– Wiele osób mówiło, że do tej walki nie dojdzie, że niby boję się tego kurdupla. I co? Efekt jest taki, że w lutym nie tylko będę miał wszystkie pasy w wadze ciężkiej, ale i zarobię 100 milionów funtów – tymi słowami Tyson Fury ujawnił swoją gażę, którą ma otrzymać za hitową walkę z Ołeksandrem Usykiem.
To dużo niezależnie od dyscypliny. W boksie stanie się przez to trzecim najlepiej opłaconym zawodnikiem za jedną walkę w historii, ustępując Floydowi Mayweatherowi i Manny’emu Pacquiao, którzy barierę stu baniek przebili równocześnie, zarabiając je w ramach wynagrodzenia za walkę stoczoną między sobą. Filipińczyka może nawet jeszcze przegonić, wszak aktualna kwota to jedynie podstawa, z całą pewnością czekająca na powiększenie z tytułu praw do zysków wygenerowanych przez pay-per-view.
Ale to nie jest wynagrodzenie, które w boksie szokuje, takie stawki dostają w końcu wyczekiwane latami walki. Granicą przyzwoitości dla największych są okolice 15 milionów, przykładowy Antony Joshua dzięki swojej walce ze schyłkowym Władimirem Kliczką w 2017 roku zarobił 19 milionów, a największe walki roku rzadko schodzą poniżej pułapu 40 milionów dla zwycięzcy. To wypadkowa reguł podziału przychodów, jakie stosuje się do największych bokserów, mogących liczyć na uczciwe umowy ze swoimi promotorami oraz federacjami. W ramach swoich kontraktów uzyskują często nawet do 20% wygenerowanych przez siebie pieniędzy.
Francis Ngannou w treningu przed walką z Tysonem Furym.
W zupełnie innej sytuacji jednak znajdują się zawodnicy MMA. Poprzednią walką Króla Cyganów był pojedynek stoczony z Francisem Ngannou. Kameruńczyk jest cholernie silnym medialnie nazwiskiem, utalentowanym zawodnikiem, który zdobył pas kategorii ciężkiej UFC i broniąc go pozwolił Cirylowi Gane po raz pierwszy odczuć smak porażki. Wydawało się, że swoją karierę w UFC dopiero rozkręcał, mogąc marzyć nawet o dołączeniu w przyszłości do panteonu legend mieszanych sztuk walki. A jednak, w styczniu tego roku bez sentymentu zrezygnował z kontraktu w federacji, odmawiając przedłużenia dogasającej umowy, i przeniósł się do konkurencyjnego PFL. Nowopowstała organizacja słynie z dużo bardziej prozawodniczego nastawienia, w związku z czym nie robiła swojej największej gwieździe problemów, gdy ta otrzymała ofertę walki z Tysonem Furym.
11 lipca ogłoszono więc walkę Ngannou z Brytyjczykiem, za którą ten pierwszy miał zainkasować 10 milionów dolarów. Ochłap? To byłaby raczej uczciwa gaża dla porządnego zawodnika świata boksu, ale taka oferta złożona przed twarz gwiazdy zupełnie innej dyscypliny sportu budziła raczej wrażenie mało godziwej zapłaty za otrzymanie porządnego lania. Francis według wszelkich prawideł logiki nie miał prawa wygrać z jednym z najwybitniejszych bokserów naszych czasów, a pieniądze, które zostały mu zaproponowane, nie powinny dla takiej postaci stanowić szoku. Jednak dziesięć baniek to dla mistrza największej federacji MMA na świecie więcej, niż zarobił przez całą swoją karierę. Całą. Swoją. Karierę.
Taka walka zmienia twoje życie. Dokładnie tego chcieliśmy, dokładnie to sobie wyobrażaliśmy. Jesteśmy szczęśliwi.
Marquel Martin, menedżer Francisa Ngannou w wywiadzie dla MMA Hour
Jak się okazuje, nie ma żadnego przypadku, że Tyson Fury za walkę z porównywalnym marketingowo Francisem zarobił od niego sześć razy więcej. Starcie Conora McGregora z Floydem Mayweatherem o włos nie pobiło rekordu sprzedanych PPV w historii, ale ten pierwszy otrzymał około 80 milionów, trzy razy mniej niż Amerykanin. Dla Irlandczyka 80 baniek stanowiło jednak czterokrotność jego dotychczasowych zarobków w oktagonie. Dla zawodników zakładających mniejsze rękawice ochłapy największych bokserów i tak są więc apanażami, jakich we własnej dyscyplinie wyobrazić sobie nie mogą. To sytuacja celowa, UFC dobrze zdaje sobie sprawę z tego jak bardzo wykorzystuje swoich wojowników.
Bo to nie tak, że MMA generuje na godziwe pensje zbyt małe zyski. Dana White, prezydent organizacji, co roku ma okazję przechwalać się rekordowymi kwotami przynoszonymi przez kolejne gale. Przykładowo, w ubiegłym roku UFC wygenerowało przychody na poziomie 1,14 miliarda dolarów. Gaże wszystkich zawodników łącznie pochłonęły jednak śmieszne 175 milionów, raptem 16% tej kwoty. Z tej części należało opłacić 700 zawodników, którzy przewinęli się przez oktagon. Chory układ, na którym traci zarówno Conor McGregor, jako medialny kombajn generujący przez lata zapewne setki milionów dolarów zysku dla federacji, jak i debiutant szukający przetarcia, który może liczyć najwyżej na 10 tysięcy dolarów za walkę, co ledwie mu wystarczy na opłacenie kosztownych treningów do następnego starcia.
Po pierwsze kontrolować
Nieadekwatnych stawek nie rekompensuje sponsoring i to nie przez brak zainteresowania reklamodawców. Jeśli Dana White bowiem chce, żebyś wyszedł w akcesoriach Venum, wychodzisz w Venum, a jeżeli w butach Dwayne’a Johnsona, to wychodzisz w butach Dwayne’a Johnsona. Nie masz nie tylko prawa głosu, ale i prawa do pieniędzy wypracowanych przez twoją prezencję medialną, bo wszystkie pieniądze z umów sponsorskich trafiają bezpośrednio do federacji. Zawodnicy nie powinni również oczekiwać zapłaty za udział w kampaniach reklamowych, akcjach promocyjnych ani przychodów ze względu na użyczenie wizerunku na oficjalny merch sprzedawany przez UFC. Generalnie, żadnych pieniędzy, które zamiast tego mogłyby trafić do kieszeni Ariego Emanuela, CEO korporacji medialnej Endeavor, do której UFC należy. Tylko w 2021 zarobił on 300 milionów dolarów, dość otwarcie wykorzystując swoich zawodników.
Wykorzystywanie zawodników jest tu kluczowe, bo nie kończy się wyłącznie na nieuczciwym sposobie podziału zysku. Zawodnicy nie mogą też przykładowo oczekiwać, by pracodawca opłacił im ubezpieczenie zdrowotne, co budzi zdecydowany sprzeciw wśród zakontraktowanych. Co najgorsze, środowisko Dany White’a za punkt honoru postawiło sobie zachowanie takiego stanu rzeczy, gotowe bowiem było zerwać negocjacje z Ngannou, bo ten domagał się wprowadzenia w organizacji powszechnej opieki zdrowotnej nad zawodnikami. Mistrz kategorii ciężkiej nie był jednak na placu boju sam – do włodarzy apelowali także inni zawodnicy, wśród nich Tony Ferguson.
– Wszyscy mamy rodziny i mamy kogo wspierać, czas coś zacząć robić. Nie wiem, załatwmy sobie to ubezpieczenie – mówił przeszło rok temu przed galą UFC 274, wsparty zresztą potem przez Justina Gaethje.
Tony Ferguson (z prawej).
Wydaje się komicznym fakt, że alergia na ochronę swoich talentów, jak lubi określać wrestlerów Stephanie McMahon, stanowi punkt wspólny z WWE, również przecież zrzeszonej od niedawna pod ramieniem Endeavor. W żadnej z zarządzanych przez siebie organizacji nowy właściciel nie próbował i nie planował ubezpieczeń wprowadzić.
Najwyraźniej reinwestycja kilku procent z osiągniętego miliarda przychodu w zdrowie zawodników, gdy zajmujesz się organizowaniem brutalnych walk w klatkach lub szalonych spektakli z wykorzystaniem stołów, drabin, krzeseł i ludzkiego ciała jest zbyt szaloną koncepcją, by mogła zostać wdrożona. A najmniej twarzowi zawodnicy zarabiają przecież ochłapy, do 10 tysięcy za walkę łaskawie im rzuconą raz na, w bardzo optymistycznym przypadku, 3 miesiące. Takie pieniądze nie starczają na choćby średnie pakiety ubezpieczeniowe, nie mówiąc już o tych realnie wymaganych w tego rodzaju sporcie.
Zawodnicy nie mają żadnych praw, a organizacja ma pełne prawo do ich wizerunku. W żadnej innej dyscyplinie o tym nie usłyszycie.
James Quinn, prawnik Georgesa St-Pierre’a
Jeżeli tylko wyjdziesz przed szereg i zaczniesz się otwarcie sprzeciwiać absurdalnym praktykom panującym na folwarku Dany White’a, to możesz spodziewać się, że we wszystkich mediach, do których prezydent federacji uda się na rutynową rundkę wywiadów, na twoją głowę wyleje się wiadro pomyj. To właśnie przeżyła Cris Cyborg, fenomenalna, choć wyjątkowo niepokorna zawodniczka. Wbrew oczekiwaniom swojego szefa nie akceptowała rewanżowego pojedynku z Amandą Nunes, który ten miesiącami forsował w rozmowach z dziennikarzami, wywierając na Brazylijkę presję przyjęcia walki. Zamiast tego wolała zmierzyć się z Felicią Spencer, i choć ten pojedynek faktycznie otrzymała po długich przepychankach słownych, to nie otrzymał on żadnego wsparcia medialnego. Po wyczerpującym konflikcie z zarządcą UFC nie przedłużono z nią umowy, a Dana White ruszył w swoim stylu na na medialną krucjatę, by upewnić się, że wszyscy potencjalni pracodawcy otrzymają odpowiednie referencje.
– Praca z nią była koszmarem za każdym razem, kiedy tylko była w pobliżu. Nie dało się jej zadowolić. Pomogliśmy jej naprawić reputację, po tym gdy przyszła do nas jako zawodniczka z pozytywnym wynikiem na obecność sterydów, a ona wciąż nie była zadowolona. Od samego początku to było złe doświadczenie – mówił Dana White.
Fantastyczny list polecający akurat kiedy szukasz pracy, prawda? Na szczęście zawodniczki, ta wyrobiła sobie zbyt dużą renomę w świecie MMA. Zatrudnienie znalazła w Bellatorze, gdzie jak dotąd nie wybuchł trwający miesiącami konflikt z zarządem. Jednak istnieje sposób na zadowolenie Cyborg, a jest nim po prostu nieprzymuszanie jej do brania niepożądanych przez nią walk.
Zastraszyć, wycisnąć, wyrzucić.
Polityka strachu uprawiana przez UFC jest bardzo skuteczna. Mniej renomowani zawodnicy biorą walki kontuzjowani, bo są świadomi, że są do zastąpienia w każdej sekundzie, a niechronieni żadnym prawem, jednym skinieniem ręki mogą być pozbawieni życiowej szansy. Wszyscy są tylko częściami maszyny, które można wyrzucić i wymienić, bo na ich miejsce czeka cały nowy roster czekający na szansę w programie The Ultimate Fighter. To grupa ludzi pełna wypełnionych marzeniami sportowców, idealnie nadających się na wypełnienie dolnych części kart głównych poszczególnych gal. Niepewność zatrudnienia jest pierwszą bronią federacji, zawsze siedzi ci z tyłu głowy, gdy twój organizm zaczyna cię prosić o przerwę. To aparat strachu, porządkujący podległych wojowników.
Przez lata ta niepewność skutecznie motywowała Spencera Fishera, zawodnika, który 10 lat swojej kariery oddał UFC. Choć pozbawiony wybitnego talentu, nigdy nie był nawet blisko pasa, to walczył zawsze dając z siebie wszystko, jakby był gotów umrzeć w oktagonie. Gdy wychodził z klatki, zawsze cały pokryty krwią, fani skandowali jego imię czasami fetując wygraną, a czasami wspierając po porażce. Idealny reprezentant zawodniczej klasy średniej, który w 2013 miał zawalczyć z Yvsem Edwardsem, po tym jak wycofał swoją decyzję o emeryturze. Rozbrat z klatką został jednak wymuszony z powodu urazu 11 lipca 2013 roku, na trzy tygodnie przed tym jak miała się odbyć walka, do tego czasu forsując się do treningu. Wkrótce przyszła diagnoza wykluczającej z rywalizacji kontuzji.
Trwała encefalopatia urazowa. Ta zbitka słów oznacza nic innego, jak niezbywalny uraz mózgu, którego nabawił się w trakcie kariery zawodniczej. Pierwsze, pobieżne badanie diagnostyczne polegało na zwykłym podskakiwaniu na jednej nodze. Nie był w stanie tego zrobić. Został więc zmuszony do opuszczenia klatki MMA raz na zawsze, oficjalnie kończąc swoją barwną, choć pozbawioną sukcesów przygodę. A po jej zakończeniu zaczął kolejną walkę, tym razem o zdolność do samodzielnego wykonywania podstawowych codziennych czynności.
Uraz mózgowia przyniósł mu regularne napady migren, depresję, zaniki pamięci i zawroty głowy, które sadzały go na podłogę. UFC posłusznie wypłacało mu 5 tysięcy dolarów miesięcznie aż do 2017 roku, ale właśnie wtedy Zuffa, do której UFC należało, została nabyta przez Endeavor za 4 miliardy dolarów. Rada nadzorcza, której każdy członek zarabia w dziesiątkach milionów, zadecydowała, że oszczędności najłatwiej szukać pozbawiając zawodnika na skraju niepełnosprawności przysługujących mu dotąd pieniędzy. Zrobiła to z dnia na dzień, bo żadne przepisy im tego nie zabraniały. Wiecie jakimi słowami rozpoczynał się mail przesłany Emily Fisher, małżonce wojownika (też byłej zawodniczce), który miał jej przekazać, że mąż pozostał bez środków na rehabilitację?
„Cieszę się, że wasze wakacje były udane!”.
Umowa, na podstawie której Spencer otrzymywał co miesiąc pieniądze nie była zresztą kontraktem dla zwykłych zawodników. Bez przesady, płaca gwarantowana, która pozwoliłaby pokryć koszta treningów i koniecznych ubezpieczeń zawodnikom to dodatkowe wydatki i przyznanie im samodzielności. Umowa Fishera stanowiła specjalny dokument, na mocy którego miał on głównie pełnić obowiązki reprezentacyjne. Choć sam zainteresowany w oktagonie stawał się bezużyteczny, to wciąż stała za nim przecież miłość widzów, którą dało się skapitalizować poza organizowanymi galami. Ale dla niego wystarczającym wyzwaniem było wyjście z domu, nie mogło być mowy o regularnych podróżach po stacjach telewizyjnych i organizowanych przez UFC wydarzeniach po drugiej stronie świata.
Emily próbowała w międzyczasie przygotować go na dzień, w którym czeki przestaną przychodzić, ale on niezmiennie wierzył w Danę White’a, którego znał przecież 15 lat swojego życia i dla którego federacji oddał pełnosprawność. Ciągle starał się z nim być w kontakcie, samemu i z własnej inicjatywy prosząc o nowe zlecenia, by zwyczajnie zapracować na otrzymywane przelewy w miarę swoich możliwości. W dniu przejęcia Zuffy przez nowego właściciela – kontakt po prostu się urwał, a pozbawiony pełnej sprawności, wymagający rehabilitacji zawodnik pozostał sam.
Skazani na wyzysk?
Niesprawiedliwe pensje, brak opieki zdrowotnej, przerzucenie wszystkich kosztów na zawodników, brak jakiejkolwiek gwarancji zatrudnienia, a mimo to kontrolowanie wszystkich przychodów i zakaz działań w rywalizujących federacjach, a nawet po prostu sztukach walki pod groźbą prawnej wyprawy krzyżowej. Jakim cudem UFC jest w stanie kontrolować zawodników, jakby byli pracownikami, ale jednocześnie zdołało uniknąć wszelkich zobowiązań?
Magia tkwi w formułkach prawniczych. Po podpisaniu kontraktu wcale nie stajesz się prawnie pracownikiem organizacji, a niezależnym zleceniobiorcą. Wielomiliardowa organizacja po prostu wszystkich profesjonalnych sportowców trzyma na ekstremalnym rodzaju śmieciówek, traktując ich raczej jako aktywa niż ludzi. Kolejne gale przynoszą coraz więcej sponsorów i splendoru, a reputacja największej organizacji w świecie MMA więcej okazji do podebrania zawodników innym federacjom i umocnienia swojej pozycji na rynku, mimo że ta już teraz zahacza o monopol. Wzrost organizacji wcale nie jest jednak korzystny dla zrzeszonych w jej ramach sportowców, bo oznacza jeszcze mniejszy udział w zysku, który wytworzyli na macie. Mocniejsza pozycja UFC oznacza więcej zawodników, a więcej zawodników to większa szansa na to, że ci już zatrudnieni z dnia na dzień obudzą się jako bezrobotni, czytając w mailu życzenia dobrze spędzonych wakacji.
Na początku artykułu nieprzypadkowo przywołany został świat elity boksu. Do lat 90. był praktycznie nieregulowany, sportem rządzili praktycznie w 100% promotorzy. To otwierało furtkę na skandale korupcyjne, ustawiane walki, manipulowanie bilansami i niewypłacane wynagrodzenia. W połowie ostatniej dekady ubiegłego wieku sytuacja była tak zła, że przegłosowano i wprowadzono prawo Bezpieczeństwa Boksu Profesjonalnego. Dokument, który na przełomie wieków został rozszerzony i wprowadzony w życie jako akt Alego, wprowadził w świat pięściarstwa zawodowego kilka podstawowych zasad: wymóg dzielenia się sprawozdaniami finansowymi z istniejącymi już organami nadzorczymi, pojęcie konfliktu interesu, świętość umowy i zawartego w niej wynagrodzenia. Wydawać się może szokiem, że takie podstawowe pojęcia musiały zostać zdefiniowane w wielomiliardowym już wtedy przemyśle, ale nowe regulacje choć trochę uspokoiły świat boksu.
W bardzo podobnej sytuacji znajduje się aktualnie MMA, które na gwałt potrzebujące wprowadzenia co najmniej kilku definicji prawnych. Wydaje się, że koniecznym jest w mieszanych sztukach walki wyraźne określenie podziału między zawodnikami zatrudnionymi w danej federacji na dłuższy czas, a tymi na niezobowiązujących zleceniach. Wymagany jest również jasny scenariusz czekający na takich fighterów jak Spencer Fisher, którzy w trakcie kariery odnieśli trwałe urazy. Oprócz tego kluczowa okazuje się transparentność finansowa największych organizacji.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
Reforma MMA to lista małych, prostych zadań, ale nikt jak dotąd nie przejechał przez nie palcem i nie rozpoczął ich realizacji. Co prawda próby rozszerzenia aktu Alego na inne sporty walki były w przeszłości podejmowane, jednak napotykały na silny lobbying ze strony największych graczy na rynku, na czele oczywiście z UFC. Siła polityczna tej organizacji sięgała zresztą swego czasu aż do Białego Domu, gdzie urzędował Donald Trump, prywatnie wielki wielbiciel organizacji z Nevady i przyjaciel Dany White’a.
Nieustannie toczy się też proces wszczęty przez MMA Fighters Association, związek zawodników MMA, względem UFC. W krótkim opisie strony założonej przez związek specjalnie na poczet trwającej sprawy dowiadujemy się, że UFC miało złamać prawa antymonopolowe. Korzystając ze swojej pozycji na rynku federacja oddaje jedynie 20% swoich przychodów na poczet zawodników, podczas gdy standardem w świecie sportu jest podział w okolicach stosunku 50/50. Jak twierdzi Rob Maysey, jeden z prawników prowadzących sprawę, ma ona w kwietniu trafić przed sąd. Może jeśli nic nie zdziałają nowe regulacje prawne, to zmiana zostanie przeforsowana przez wyrok na podstawie przepisów już istniejących?
Wydaje się jednak mało prawdopodobne, by w gruncie rzeczy niewielka inicjatywa była w stanie pokonać na sali sądowej tabuny prawników Endeavor. Stąd jedyna nadzieja pozostaje w alternatywnych federacjach, jak wspomniana na początku PFL, czyli powstała w 2017 roku organizacja, która w swoim credo zapisała w pełni prozawodnicze podejście, pozwalające na przykład Francisowi Ngannou na wzięcie udziału w pojedynku z Tysonem Furym. Wciąż jednak to marginalna instytucja, której brakuje jeszcze lat doświadczenia i rozwoju, by móc myśleć o nawiązaniu do renomy ONE, Bellatoru czy właśnie UFC.
Jeżeli jest jedna myśl, którą można wynieść z dosyć już przykurzonej walki Francisa Ngannou z Królem Cyganów, to taką, że Kameruńczyk mógł przegrać pojedynek bokserski, ale prawdziwym zwycięzcą został w dniu, w którym uwolnił się od Dany White’a i spółki.
Fot. Newspix