Reklama

Trela: Ekstraklasa przystankiem do kariery. Co czeka Nenada Bjelicę w Bundeslidze?

Michał Trela

Autor:Michał Trela

02 grudnia 2023, 10:04 • 9 min czytania 5 komentarzy

Drogę do trofeów w Polsce zamykali mu przed chwilą Jacek Magiera, Ireneusz Mamrot, Leszek Ojrzyński, Maciej Skorża, czy Michał Probierz, który uprzejmie przypominał, że gdyby on odniósł z Lechem takie wyniki, powieszono by go za jaja. Sześć lat później Nenad Bjelica szykuje zespół do starć z Bayernem Monachium i Realem Madryt. Polska myśl szkoleniowa niewątpliwie śledzi wnikliwie karierę Chorwata. Bo jego losy mogą dostarczyć kolejnej amunicji w dyskusji o tym, czy polskim trenerom brakuje umiejętności, czy jedynie renomy.

Trela: Ekstraklasa przystankiem do kariery. Co czeka Nenada Bjelicę w Bundeslidze?

W galerii aforyzmów selekcjonera reprezentacji Polski można znaleźć opinię na temat pracy nowego trenera Unionu Berlin. „Ja bardzo lubię Nenada, to fajny gość, ale jakby Probierz prowadził Lecha, przegrał w finale Pucharu Polski, zajął trzecie miejsce w lidze i teraz odpadł w pucharach, to by mnie, za przeproszeniem, powiesili za jaja” – stwierdził w 2017 roku. To, jak od tego czasu rozjechały się kariery nie tylko tych dwóch ekscentrycznych postaci, ale też Chorwata i wszystkich trenerów, z którymi rywalizował wtedy w Polsce, pokazuje, że Probierz miał trochę racji. Nie w tym, że powiesiliby go za jaja, choć to istotnie niewykluczone. W tym, że nieobecność polskich trenerów w czołowych ligach to niekoniecznie dowód ich słabości, a jedynie braku międzynarodowej renomy. To może, ale nie musi iść w parze.

Przykład Bielicy, który w najbliższych dniach będzie się mierzył z Bayernem Monachium i Realem Madryt, pokazuje, że chorwacki trener jest na rynku bardziej sexy. Bjelica nie zrobił w Poznaniu niczego, czego nie zrobiłby przed nim i po nim Maciej Skorża. Podobnie jak Pacheta nie osiągnął w Kielcach tego, co osiągnęli Leszek Ojrzyński czy Maciej Bartoszek. A Paulo Sousa nie był lepszym selekcjonerem reprezentacji Polski niż Adam Nawałka. To jednak oni, a nie polscy koledzy po fachu, dostawali potem angaż w czołowych ligach. Ten element piłkarskiej rzeczywistości na pewno ma prawo budzić w polskich trenerach poczucie frustracji.

Nie jest też jednak tak, że przed Bjelicą rozwinęli w Niemczech czerwony dywan. Lothar Matthaeus, dyżurny ekspert tamtejszych mediów, na dzień dobry nazwał nowego trenera Unionu per „Nobody”. Mniej bezpośredni eksperci opierali się na jego doświadczeniach z Ligi Mistrzów wyniesionych z Dinama Zagrzeb, czy Austrii Wiedeń. Zwracali uwagę, że w stolicy Chorwacji pracowali z nim Dani Olmo i Josko Gvardiol, których na niemieckim rynku reklamować nie trzeba. Podkreślali, że w sąsiedniej Austrii, w której na co dzień mieszka, wprowadzał do najwyższej ligi Wolfsbergera AC i FC Kaernten. Czy nawet chwalili jego międzynarodowe obycie, podkreślając, że pracował też we Włoszech, Turcji i w Polsce, co objawia się w znajomości sześciu języków. W rzeczywistości nikt jednak w Niemczech nie wie, czego się po nowym trenerze ekipy ze stolicy spodziewać. Kluby Bundesligi też rzadko wyciągają tego rodzaju króliki z kapelusza. I jeśli już sięgają po Chorwatów, to raczej takich, jak Niko Kovac, który całe życie spędził w Niemczech.

Kipiący pewnością siebie

Oliver Ruhnert, dyrektor sportowy Unionu Berlin, znów poszedł pod prąd. Pięć lat temu, gdy zarządzał średniakiem II ligi, szukając trenera, postawił na Ursa Fischera, mającego doświadczenia z Ligi Mistrzów. A gdy prowadzi zespół z Ligi Mistrzów, wybrał trenera, którego nazwisko nie mówi w Niemczech nic. Mniej zaskakujące od tego, że Bjelica dostał pracę w jednej z czołowych lig świata, jest to, że dostał ją w klubie rywalizującym w Lidze Mistrzów. Czyli, jak by nie patrzeć, nie pierwszym z brzegu klubie Bundesligi, lecz takim, który ma już określone możliwości, renomę, a co za tym idzie – ambicje.

Reklama

Na powitanie Bjelica zaprezentował się dokładnie tak, jak Europa stereotypowo wyobraża sobie ludzi pochodzących z Bałkanów. Jako kipiących pewnością siebie i przekonanych, że są najlepsi na świecie, nawet jeśli inni jeszcze o tym nie wiedzą. Nie było żadnego mizdrzenia się do władz klubu i dziękowania za to, że wybrały akurat jego, dając mu niespodziewaną życiową szansę. Nie było umniejszania sobie. Jak grają moje drużyny? „Bardzo intensywnie, dynamicznie, ofensywnie i bezkompromisowo”. Jestem następcą klubowej legendy? „Mogę odnieść takie same sukcesy jak mój poprzednik”. Szesnaście meczów bez wygranej? „Jestem pewny, że już wkrótce nie będziemy mieli nic wspólnego z walką o utrzymanie”. Podbramkowa sytuacja w grupie Ligi Mistrzów? „Naszym celem jest przezimowanie w Europie”. Debiut na Allianz Arenie z niepokonanym w lidze Bayernem Monachium? „Jedziemy po trzy punkty”.

Mimo że Chorwat podkreślał, iż mając tak mało czasu, musi się skupić głównie na aspektach mentalnych, już w debiucie, po jednym przeprowadzonym treningu z drużyną, zdecydował się na taktyczną rewolucję, jaką jest dla Unionu odejście od świętego w ostatnich latach ustawienia z trójką z tyłu. Podobnie jak grał w poprzednich klubach, zdecydował się na czwórkę, z dwiema kompaktowo ustawionymi liniami. Robin Gosens, który zawsze był zbyt ofensywny, by być typowym lewym obrońcą, zagrał na skrzydle i strzelił w Bradze gola. Ale zespół nie wypadł dobrze. Choć przez godzinę grał w Portugalii z przewagą zawodnika i prowadził, to nie zdołał wygrać, a wręcz może mówić o szczęściu, że zremisował. Szanse na grę w Lidze Europy na wiosnę są już tylko iluzoryczne. Trzeba pokonać u siebie Real Madryt i liczyć na pomoc Napoli w starciu z Bragą. Bjelica nie pudrował rzeczywistości. „Widać po moich zawodnikach strach w nogach i w głowach. Unikali ryzyka” – stwierdził.

Potrzeba nowych rozwiązań

Czego by Chorwat nie mówił o pucharowych celach, najważniejsze zadanie, które, przynajmniej w pierwszym sezonie zadecyduje o jego przyszłości na niemieckim rynku, dotyczy walki o utrzymanie. Odkąd Union awansował do Bundesligi, co roku był na nią skazywany i na dobrą sprawę nigdy się w nią nie wmieszał, najniżej kończąc ligę na jedenastym miejscu. Akurat jednak w tym sezonie, pierwszym, w którym klub awansował do Ligi Mistrzów i zainwestował w zawodników z półki, na jaką wcześniej bał się nawet spoglądać, walka o utrzymanie stała się rzeczywistością. Poprzedni mecz z Augsburgiem – drużynę prowadził trener tymczasowy – był pierwszym od sierpnia, w którym zespół zdołał wywalczyć jakikolwiek punkt. Aktualnie jest w trakcie serii dziesięciu ligowych spotkań bez wygranej i szesnastu meczów bez zwycięstwa na wszystkich frontach. To nie są drobne turbulencje. To swobodne spadanie, które Bjelica musi jakoś zatrzymać.

Trela: Bóle wzrostowe. Union Berlin po złej stronie koła fortuny

Wyzwań nie brakuje, bo drużyna piłkarsko stoi w rozkroku. Największe sukcesy za Fischera odniosła dzięki szczelnej obronie, rzetelnej pracy bez piłki, skutecznej grze z kontry i zabójczym stałym fragmentom gry. Bazowała na tym, że rywale ją lekceważyli. Traktowali jak „mały Union”. A gdy już zaczęli traktować poważnie, nie potrafili znaleźć rozwiązań na perfekcyjną i zdyscyplinowaną obronę, w której każdy doskonale wiedział, co ma robić i poświęcał ego dla dobra zespołu. Teraz sytuacja się zmieniła. Jako uczestnik Ligi Mistrzów, klub ze wschodu Berlina nie może już być traktowany jako „mały Union”. Wielu rywali, dysponujących mniejszymi możliwościami finansowymi i mających słabszych piłkarzy, po prostu oddaje w tym sezonie berlińczykom piłkę, zmuszając ich do budowania ataków pozycyjnych. Kilka innych drużyn, jak choćby VfB Stuttgart czy Eintracht Frankfurt, zrobiło z kolei wyraźny postęp w grze pozycyjnej. Jest w Bundeslidze więcej niż w poprzednich latach drużyn, które dobrze czują się z piłką przy nodze i potrafią znaleźć rozwiązania w grze kombinacyjnej.

Reklama

Union też potrzebuje więc nowych rozwiązań. Nie ma już powrotu do tego, co działało wcześniej. Nie z zawodnikami takimi jak Leonardo Bonucci, Robin Gosens, Kevin Volland czy David Fofana, mającymi ambicje, by co roku grać w Europie i samemu kreować wydarzenia, a nie tylko reagować na to, co zrobi przeciwnik. Nie ma też powrotu do statusu, który miał Union jeszcze kilka lat temu. Teraz to Heidenheim, Darmstadt czy Bochum mogą się mianować na Dawidów walczących z Goliatami, nie Union, który rokrocznie gra w Europie.

Bjelica wygląda w tym sensie jako potencjalnie sensowny krok do przodu. Z jednej strony, jak sam podkreśla, nie jest trenerem, który wymaga, żeby jego zawodnicy wymienili 50 podań przed oddaniem strzału. Fundamentem wciąż pozostanie gra bez piłki i odpowiednia struktura. Z drugiej, jest jednak bardziej aktywny, jeśli chodzi o grę pressingiem, odważniejszy, bardziej ofensywnie myślący od poprzednika. A to powinno bardziej pasować do kadry, którą ma do dyspozycji. Raul, którego kandydatura była ponoć mocno rozważana, byłby krokiem w zupełnie przeciwną stronę niż Fischer. Bjelica jest gdzieś pomiędzy tymi biegunami.

Kadra o dużych możliwościach

Pod względem piłkarskich możliwości zastanej przez siebie kadry Chorwat może mieć rację, że drużyna wkrótce nie powinna mieć nic wspólnego z walką o utrzymanie. Pod kątem gry i stwarzanych sytuacji też nie wygląda aż tak źle, jak wskazują wyniki, ani tak drastycznie gorzej niż jeszcze choćby w poprzednim sezonie. Tyle że za takie stwierdzenia niczego sobie 52-latek nie kupi. 2. Bundesliga jest naszpikowana klubami, które wydawały się zbyt silne, by spaść. Potrzebne jest jak najszybsze wyjście ze spirali niepowodzeń. Straty nie są duże. Mimo koszmarnych trzech miesięcy berlińczycy wciąż są tylko punkt za strefą barażową i dwa za bezpiecznymi miejscami.

Terminarz niekoniecznie sprzyja jednak odbiciu się od dna. Debiut nastąpił w Lidze Mistrzów na wyjeździe z rywalem, z którym Union nie był w stanie wygrać u siebie, ani w żadnym z poprzednich dwóch starć w poprzednim sezonie. Bayern to najdłużej niepokonana drużyna w lidze i zespół, z którym Union jeszcze nigdy, nawet w znacznie lepszych dla siebie czasach, nie wygrał. Realu Madryt przedstawiać nie trzeba. Nawet jako pewny zwycięzca grupy będzie bardzo trudny do pokonania. W tym kontekście domowy mecz z Borussią Moenchengladbach wciśnięty w kanapkę z Bayernu i Realu urasta do starcia na wagę przełamania. Jeśli nie udałoby się go wygrać, jest duże ryzyko, że nowy trener zacznie od czterech spotkań bez zwycięstwa. A to może podkopać wiarygodność nawet najbardziej pewnego siebie, ale jednak anonimowego nowicjusza.

Kluczowy grudzień i styczeń

Kluczowe dla Bjelicy i Unionu starcia nastąpią jednak i tak pod koniec jesieni i na początku wiosny. Wówczas w pięciu kolejkach berlińczycy zmierzą się z Bochum i Kolonią jeszcze w grudniu, a potem z Moguncją i Darmstadt w styczniu. Sukcesy w tych spotkaniach powinny urzeczywistnić słowa Chorwata o szybkim zażegnaniu problemów. Niepowodzenia sprawią, że Union prawdopodobnie do końca sezonu będzie zagrzebany w walkę o pozostanie w lidze. W tym kontekście bardzo możliwe odpadnięcie z pucharów już po jesieni nie byłoby pewnie najgorszą informacją. Rywalizowanie w tygodniowych cyklach pewnie ułatwiłoby nowemu trenerowi odciśnięcie piętna na zespole.

A nie jest przecież tak, że Nenad Bjelica to gwarancja sukcesów, tylko na niemieckim rynku jeszcze o tym nie wiedzą. W Spezii kibice uwielbiali jego bezpośredni sposób komunikowania się i napisali o nim książkę, ale awansu do Serie A im nie dał. Austriackie media przy okazji zatrudnienia go przez Union z lubością przypomniały jego legendarny wybuch przed kamerami tamtejszego Sky, gdy Bjelica wyszedł z siebie, atakując Didiego Kuehbauera, trenera przeciwnej drużyny. Kibice w Poznaniu, choć zasadniczo wspominają go dobrze, bardziej ucieszyliby się, gdyby do ich klubu wrócił Skorża, znacznie przecież mniej renomowany na europejskim rynku. A z Trabzonsporu, gdzie ostatnio pracował, pogoniono go po ledwie pół roku i uważano za trenera grającego zbyt defensywnie.

Na pewno obserwowanie tego, jak sobie poradzi trener znany z Ekstraklasy w Bundeslidze, może dostarczyć kolejnej amunicji w dyskusji na temat polskiej i zagranicznej myśli szkoleniowej. Gdyby Bjelica odniósł w stolicy Niemiec spektakularny sukces, automatycznie urosną wszyscy, którzy pokazali wyższość nad nim podczas jego pracy w Ekstraklasie. Przypomnijmy, że drogę do trofeów zamykali jego Lechowi m.in. Jacek Magiera, Ireneusz Mamrot, Leszek Ojrzyński, Maciej Skorża i… Michał Probierz.

WIĘCEJ O NIEMIECKIM FUTBOLU:

Fot. 400mm

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Ekstraklasa

Bramkostrzelny 20-latek zwrócił uwagę Puszczy. Będzie transfer z IV ligi?

Bartosz Lodko
5
Bramkostrzelny 20-latek zwrócił uwagę Puszczy. Będzie transfer z IV ligi?

Komentarze

5 komentarzy

Loading...