Sandro Pertile od 2020 roku jest najważniejszą personą w skokach narciarskich. Na stanowisku dyrektora Pucharu Świata zastąpił legendarnego Waltera Hofera, który piastował tę funkcję przez 28 lat. Chociażby ze względu na oczywiste porównania do legendarnego Austriaka, Włoch nie ma łatwego zadania. Ale sam Pertile swoimi decyzjami i pomysłami także nie sprawia, by jego dotychczasowa kadencja mogła zostać oceniona pozytywnie. Przed startem nowego sezonu Pucharu Świata w skokach przedstawiamy najpoważniejsze błędy popełnione przez włoskiego działacza i analizujemy, dlaczego tej zimy FIS nie poprawi swoich notowań. Zarówno wśród kibiców, jak i poszczególnych reprezentacji.
Spis treści
- ZIELONE ŚWIATŁO
- BELKA W OKU JURY
- WALKA O POPULARNOŚĆ POSZŁA W ZŁYM KIERUNKU
- SKOKI NA PUSTYNI. AMERYKAŃSKIEJ LUB ARABSKIEJ
- SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
- OBRONA MALUCZKICH?
- A CO Z PUCHAREM KONTYNENTALNYM?
- LATO NIE GRZEJE
- "NIE MA TU W ZASADZIE ŻADNEGO DIALOGU"
ZIELONE ŚWIATŁO
W świecie skoków narciarskich stanowisko głównodowodzącego Pucharu Świata jest narażone na ogromną presję ze strony opinii publicznej. To ta osoba ostatecznie odpowiada za kształt kalendarza zawodów. Wyznacza kierunek, w którym podąża dyscyplina i oczywiście ma wpływ na losy poszczególnych konkursów. A to wszystko przez przeliczniki za wiatr, belkę startową oraz konsultowanie decyzji, w którym momencie należy dać skoczkowi zielone światło na oddanie próby.
To trudna sztuka, za którą wcześniej obrywało się także Walterowi Hoferowi oraz Miranowi Tepesowi. Słoweniec pełnił funkcję asystenta Austriaka, odpowiadając właśnie za puszczanie zawodnika z belki. Później Tepesa zastąpił Borek Sedlak, który do dziś pozostaje na tym stanowisku. Tak oto Czech do spółki z Włochem starają się rozstrzygać o tym, czy skoczek może oddać swoją próbę. Problem polega na tym, że wielokrotnie czynią to nieudolnie, podejmując złe decyzje. Ślepo zawierzają przedstawianym przez komputer korytarzom powietrza, które często nie oddają realnych warunków panujących na skoczni.
Przykładem z zeszłego sezonu, który nam nasuwa się najbardziej, jest Dawid Kubacki w Zakopanem. Polak po pierwszej serii prowadził w konkursie z przewagą aż 15,8 punktu do trzeciego Halvora Egnera Graneruda. Jednak w drugim skoku Dawid został puszczony w fatalnych warunkach. Na nic zdała się rekompensata aż dwudziestu punktów za wiatr. Przy takim huraganie w plecy najzwyczajniej w świecie Polak nie miał z czego odlecieć. Ostatecznie wylądował zaledwie na 124 metrze. A w klasyfikacji konkursu – za Norwegiem, któremu warunki pozwoliły skoczyć aż 141 metrów. A przecież oba skoki dzieliło raptem kilka minut.
– Z naszej strony sytuacja wygląda tak, że to jest absolutnie normalna sytuacja w zawodach. Takich sytuacji mamy dziesiątki w sezonie. Niestety, czasem jest tak, że masz szczęście, a czasami tego szczęścia nie masz. Nie mamy wpływu na to, co wydarzy się już po zapaleniu zielonego światła. W przypadku Kubackiego wszystko odbyło się w korytarzu – mówił w rozmowie ze Sport.pl Sandro Pertile.
Tą wypowiedzią Włok pokazał, że zarówno on, jak i Borek Sedlak nie rozumieją istoty problemu. Tego, że komputer nie zawsze mówi prawdę. Że im samym brakuje wyczucia kiedy nacisnąć zielone światło, a kiedy można przetrzymać zawodnika na górze. W przypadku Dawida na Wielkiej Krokwi, który był ostatnim skoczkiem w konkursie, spokojnie można było poczekać na lepsze warunki dla Polaka. I nie chodzi tu o faworyzowanie naszego zawodnika. Takich sytuacji tylko w ubiegłym sezonie było na pęczki i dotykały skoczków wielu kadr. Ale dowodzą one, że duet Sedlak-Pertile łatwo traci kontrolę nad przebiegiem rywalizacji.
Borek Sedlak. Fot. Newspix
BELKA W OKU JURY
Brak wyczucia „góry” w prowadzeniu zawodów przekłada się także na ciągłe manipulowanie długością najazdu. Owszem, możliwość zmiany rzeczonej długości to przepis, który uratował niejeden konkurs. Nie znamy osoby, która chciałaby powrócić do czasów, kiedy po przesunięciu belki zawody rozpoczynano od nowa.
Jednak obecnie jury zbyt często korzysta z tego narzędzia. Ubiegły sezon pod względem zmiany belek był rekordowym w historii Pucharu Świata, gdyż podczas konkursów przesuwano je aż 71 razy! Wystarczy, że któryś z zawodników odda dobry skok lądując w okolice HS, a sędziowie już obniżają rozbieg. Jakby żadna z osób przebywających w wieżyczce nie dopuszczała do siebie myśli, że dany skoczek może być w dobrej formie. Albo że po prostu miał szczęście do warunków. Innymi słowy, nie rozumieją, że jeden udany skok nie oznacza powodów do paniki i natychmiastowej zmiany belki.
Niestety, w ubiegłym sezonie tak to właśnie wyglądało. Dobry skok oddany przez jednego zawodnika, skrócenie długości najazdu i frustracje kilku kolejnych skoczków, którzy wylądowali dobre kilkanaście metrów bliżej od kolegi, bo decyzja o zmianie belki została podjęta zbyt pochopnie.
Oczywiście, za manipulowanie rozbiegiem bezpośrednio odpowiada jury zawodów. Gremium to za każdym razem podnosi koronny argument, że najbardziej liczy się bezpieczeństwo skoczków. I w tym momencie powracamy do postaci Sandro Pertile. Chociaż Włoch bezpośrednio nie majstruje przy belkach podczas zawodów, to sam jak mantrę powtarza formułkę o ochronie zdrowia skoczków. Tym samym daje sędziom przyzwolenie na zmiany długości najazdów, które w większości przypadków nie wpływają na poprawę bezpieczeństwa na skoczni. Ale za to mają ogromny wpływ na wynik. A przecież, tak jak w przypadku dawania skoczkom zielonego światła na oddanie próby, wystarczyłaby tu odrobina chłodnej głowy.
Dobrym rozwiązaniem byłoby też rozpoczynanie konkursów z niższych belek startowych. Nie brakuje głosów, że obecnie rozbiegi zawodów są ustawiane zbyt wysoko. Ciągłych zmian można by uniknąć właśnie przez rozpoczynanie konkursów z krótszych najazdów. Może wtedy lądowano by bliżej, ale jak najrzadsza ingerencja w długość rozbiegu byłaby sprawiedliwsza dla wyników konkursu. Nie wspominając już o poruszanej za każdym razem kwestii bezpieczeństwa skoczków. Jednak na ten pomysł FIS jeszcze nie wpadł…
WALKA O POPULARNOŚĆ POSZŁA W ZŁYM KIERUNKU
Przez 28 lat zasiadania za sterami skoków narciarskich, Walter Hofer doprowadził do sporego wzrostu popularności tego sportu. Austriak dokonał tego poprzez ujednolicenie zasad poszczególnych rozgrywek. Wprowadził kwalifikacje do konkursów, zadbał o stronę medialną Pucharu Świata, a w wielu przypadkach wymusił na gospodarzach obiektów zainwestowanie w infrastrukturę posiadanych skoczni. Wreszcie, to Hofer przeforsował kontrowersyjny pomysł przeliczników punktowych przyznawanych za wiatr i długość najazdu.
Walter Hofer i Sandro Pertile. Fot. Newspix
Ta rewolucja z jednej strony sprawiła, że skoki jako dyscyplinę łatwiej zamknąć w telewizyjnej ramówce, bo przeprowadzenie konkursów jest płynniejsze. Nie brakuje także opinii, że jakakolwiek rekompensata za wiatr jest lepsza, niż żadna, przez co zawody stały się bardziej sprawiedliwe.
Jednak istnieje też druga strona medalu. Przeliczniki uczyniły skoki sportem mniej przystępnym dla niedzielnego kibica. Ciągłe mieszanie jury zawodów w długości najazdu, a także brak wyczucia odpowiedniego momentu w puszczaniu zawodników spowodowały, że dziś skoki narciarskie posiadają bardzo wysoki próg wejścia dla nowych fanów. Wprawdzie FIS próbuje walczyć o uwagę widza i poszerzyć grupę kibiców skoków, lecz działania federacji są w tym względzie nieudolne. A działania podejmowane przez jury w trakcie zawodów nie poprawiają przystępności oglądania rywalizacji.
SKOKI NA PUSTYNI. AMERYKAŃSKIEJ LUB ARABSKIEJ
Według włoskiego zarządcy, remedium na malejącą popularność skoków ma być otwarcie się dyscypliny. I to nie tylko na zawodników z większej liczby krajów. Pertile ma na myśli także nowe miejsca w których można by zorganizować skoki.
– Kiedy patrzę na skoki przez następne dziesięć lat, to jest pewne, że muszą stać się sportem bardziej globalnym. W tej chwili są zbyt uzależnione od europejskich sponsorów. […] Rywalizacja w Dubaju lub w centrum Las Vegas z pewnością byłaby czymś, czego rozpaczliwie potrzebują skoki narciarskie – głosił Pertile w rozmowie z portalem dnevnik.si. W tej samej rozmowie działacz szczycił się, że za jego kadencji Puchar Świata powrócił do Stanów Zjednoczonych. Tym samym według Włocha skoki otwarły się na wielki, amerykański rynek.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
Owszem, tak egzotyczne dla skoków, ale zarazem bardzo medialne lokalizacje jak Dubaj czy Las Vegas mogłyby sprawić, że o dyscyplinie zrobiłoby się głośno na świecie. Sandro Pertile nie jest odosobniony w kwestii poszukiwania nowych miejsc rozgrywania zawodów. W czerwcu tego roku rozmawialiśmy na temat przyszłości skoków z Janem Wejchertem. Sekretarz PZN również był wielkim zwolennikiem wyjścia dyscypliny poza typowo górzyste tereny.
– Kiedyś mieliśmy skoki na stadionach w Monachium czy Londynie. Pamiętam taki świetny event freestylowy, zorganizowany na zakończenie skoczni Battersea. Dlaczego nie można czegoś takiego zrobić w skokach narciarskich? Budowa skoczni wcale nie byłaby tak absurdalnie droga. Wiadomo, że trening dalej byłby zorganizowany w tradycyjnych miejscach, ale trzeba szukać drogi rozwoju. Nie jestem zwolennikiem tego, że zabierzemy cyrk i pojedziemy do losowego miejsca na świecie. Ale są miejsca w których można byłoby zrobić show – mówił nam Wejchert.
Z kolei prezes PZN Adam Małysz, w wywiadzie którego udzielił nam na zakończenie ubiegłego sezonu, podchodził do pomysłów Pertile nieco bardziej sceptycznie. Argumenty Włocha o udanej edycji w Lake Placid nie zrobiły na Orle z Wisły wielkiego wrażenia. Nasz mistrz zdawał się lepiej rozumieć, dlaczego impreza zorganizowana w MacKenzie Intervale Ski Jumping Complex cieszyła się taką uwagą wśród miejscowych.
– FIS ogłosił wielki sukces z powodu konkursu Pucharu Świata w Lake Placid, gdyż zawody przyszło oglądać dziesięć tysięcy kibiców. Ale 99% z nich to była amerykańska Polonia. Nie wiem, jak można nazwać to sukcesem, skoro nie zainteresowali wydarzeniem nowej grupy fanów? To sukces Polaków, którzy zdecydowali się przybyć na ten konkurs. Zatem byłbym ostrożny w kwestii planów, do jakich miejsc skoki mają ruszyć z ekspansją i czy to na pewno się powiedzie – mówił Małysz.
To jakby co Lake Placid, a nie Zakopane :-)#skijumpingfamily
Eurosport pic.twitter.com/kY50UpDbbd— Adrian Lozio (@AdrianLozio) February 11, 2023
Owszem, skoki to sport bardzo efektowny. Wielu kibiców mogłoby się przekonać do oglądania zmagań kilkudziesięciu śmiałków rozpędzających się do blisko stu kilometrów na godzinę, by wzbić się w powietrze i wylądować kilkadziesiąt metrów dalej. I okej, to fajnie, że FIS zaczyna snuć plany o skakaniu na środku amerykańskiej lub arabskiej pustyni. Jednak czy nie lepiej byłoby najpierw zagospodarować rynki w których niegdyś skoki cieszyły się sporym powodzeniem? Takie jak Finlandia, Czechy, Szwecja czy Włochy. Kraje posiadające w skokach spore tradycje, które wystarczy przypomnieć potencjalnym fanom.
OBRONA MALUCZKICH?
Malejąca popularność skoków narciarskich wywołała konkretne postanowienia Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Skoki jako dyscyplina musiały ugiąć się pod naporem MKOl, który już w następnej edycji zimowych igrzysk olimpijskich w Mediolanie-Cortinie ograniczył liczbę męskich zawodników z 65 do 50. Taki ruch spowodował, że z programu igrzysk wypadł konkurs drużynowy, który od 2026 roku zastąpią zmagania w duetach.
Mniejsza liczba miejsc na najważniejszą imprezę czterolecia poskutkowała kolejną decyzją FIS. Federacja walczy o to, by – kolokwialnie rzecz ujmując – nie zabetonować dyscypliny do kilku krajów w których jeszcze cieszy się ona sporą popularnością. Z tego względu Sandro Pertile przeforsował nowy limit kwot startowych dla najlepszych kadr w Pucharze Świata. Dotyczy on takich krajów jak Austria, Norwegia, Niemcy, Polska, Słowenia i Japonia. Od sezonu 2023/2024 każde z wymienionych państw może wystawić do konkursu tylko pięciu skoczków. Dodatkowo trzy reprezentacje – Austria, Norwegia i Niemcy – otrzymały możliwość dobrania po jednym zawodniku w związku z wynikami tych nacji w Pucharze Kontynentalnym. Przypomnijmy, że w ubiegłym roku kwoty startowe dla wynosiły odpowiednio 7 miejsc dla trzech najlepszych i 6 dla trzech kolejnych państw.
Ponadto dla skoczków gospodarzy grupa startowa została pomniejszona z 6 do 4 miejsc. Powyższe zmiany oznaczają, że najsilniejsza reprezentacja, skacząc zawody we własnym kraju, będzie mogła wystawić maksymalnie 10 skoczków. W ubiegłym roku ta liczba wynosiła 13 nazwisk.
Takie zmiany mają na celu zwiększenie rywalizacji wśród państw, które obecnie nie są potentatami w skokach. Istotnie, jeżeli spojrzymy na klasyfikację generalną zeszłorocznego Pucharu Świata, to w pierwszej trzydziestce znajdziemy tam tylko jednego (!) zawodnika spoza krajów wspomnianej szóstki. To Szwajcar Gregor Deschwanden, który zajął 26. miejsce w zestawieniu.
– W ciągu ostatnich lat zdaliśmy sobie sprawę, że ponad 90 proc. punktów Pucharu Świata jest zdobywanych przez zawodników z sześciu czołowych reprezentacji. Ta tendencja utrzymuje się na stabilnym poziomie od kilku lat. Jest to wynik innego wsparcia finansowego, wiedzy i technologii, na które te sześć najlepszych ekip może sobie pozwolić – tłumaczył Sandro Pertile, dyrektor Pucharu Świata w rozmowie ze Skijumping.pl: – Zmiany w kwotach startowych mają na celu przejście do bardziej globalnej perspektywy, która ma doprowadzić do zwiększenia liczby państw uczestniczących w serii finałowej zawodów. To z kolei wpłynie na lepszą ekspozycję dla szerszego grona ekip.
A CO Z PUCHAREM KONTYNENTALNYM?
Ale zwiększanie szans na zdobycze punktowe dla zawodników z innych krajów nie jest rozwiązaniem. I to z kilku powodów. Po pierwsze, mniejsze kwoty dla skoczków z najlepszych nacji – chociażby podczas konkurów rozgrywanych u siebie – oznaczają, że potencjalne młode talenty z krajów, które wiodą prym w skokach, będą miały trudniejszą ścieżkę, by zaistnieć w konkursach Pucharu Świata.
– Sprawa nie dotyczy tylko reprezentacji Polski, ale generalnie dużych graczy. Tracimy rozwojowe miejsce startowe. Myślałem o tym na przykładzie minionej zimy. Jan Habdas czy Tomasz Pilch nigdy nie dostaliby szansy pokazania swoich umiejętności w Pucharze Świata. […] Wykonujemy dobrą robotę, więc mamy więcej miejsc startowych. To tak jakby w piłce nożnej słabsze kraje zdecydowały, że w przyszłości najlepsze kluby będą grały z dziesięcioma graczami na boisku, bo wtedy będzie bardziej sprawiedliwie… – mówił w rozmowie ze Skijupming.pl Thomas Thurnbichler.
Jesteśmy przekonani, że to sztuczne obniżenie poziomu Pucharu Świata nagle nie spowoduje lawinowego wzrostu zainteresowania tą dyscypliną w przykładowych Włoszech. Przez częstszą obecność w drugiej serii Niko Kytösaho fińskie skoki nagle nie wstaną z kolan. Kilka punktów więcej na koncie Romana Koudelki nie sprawi, że nasi południowi sąsiedzi za chwilę doczekają się kolejnego Jakuba Jandy. Do odbudowy skoków narciarskich w wielu krajach potrzeba przede wszystkim środków finansowych. A także zapewnienia młodym adeptom tego sportu odpowiednich warunków do rywalizacji z kolegami zza granicy.
Do tego doskonale nadawałaby się seria Pucharu Kontynentalnego. W teorii tak jest, bowiem druga liga skoków stanowi dobry poligon doświadczalny dla młodych skoczków. Jednak są to zawody niezagospodarowane pod każdym względem. FIS nawet nie fatyguje się, by zorganizować z nich jakąkolwiek transmisję. Choćby najbardziej amatorską, prowadzoną przez parę kamer na YouTube. W efekcie zawody Pucharu Kontynentalnego wzbudzają zainteresowanie tylko wśród niewielkiego procenta fanów skoków narciarskich. Zapomnijcie o dotarciu z nimi do przeciętnego kibica. Ten nawet nie ma możliwości ich obejrzenia w domowym zaciszu.
Brak zainteresowania kibiców i sponsorów wpływa na zarobki skoczków, które w PK są znikome. Otóż łączna pula nagród w pojedynczych zawodach wynosi… 1500 franków szwajcarskich i jest dzielona pomiędzy sześciu najlepszych skoczków. Zwycięzca konkursu wraca do domu bogatszy o całe 500 franków (ok. 2260 złotych).
Niskie zainteresowanie i praktycznie zerowe zarobki powodują, że zawody Pucharu Kontynentalnego także zdominowane są przez czołowe federacje. Ze względu na dobry sponsoring, tylko je stać na to, by dokładać do występów skoczków w popularnym kontynentalu. Właśnie dlatego wielu zawodników z krajów, w których skoki nie są bardzo rozwinięte, odpada już na tym etapie.
Z powodu mniejszej liczby miejsc w Pucharze Świata dla najsilniejszych kadr, dobrzy skoczkowie z tych reprezentacji, którzy nie załapią się do kadry A, będą skakać właśnie w Pucharze Kontynentalnym. Przy czym nie stanie się tak, że młode talenty z innych krajów od razu przejdą do głównego cyklu. Przypomnijmy, że aby otrzymać możliwość rywalizacji w Pucharze Świata, zawodnik musi choć raz zapunktować w drugiej lidze skoków. Zatem obniżając kwoty startowe dla najlepszych kadr w Pucharze Świata, Sandro Pertile znalazł doraźne rozwiązanie problemu, jak urozmaicić główny cykl skoków. Ale zarazem to rozwiązanie krótkowzroczne i na szeroką skalę jeszcze bardziej szkodzące całej dyscyplinie. Utrudniające życie zarówno młodym talentom z dobrze rozwiniętych reprezentacji, jak i skoczkom z pozostałych krajów, którzy paradoksalnie teraz będą mieli ciężej, by dostać się do elity. Brawo, panie dyrektorze.
LATO NIE GRZEJE
Zaznaczmy że to nie tak, że Sandro Pertile i jego ludzie mają pomysły wyłącznie złe lub jeszcze gorsze. Dobrą ideą okazało się przeprowadzenie ubiegłorocznej inauguracji Pucharu Świata w Wiśle w formie hybrydowej. Zawodnicy lądowali tam na igelicie, ale rozpędzali się po lodowych torach. Konkurs na skoczni imienia Adama Małysza, na której zeskok przez lata narzekano, tym razem okazał się bardzo udany. Ku uciesze FIS-u było bezpiecznie, bowiem zawodnikom łatwiej było lądować na takiej nawierzchni, niż na roztapiającym się sztucznym śniegu. Mało tego, brak konieczności wytworzenia białego puchu niósł za sobą korzyści ekologiczne i ekonomiczne. Sandro Pertile zapewniał, że skoki hybrydowe w Wiśle to wyjątek w sezonie zimowym. Ale w obliczu ocieplającego się klimatu konkurs ten może stanowić drogowskaz, jak będą wyglądały skoki narciarskie jeżeli z roku na rok zima wciąż będzie w odwrocie.
IGELIT ZIMĄ SIĘ SPRAWDZIŁ. CZY TO PRZYSZŁOŚĆ SKOKÓW NARCIARSKICH?
Szkoda tylko, że jeżeli już mówimy o skakaniu bez śniegu, to w kwestii Letniego Grand Prix FIS zdaje się nie mieć pomysłu na to, jak wzbudzić zainteresowanie tą częścią sezonu wśród samych zawodników. Cykl ten od lat jest marginalizowany przez najlepszych skoczków. Chociażby w tym sezonie elita włączyła się do rywalizacji dopiero pod koniec września, podczas zawodów rozgrywanych w Hinzenbach. Czołówka pojawiła się także w październiku w Klingenthal, bardziej traktując ten start jako ostatnie przygotowania przed zbliżającym się wielkimi krokami sezonem.
I tak po prawdzie, trudno dziwić się skoczkom, że wolą przygotowywać się do zimy w zaciszu własnych krajów. Choć stawki za najlepsze miejsca w LGP są lepsze niż w Pucharze Kontynentalnym, to wciąż nagradzanych jest tylko sześciu najlepszych skoczków. Innymi słowy, jest to gra nie warta świeczki.
Stąd przez większość sezonu letniego na skoczniach można było obserwować triumfy Władimira Zografskiego. Bułgar walczył o pierwsze miejsce w cyklu z Gregorem Deschwandenem. Czyli, przypomnijmy, 26. zawodnikiem sezonu zimowego Pucharu Świata. W lecie do pierwszych dziesiątek konkursów dostawali się Fatih Adra Ipcioglu (trzeci w Rasnovie!), Casey Larson, Jewhen Marusiak czy Tomofumi Naitō. Ten ostatni to 30-letni Japończyk, który do tej pory nie zdobył punktów w Pucharze Świata.
Sandro Pertile chyba zdał sobie sprawę z problemu, jakim jest brak zainteresowania letnim skakaniem. Włoch postanowił więc zwiększyć gratyfikacje finansowe oraz zainteresowanie mediów zmienić kalendarz zawodów, by przyszłoroczne LGP rozpoczynało się dopiero 14 sierpnia. Czyli najpóźniej od 1997 roku – wyłączając sezon pandemiczny. Taki ruch ma przyciągnąć do letniego skakania więcej gwiazd zimowej edycji skoków. Choć letnie będzie ono bardziej z nazwy, bowiem konkursy będą hybrydowe, jak ten z PŚ w Wiśle. I owszem, zakładamy że przyniesie on skutek, a w jesiennej aurze większa liczba skoczków z czołówki może chcieć doszlifować formę w oficjalnych zawodach. Jednak równocześnie taka decyzja wygląda jak powolne wywieszanie białej flagi w kwestii letniego skakania. Ambicje, by Letnie Grand Prix stało się namiastką zimowego Pucharu Świata, zostały porzucone. Lato (a właściwie jesień) ma być dla skoczków czymś w rodzaju okresu sparingowego dla piłkarzy. Pytanie tylko, czy takie postawienie sprawy przyciągnie na skocznie kibiców?
“NIE MA TU W ZASADZIE ŻADNEGO DIALOGU”
Jak zatem widzicie, przez trzy lata Sandro Pertile na stanowisku Dyrektora Zawodów Skoków Narciarskich (tak nazywa się ono oficjalnie) nie rozwiązano wielu starych problemów. Ale za to doszło kilka nowych, palących kwestii. Najpoważniejsza to kwoty startowe, które tylko na krótką metę zwiększą szansę na zdobywanie punktów przez zawodników spoza sześciu czołowych reprezentacji. O ile w ogóle do tego doprowadzą.
Walka o popularyzację dyscypliny to ważny aspekt i jedno z największych wyzwań, jakie wciąż stoi przed włoskim zarządcą skoków. Jednak remedium na spadek zainteresowania skokami nie będzie zorganizowanie konkursu w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Zamiast rozmyślania o rozbudzeniu arabskiego szału na skoki dobrze byłoby, gdyby Sandro Pertile zajął się bardziej przyziemnymi kwestiami, z którymi boryka się dyscyplina. Takimi, jak nieczytelne dla widza i wypaczane przez jury wyniki konkursów. Oba problemy wynikają z powodu ciągłych zmiany belek i źle ustawionych korytarzy powietrznych. Realny problem to brak zainteresowania Pucharem Kontynentalnym, który jest traktowany przez FIS po macoszemu. Podobnie zresztą jak i Letnie Grand Prix.
Nierozwiązany zostaje także aspekt sprzętu używanego przez skoczków, który jak zwykle stał się jednym z ważniejszych tematów przed sezonem. Przepisy bowiem jak zwykle długo były niejasne i zmieniane wedle własnego widzimisię światowej federacji. Ostatnio wielkie zamieszanie wywołały polskie buty Nagaba. Dokładnie chodzi o model, który miał być tajną bronią Biało-Czerwonych na igrzyskach w Pekinie. Ostatecznie but nie został zatwierdzony przez międzynarodową federację. Przypomnijmy, że w polskim projekcie chodziło o asymetryczność butów, która wzbudzała kontrowersje w FIS. Obuwie zostało jednak zatwierdzone na następny sezon… ale przed obecnym ponownie je wycofano. Istne pomieszanie z poplątaniem, wynikające z braku wypracowania przez FIS koncepcji, która byłaby spójna na dłużej niż dwa lata.
Taki chaos technologiczny naraża poszczególne reprezentacje na koszty. Ciągłe zmiany w regulaminach odczuwają wszyscy, ale najbardziej mniejsze reprezentacje – te, o które Pertile podobno walczy! Biedniejsze kadry mają bowiem do wyboru albo nie inwestować w sprzęt i zostać w tyle za najlepszymi, albo wydać pieniądze na nowinki technologiczne by… za rok-dwa nie móc ich wykorzystać, bo ktoś na górze postanowi zmienić regulamin. Dlatego gorsze kadry nie chcą ryzykować, wobec czego pogłębia się przepaść na polu wykorzystywanego sprzętu pomiędzy nimi a najlepszymi.
– Nie ma tu w zasadzie żadnego dialogu. Wiele pytań, mało odpowiedzi. Po zeszłorocznej komisji w Planicy z wiosny wszystko miało się zmienić, poprawić. I się zmieniło, ale mamy wrażenie, że na gorsze. Większości rzeczy dowiadujemy się ktoś od kogoś innego, ze sztabu albo nawet z mediów. Choćby o tym, jak przebiegała jesienna komisja, bo nas tam nie było – wyjaśnia – mówiła w rozmowie ze Sport.pl właścicielka firmy Ewa Nagaba.
Przez wszystko co przytoczyliśmy powyżej, dotychczasową kadencję Sandro Pertile możemy ocenić negatywnie. Owszem, to nie tak, że każdy pomysł Włocha jest zły. Chociażby konkursy hybrydowe to coś, co wydaje się przyszłością skoków. Jednak najważniejsza walka toczy się o to, by skoki jako dyscyplina utrzymały swój globalny charakter. Aby nie były stopniowo marginalizowane przez MKOl przez ograniczenie liczby zawodników na igrzyskach – tak, jak teraz ma to miejsce. I choć Pertile zdaje sobie sprawę, że globalizacja skoków stanowi jego główny cel, to poszczególnymi decyzjami robi wiele, by ten sport stał się jeszcze bardziej hermetyczny, niż do tej pory.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj też: