cóż, zbytnio się nie mylił.
Nie było w tym żadnej buty, po prostu od samego początku doskonale wiedział, co robi, prowadząc swoją karierę z uwzględnieniem najdrobniejszych szczegółów. Najlepszym dowodem na to jest fakt, jak długo kazał na siebie w Ameryce czekać. Dana White dwukrotnie składał mu propozycję transferu, tylko po to, by odbić się od ściany. Większość młodych talentów rzuciłaby się na takie oferty, twierdząc, że złapała pana Boga za nogi. Paddy znowu jednak musiał być inny, chciał spokojnie się rozwinąć na mniejszej scenie, nim zacznie wystawiać największe w swojej dyscyplinie przedstawienia. Co do tego, że w końcu do największej federacji świata trafi, nie miał wątpliwości. Wiedział, że jest zbyt dobry, by wiecznie marnować się w ojczyźnie.
W 2021 roku stało się – zawitał za Ocean. I z marszu został medialną gwiazdą. Ledwie kilka miesięcy po jego debiucie w nowej organizacji, trudno było znaleźć równie rozpoznawalną twarz w świecie MMA – i zupełnie nie potrzebował do tego mistrzostwa, wystarczyły regularnie odbierane statuetki za walki wieczoru oraz kolejne, przepełnione charakterystycznym humorem wywiady.
Co jednak pozostaje po takim zawodniku, gdy utraci miłość tłumu?
Jak stracić serca fanów – poradnik
Dziś w nocy Paddy wcale nie wyjdzie do oktagonu jako ulubieniec tłumów i matek dzieci zapatrzonych, jak on kiedyś, w wojnę w małych rękawicach.
Wystarczyła jedna kontrowersja, by ruszyła lawina. Jego zwycięstwo z Jaredem Gordonem w grudniu zeszłego roku nie zostało przyjęte jako uczciwe. Zdaniem większości fanów, Amerykanin kontrolował pojedynek i w pełni zasłużył na wygraną, jednak popularność wschodzącej gwiazdy wpłynęła na sędziów, którzy nie chcieli wydać sprawiedliwego werdyktu. Niezależnie od tego, czy to prawda, to właśnie w to wierzyła opinia publiczna. The Baddy natomiast nieświadomie dolał oliwy do ognia, gdy na gorąco po pojedynku gwałtownie zaprzeczył sugestii Joe Rogana, jakoby ich starcie było wyrównane. Kiedy gwałtownie odmawiał uznania walki za wyrównaną, na trybunach pojawił się pewien nieprzyjemny, ostry dźwięk.
Po raz pierwszy w jego karierze przez widownię przeszły gwizdy.
Co gorsza, zwycięstwo okupił poważną kontuzją. Uszkodził staw skokowy, co wykluczyło go z treningów na kilka miesięcy – choćby chciał, nie mógł na nowo spróbować przekonać do siebie niedawnych fanów w oktagonie. Prawdziwy cios dla jego reputacji nadszedł jednak chwilę wcześniej, bo w momencie spięcia z Arielem Helwanim, ikoną dziennikarstwa sportowego, który fanom UFC towarzyszy praktycznie od początków istnienia organizacji. Dziś prowadzi podcast MMA Hour, którego premiery już na stałe są wpisane w kalendarze sympatyków mieszanych sztuk walki. Co logiczne, dziennikarz zaproponował jednemu z najważniejszych zawodników federacji udział w swojej audycji. Paddy jednak dokonał niebywałego faux pas – domagał się zapłaty.
Sprawa nie ujrzałaby światła dziennego, gdyby nie sam Paddy i jego własny Chattin Pony Podcast. Bardzo otwarcie zaatakował w nim Helwaniego, zarzucając mu, że „wykorzystuje zawodników dla wyświetleń i kasy, by potem samemu zarzucać UFC te same błędy”. Sprawa nieuczciwych wynagrodzeń jest jedną z kości niezgody w świecie współczesnego MMA (o czym pisaliśmy już tutaj), a wieloletni dziennikarz pozostaje jednym z najbardziej nieprzejednanych krytyków nieuczciwych praktyk organizacji i Dany White’a. Zresztą, żeby było jeszcze ciekawiej, prezydent federacji siedział zaraz obok swojej nowej gwiazdy i zachęcał go, by kontynuował temat. Sam Ariela Helwaniego nazwał „jedną z największych kup gówna w historii”. Oskarżony nie pozostał dłużny, natychmiastowo ujawniając konwersację z Paddym. Fakt, że zaproszony przez niego gość domagał się za udział w popularnym programie zapłaty, został uznany za potwarz i brak szacunku do odbiorców, przejaw buty, według której domagał się specjalnego traktowania.
Paddy Pimblett opowiadający o aferze między nim a Arielem Helwanim, Chattin Pony Podcast
Wyjaśnienia przyszły ze strony Anglika za późno, bo gdy publika wyrobi sobie opinię, będzie się jej kurczowo trzymać. Jednak jego linia obrony ukazała nieco inną perspektywę – zapłaty domagał się z uwagi, że dziennikarz zaproponował mu sesję nagraniową w niedogodnym terminie. The Baddy miał na ten dzień już zaplanowaną sponsorowaną aktywność, więc żądanie wynagrodzenia w rzeczywistości było jedynie sposobem na uniknięcie finansowych strat. Host podcastu jednak odrzucił ofertę scousera, jak nazywani są mieszkańcy Liverpoolu. Później miał podczas swojego show wypowiedzieć się niepochlebnie o zawodniku, co ten odebrał jako atak motywowany niedawną sprzeczką. Urazę chował przez rok, zanim temat poruszył w tym nieszczęsnym odcinku.
Pojawiły się wtedy niespotykane wcześniej zarzuty. Wypominano mu, że choć ma jak dotąd bilans 4–0 w UFC to wciąż nie dostał rywala z absolutnego topu, na którym mógłby zaprezentować swoje prawdziwe umiejętności. Zaczęto reinterpretować jego pełne wiary w siebie wypowiedzi w megalomańskie konfabulacje o własnej wielkości. Porównania do Conora McGregora pozostały, ale tym razem już nie mówiono o charyzmie i klasie sportowej, a odklejeniu od rzeczywistości, jakie towarzyszyło schyłkowemu The Notoriousowi. Dobrą duszę i nastawienie przede wszystkim na zabawę zamieniono w bycie błaznem. Wyrażenie wsparcia dla polityki kadrowej prowadzonej przez Danę White’a stało się symbolem hipokryzji zawodnika, publicznie wyrażającego socjalistyczne i równościowe poglądy, niekojarzone przecież z interesami miliardowych korporacji.
Na te wszystkie zarzuty nie mógł odpowiedzieć w świetle reflektorów, tak, by mógł go usłyszeć cały świat. Był kontuzjowany, bez zakontraktowanej walki nie był w stanie uzyskać rozgłosu gwarantowanego przez uwagę mediów, skupioną na pojedynkach największych gwiazd. Zaczęła się jego marginalizacja. Miał otrzymać szansę walki o pas mistrzowski, a zamiast tego jedyne na co może liczyć, to pojedynek z wysłużonym Tonym Fergusonem, nieuchronnie zbliżającym się do końca swojej kariery.
Ale paradoksalnie, pojedynek z weteranem może okazać się najważniejszym w jego życiu.
Dies irae
Dziś Paddy będzie musiał zdecydować o tym, jak będzie wyglądała jego przyszłość, gdy widownia wokół niego będzie płonąć.
Na gali UFC 296 klatka przywita go po niemal roku nieobecności, pobytu w limbo, a on wejdzie do niej jako zupełnie inny człowiek niż przy poprzednich pojedynkach. Nie wie też, czy publiczność zdążyła mu wybaczyć, czy ciągle pamięta wydany wyrok. On sam, jeżeli chce znowu zostać zawodnikiem dla całej rodziny, wzorem, który dzieciaki pokazują rodzicom, by je przekonać, że inwestycja w treningi MMA nie będzie stratą czasu, to w tym pojedynku musi pozostać tym samym pozornym lekkoduchem. Ponownie z szalonym uśmiechem na twarzy wykręcić przeciwnika w najbardziej wymyślny sposób, a później w wywiadzie swoim radosnym, niemal dziecięcym głosem opowiedzieć z błyszczącym okiem o swojej wielkości.
Ale los nie jest dla niego łaskawy. Tę listę zadań przyjdzie mu realizować naprzeciw Tony’ego Fergusona, przeciw któremu trudno coś zyskać. Amerykanin jest jednym z ulubieńców trybun, przez lata dającym całego siebie w klatce, równie imponującym i efektownym jak Paddy. Został jednak nadgryziony zębem czasu, notując ostatnio serię sześciu przegranych walk z rzędu. Ewidentnie powoli żegna się więc z topowym poziomem. Przydzielenie akurat takiego przeciwnika zupełnie nie pasuje Pimblettowi. Wizerunkowo trudno będzie mu wybić się na tle kochanego El Cucuy, a sportowa przewaga Anglika zostanie odebrana jako źle rozplanowany pojedynek, w którym jedna ze stron od samego początku była skazana na porażkę. I kolejny przykład na systemowe faworyzowanie w UFC.
Nie gaśnie jednak cała nadzieja na udaną przyszłość sympatycznego blondyna. Może najcenniejszą lekcją, jakiej nauczył się podczas swojego pobytu w zawodniczym czyśćcu, jest znaczenie odpowiedniego wsparcia wokół siebie. Nie zaniedbał poszukiwania dla siebie bezpiecznej przystani, w której na spokojnie mógł odpocząć od otaczającego go świata. Sam otwarcie, bo jak mógłby inaczej, mówi o wdzięczności, jaką żywi do towarzyszących mu ludzi. Szczęśliwe małżeństwo z poznaną w dzieciństwie kobietą, głęboka przyjaźń z Molly McCann, inną zawodniczką UFC, a nawet tak pozornie proste sprawy, jak związanie się z społecznością w jego rodzinnych okolicach. Mieszka ledwie kilka przecznic od miejsca, w którym się wychował – zna tam każdą, uśmiechniętą lub nie, twarz i każdy, choćby najbardziej już przykurzony szyld miejscowych zakładów. Nie mógł sobie wymarzyć lepszego miejsca, by zebrać siły i na nowo znaleźć balans między The Baddym, ringowym mordercą, a Paddym Pimblettem, ulubionym fighterem twojej matki.
Z jakiegoś powodu zdołał już raz wziąć szturmem serca sympatyków federacji. Tej nocy wystarczy, że zrobi to ponownie.
WIĘCEJ O MMA: