Reklama

Dzień, w którym ziściły się nasze najgorsze lęki. Historia masakry w Monachium

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

11 października 2023, 17:45 • 21 min czytania 34 komentarzy

Igrzyska olimpijskie to święto sportu. Celebracja rywalizacji, zdrowego stylu życia, szczęścia i przyjaźni. Miasta i państwa-organizatorzy dostają możliwość zaprezentowania się światu, a uczestnicy walki o najwyższe możliwe wyróżnienie – medal olimpijski. Wszystko powinno przebiegać spokojnie. Tak, by z optymizmem można było patrzyć w kolejne lata rozwoju sportu, a po zakończeniu igrzysk już odliczać czas do kolejnych. Nie zawsze istnieje jednak taka możliwość. 5 września 1972 roku w Monachium fanom i uczestnikom odebrali ją palestyńscy terroryści. Wydarzenia, które przeszły do historii jako „masakra w Monachium”, do dziś stanowią jedną z najczarniejszych kart w dziejach nowożytnych igrzysk olimpijskich.

Dzień, w którym ziściły się nasze najgorsze lęki. Historia masakry w Monachium

Poniższy artykuł ukazał się pierwotnie na portalu KierunekTokio, tworzonym przez Weszło przed igrzyskami olimpijskimi w Tokio.

***

Radosne igrzyska

Organizatorzy olimpiady w Monachium widzieli ją jako wielką szansę. Szansę, by pokazać wszystkim, że Zachodnie Niemcy się zmieniły. Udowodnić, że czasy II wojny światowej (których obecność dobitnie można było odczuć zaledwie kilkanaście kilometrów od Monachium, gdzie znajdował się obóz koncentracyjny Dachau – zresztą pojawiła się w nim delegacja z Izraela) zostały już pogrzebane przez nowy etap w historii kraju. Dokładnie tak, jak osiem lat wcześniej zrobili to Japończycy, gdy igrzyska zawitały do Tokio. Wszystkim w RFN bardzo zależało na tym, by świat postrzegał ich kraj jako nowoczesny, rozwinięty, odmieniony i otwarty na przybyszów z zagranicy.

Robiono więc wszystko, by igrzyska zostały odebrane pozytywnie. Stworzono pierwszą oficjalną maskotkę takiej imprezy w historii. Wszechobecne slogany mówiły o „radosnych”, „spokojnych”, „szczęśliwych” igrzyskach. Po raz pierwszy olimpiadę transmitowano też w telewizji w całości i to w dodatku – tam, gdzie było to możliwe – w kolorze. Nawet pogoda dostosowała się do nadziei organizatorów – było ciepło i słonecznie.

Reklama

Pierwszą rzeczą, jaką czułeś, po przybyciu do Monachium, była determinacja Niemców, niezależnie od tego, czy byli olimpijczykami, oficjelami, policjantami, dziennikarzami czy po prostu mieszkańcami miasta, żeby wymazać przeszłość. Byliśmy wręcz przygnieceni poczuciem tego, że to były nowe Niemcy. To była masowa próba, która z miejsca cię uderzała. Niemcy chcieli wypaść jako otwarci, nowocześni, przyjaźni ludzie – mówił Gerald Seymour, dziennikarz pracujący w tamtym czasie dla ITN.

Odpuściły więc nawet władze. Unikano wystawiania mandatów, starano się nie zwracać uwagi na wyczyny młodych (a podobno wiele osób choćby… publicznie opalało się nago). Z tego powodu rozluźniono też ochronę w wiosce olimpijskiej. Za wszelką cenę chciano bowiem uniknąć stworzenia niemiłej atmosfery wśród sportowców, a już zwłaszcza porównań z obozami koncentracyjnymi. Ochroniarze nie nosili więc broni, a jedynie krótkofalówki. Nie stwarzano też nikomu problemów przy wejściu na teren wioski – wielu sportowców dostawało się tam bez przepustek, podobnie jak ich rodziny. Inni, jeśli chcieli uniknąć krzywego spojrzenia trenerów, wymykali się nocami przez płot. Nie sprawiało im to większego problemu. Nie było też kamer czy wykrywaczy metalu. W samej wiosce czekały na nich jeszcze inne atrakcje – disco, miniaturowe pole do golfa, wielkie szachownice umożliwiające grę czy świetnie przygotowane obiekty treningowe.

Możecie zobaczyć, że za sprawą tych igrzysk próbujemy tu pogrzebać – ostatecznie i na zawsze – wiele rzeczy. Chcemy, żeby te igrzyska były pełne sportu, pokoju i niczego więcej – mówił w tamtym czasie Peter Harvey, członek komitetu organizacyjnego, „Guardianowi”. Nowym otwarciem i pogrzebaniem starych ran miał też być udział w rywalizacji reprezentacji Izraela. W tamtym kraju długo panowała debata na temat słuszności rywalizacji w igrzyskach, ostatecznie zdecydowano jednak, że powinien mieć on w Monachium swoich reprezentantów. Choćby po to, by pokazać, że naród żydowski przetrwał.

Wzięcie udziału w ceremonii otwarcia tylko 36 lat po Berlinie [chodzi o poprzednie niemieckie igrzyska, na których nie mogli startować żydowscy sportowcy zamieszkali w III Rzeszy – przyp. red.], było jednym z najpiękniejszych przeżyć w moim życiu. Byliśmy w niebie – mówił Don Alon, szermierz. A Esther Roth, sprinterka, dodawała: – To wyjątkowe przeżycie, móc maszerować z flagą Izraela z przodu. Dookoła świata jest mnóstwo Żydów. Czujesz, że ich reprezentujesz. Igrzyska były dla mnie nawet lepsze niż w marzeniach. Kiedy tam przyjechałam, moje oczy się otworzyły i zobaczyłam ludzi z całego świata. Nie wiedziałam, gdzie patrzeć najpierw. Wspaniałe przeżycie.

Faktycznie, ceremonia otwarcia sama w sobie była piękna. Tradycyjny przemarsz olimpijczyków, pokaz tancerzy, wypuszczanie gołębi, a w końcu zapalenie olimpijskiego znicza – wszystko przebiegło koncertowo. I przez kolejnych kilka dni nic się w tej kwestii nie zmieniało.

Atak

Sielanka trwała do 5 września, gdy nad ranem, do budynków zajmowanych przez izraelickich sportowców i trenerów, wdarli się terroryści. Tego (być może) można było uniknąć. Już przed igrzyskami Szemu Lalkin, szef izraelskiej drużyny, wyrażał swe obawy związane z odebraniem broni ochroniarzom oraz umieszczeniem Izraelczyków w małym budynku, znajdującym się blisko bramy i oddalonym od pozostałych. Można było tego uniknąć również dlatego, że jeszcze przed startem imprezy policyjny psycholog, Georg Sieber, wypisał 26 najgorszych scenariuszy, które uznał za możliwe do spełnienia się w trakcie igrzysk. Na 21. miejscu znalazł się… atak palestyńskich terrorystów na izraelskich sportowców. Niemcy uznali to jednak za absurd.

Reklama

Jak się okazało, nie tylko nie było to absurdem, ale stało się rzeczywistością. Więc jeszcze raz: 5 września, po czwartej nad ranem, Palestyńczycy przeszli do olimpijskiej wioski. Jak to zrobili?  – Kiedy podeszliśmy do płotu, natknęliśmy się na grupkę pijanych sportowców. Musieli opuścić wioskę w sekrecie, żeby gdzieś wyjść. Widzieliśmy, że to Amerykanie. Też chcieli przejść przez płot. Issa [przywódca grupy – przyp. red.] szybko zdecydował, że zagraniczni sportowcy mogą stanowić dla nas „przykrywkę”. Więc pomogliśmy im, a oni nam – wspominał Jamal Al-Gashey, jeden z terrorystów, wówczas dziewiętnastolatek. Dodawał też, że widziało ich w tym czasie kilku pracowników wioski olimpijskiej, ale żaden nie zareagował, bo tak naprawdę była to olimpijska codzienność. A zresztą, mieli sportowe torby, więc to sportowcy, prawda?

Nie do końca. Torby faktycznie mieli i faktycznie były w nich sportowe ubrania. Ale pod nimi granaty i kałasznikowy. Nawet powiadomiony odpowiednio wcześnie, nieuzbrojony ochroniarz mógłby co najwyżej stracić życie. Zresztą członkowie Czarnego Września nie przewidywali takich kłopotów. Plan ataku na izraelskich sportowców opracowywali od dłuższego czasu. Trzech z nich zresztą pracowało w wiosce. W tym wspomniany Issa, który dopiero co został inżynierem, a w RFN mieszkał od 10 lat. Zresztą z wyglądu przypominał rodowitego Niemca (w dodatku miał ciekawe korzenie: jego matka była… Żydówką, ojciec arabskim biznesmenem, ale chrześcijaninem). Dzięki niemu i jego dwóm kolegom Palestyńczycy doskonale wiedzieli, gdzie mają się udać po przekroczeniu płotu.

Zatrzymajmy się tu zresztą na moment i wyjaśnijmy, co to za ugrupowanie. Założono je niedługo po tym, jak we wrześniu 1970 roku wojsko dokonało pacyfikacji obozów uchodźców w Jordanii. Zginęło wtedy mnóstwo Palestyńczyków, raniono dziesiątki tysięcy. W historii zapisało się to właśnie jako „czarny wrzesień”. I spowodowało powstanie wspomnianej organizacji, działającej jako komórka… większej organizacji – al-Fatah, dowodzonej przez Jasera Arafata. Czarny Wrzesień istniał krótko, do 1973 roku, ale zapisał się w historii. Niestety.

Celem ósemki terrorystów był budynek zamieszkały przez izraelskich sportowców, znajdujący się pod adresem Connollystrasse 21 (w tym samym budynku mieszkali też zresztą Urugwajczycy i obywatele Hongkongu, których Palestyńczycy wypuścili jednak bez przeszkód). To już wiemy. Czego dotąd nie napisaliśmy? Że gdyby budynek ten nie stał na uboczu, to być może cała akcja by się nie powiodła. W środku nocy obudził się bowiem Josef Gutfreund, sędzia zapaśniczy, który – postawiony na nogi – dosłyszał odgłosy dochodzące zza drzwi mieszkania nr 1 (zajmowali je właśnie sędziowie i inni oficjele). Te po chwili się otworzyły, a Gutfreund nawet w słabym świetle był w stanie dostrzec zamaskowanych mężczyzn z bronią.

Ukryjcie się, chłopcy! zdążył krzyknąć, po czym całym ciężarem swojego ciała – a ważył podobno dobrze ponad sto kilo – naparł na drzwi, starając się nie wpuścić do środka napastników. Być może gdyby działo się to w środku wioski olimpijskiej, porywacze by odpuścili. Ci jednak wsadzili przez szparę w drzwiach karabiny, wykorzystali je jako rodzaj dźwigni i ostatecznie weszli do środka. Reakcja Gutfreunda dała jednak czas na ucieczkę Tuvii Sokolovsky’emu, jego współlokatorowi.

Przez na wpół otwarte drzwi zobaczyłem człowieka z pomalowaną na czarno twarzą, trzymającego broń. W tym momencie wiedziałem, że muszę uciec. Okno się nie otwierało, choć napierałem na nie z całej siły. W końcu je stłukłem i zacząłem biec. Jeden z Arabów strzelał do mnie, słyszałem kule przelatujące mi obok ucha – wspominał. Biegł boso, w piżamie, ukrył się za betonowym kwietnikiem. Ocalał.

W tym samym czasie raniony w szarpaninie z napastnikami został Mosze Weinberg, trener zapasów, któremu kula przebiła policzek.

To jemu terroryści kazali zabrać ich do pozostałych sportowców. Zrobił to, ale ominął mieszkanie numer 2, kłamiąc, że nie mieszkają tam Żydzi. Palestyńczyków wziął do „trójki”, gdzie kwaterowali ciężarowcy i zapaśnicy. Po czasie wysnuwano hipotezy, jakoby Weinberg miał nadzieję, że ci – przecież potężnie zbudowani – poradzą sobie z napastnikami. Nic takiego nie mogło się jednak wydarzyć, wciąż bowiem spali, kiedy Arabowie weszli do ich mieszkania. Pojmano więc i ich, po czym zaprowadzono z powrotem do mieszkania numer 1.

Tam Weinberg znów spróbował zaatakować napastników. Dzięki temu z budynku uciekł Gad Cobari, zapaśnik, a jeden terrorysta został ogłuszony. Drugiego Mosze ranił nożem. Przypłacił to jednak życiem (został zastrzelony serią w głowę, a jego nagie ciało wyrzucono na ulicę), podobnie jak Josef Romano, parający się podnoszeniem ciężarów. Dopiero 20 lat później jego żona mogła zobaczyć zdjęcia wykonane na miejscu zbrodni. Opisała je potem dziennikarzom „New York Timesa” (którzy zresztą mieli je do dyspozycji, ale zdecydowali się ich nie publikować):

Co mu zrobili? Odcięli jego genitalia przez bieliznę i lżyli go. Możecie sobie wyobrazić pozostałą dziewiątkę, siedzącą obok? Oni byli związani, wszystko to widzieli. Terroryści zawsze twierdzili, że nie przyszli tam by kogokolwiek zamordować […]. Mówili, że to wyłącznie przez nieudaną operację na lotnisku, zginęli pozostali zakładnicy. To nieprawda. Oni byli tam, żeby krzywdzić ludzi. Byli tam, żeby zabijać. […] Moment, w którym zobaczyłam zdjęcia, był bardzo bolesny. Do tego dnia pamiętałam Josefa jako młodego człowieka z wielkim uśmiechem. Tamten moment wymazał z mojej pamięci Josefa, którego znałam.

Pozostałych zakładników pobito. Byli to Dawid Berger, Ze’Ew Friedman, Josef Gutfreund, Ja’akow Springer, Mark Slawin, Amicur Szapira, Andre Spitzer, Eli’ezer Chalfin i Kehat Szorr. Gutfreunda przywiązano do krzesła, resztę położono na dwóch łóżkach – mieli związane ręce i nogi, a dodatkowo związano ich ze sobą.

Teraz terrorystom pozostało tylko dać o sobie znać światu.

Żądania

Avery’ego Brundage, prezydenta MKOl-u, poinformowano o sytuacji o szóstej rano. To on zarządził, że igrzyska mają nadal trwać, dokładnie takim samym torem, jakim toczyłyby się normalnie (choć wiemy, że nie do końca tak to wyglądało, choćby z opowieści o tym, jak do pierwszego gwizdka nie wiadomo było, czy odbędzie się mecz piłkarski Polska – ZSRR). Przypomnijmy: w wiosce olimpijskiej leżało w tym czasie dwóch martwych sportowców. Kilkaset metrów dalej grała rockowa muzyka, sprzedawano lody, grano w tenisa stołowego i cieszono się życiem oraz igrzyskami. Jeśli czytaliście kiedykolwiek wiersz „Campo di Fiori” Czesława Miłosza, to sytuacja wyglądała podobnie. A jeśli nie – możecie nadrobić te braki. Następny akapit poczeka.

Wiersz przeczytany? Jeśli tak, to powinniście teraz wiedzieć, że reakcją na atak było przede wszystkim… wzmocnienie ochrony. Trochę późno, ale i tak dobrze, że ostatecznie się na to zdecydowano (choć mimo tego niektórym dziennikarzom udało się przedostać do wioski olimpijskiej bez dokumentów, bo ubrali się w dresy i udawali, że są zawodnikami wracającymi z joggingu). Kilku sportowców szybko zresztą wioskę opuściło – wśród nich Mark Spitz, pływak żydowskiego pochodzenia, zdobywca siedmiu złotych medali (i siedmiu rekordów świata). Pozostali – o ile akurat nie grali w ping-ponga – czekali na to, co powiedzą porywacze.

W imieniu tych ostatnich przemawiał Issa. – Grupa terrorystów domaga się zwolnienia wszystkich więźniów palestyńskich w Izraelu. Terroryści domagają się, żeby dano im do dyspozycji limuzyny, które ich zawiozą na lotnisko; tam chcą otrzymać samolot, którym zamierzają odlecieć do Egiptu, a jeżeli ich ultimatum nie zostanie przyjęte, zastrzelą zakładników – przekazywał słuchaczom słowa Palestyńczyka reporter polskiej rozgłośni Radia Wolna Europa. Obok niego to samo robiły setki dziennikarzy. Zresztą nie tylko radiowych. Materiały zbierali prasowi, a telewizyjni… transmitowali całe wydarzenie. Jeśli tylko ktoś trafił na odpowiednią stację, mógł przez 21 godzin oglądać relację live z masakry w Monachium.

Rola mediów była tu zresztą ogromna. Raz, że rozpowszechniano przez nie różne informacje – również te nieprawdziwe, choćby dotyczące liczby porywaczy. Drugim problemem, o wiele większym, było to, że terroryści mieli w pokoju telewizor, a nie odcięto im prądu. Mogli więc oglądać relację z zewnątrz. Dowiedzieli się w ten sposób choćby o tym, że policjanci planują zejść po dachu do ich okien i tamtędy ich zaatakować. Akcję trzeba było odwołać, gdy porywacze zagrozili zabiciem dwójki z zakładników. Prąd wyłączono dopiero później. W międzyczasie jednak Issa i jego podwładni poznali też choćby rozmieszczenie snajperów.

Wróćmy jednak do żądań. Więźniów palestyńskich w Izraelu było 243. Porywacze dali władzom czas do 9 rano na spełnienie ich żądań. Ten termin szybko jednak minął, a potem kolejne i kolejne – łącznie było ich sześć. Wciąż bez żadnych wiążących decyzji. Poza jedną. – Jeśli przystaniemy na ich warunki, żaden Izraelczyk na świecie nie będzie mógł poczuć, że jego życie jest bezpieczne – mówiła premier Izraela, Golda Meir. I na negocjacje z porywaczami się nie zgadzała. Niemcy próbowali więc na inne sposoby. Oferowali im nieograniczoną sumę pieniędzy czy transport do wybranego kraju wraz z zakładnikami (mieli nadzieję, że ci zgodzą się na Egipt, gdzie zakładników czy jeńców zawsze traktowano dobrze). Issa konsekwentnie jednak odmawiał. Nawet, gdy zaoferowano im wymianę Żydów na wysoko postawionych niemieckich urzędników.

W międzyczasie negocjatorzy (zresztą żaden z nich nie był z nim z zawodu) mogli porozmawiać z Andre Spitzerem i Kehatem Szorrem. Ci bowiem znali niemiecki i odpowiadali na pytania, ale – co też zostało pokazane w telewizji – Spitzera po kilku minutach uderzono karabinem i wciągnięto z powrotem do środka. Później dwóch z oficjeli wpuszczono na moment do budynku, by mogli zobaczyć stan zakładników. Oceniali, że kilku z nich jest na skraju wyczerpania psychicznego. Mimo tego, jeśli wierzyć późniejszej relacji jednego z terrorystów, w pokoju porywacze wdawali się w ideologiczne dysputy ze swoimi więźniami, rozprawiając o tym, że potrzeba stworzyć jedno państwo – Palestynę – w którym obok siebie mogliby w pokoju żyć Żydzi, chrześcijanie i muzułmanie.

Wkrótce stało się jasne, że nie uda się osiągnąć porozumienia, mimo że próbował nawet MKOl. I wydawało się, że… terroryści też zdają sobie z tego sprawę. Zmienili więc swoje żądania: chcieli już tylko transportu na lotnisko i możliwości wylotu do któregoś z krajów arabskich. Wybrali wspomniany Egipt, który jednak odmówił ich przyjęcia. – Oświadczono nam: nie chcemy zostać wplątani w taką sprawę. Tamta strona odmówiła wzięcia na siebie odpowiedzialności no i teraz nie mogliśmy się uchylić od dalszego działania. Nie mogliśmy pozwolić, aby tak po prostu odlecieli […] – mówił o tym minister spraw wewnętrznych Bawarii.

W takiej sytuacji Niemcy postanowili odbić zakładników.

Lotnisko

Zdecydowali, że zrobią to na lotnisku. Porywaczy wraz z zakładnikami najpierw przewieziono na jedno z wojskowych. Stamtąd dwa helikoptery zabrały ich na Fürstenfeldbruck w bazie NATO. Trzecim śmigłowcem lecieli przedstawiciele władz. Na miejscu teoretycznie wszystko było odpowiednio przygotowane. Dookoła budynku rozlokowano pięciu snajperów (jeden na ziemi, jeden za ciężarówką, trzej na dachu wieży kontroli lotów), a w podstawionym samolocie, przebrani za załogę, czekali policjanci, do akcji miały też wkroczyć opancerzone pojazdy bojowe.

A potem wszystko poszło nie tak.

Choć tak naprawdę można się było tego spodziewać. Bo to wszystko było jak generalny remont wykonany przez kogoś bez doświadczenia. Z daleka wyglądało znakomicie, ale gdy przyjrzeć się szczegółom, ukazywały się wszystkie niedoskonałości. Ba, w niektórych przypadkach nie trzeba było się specjalnie przyglądać. Choćby policjanci umieszczeni w samolocie – tuż przed pojawieniem się terrorystów przegłosowali (niejednogłośnie), że nie chcą narażać życia w ten sposób i wyszli z Boeinga bez jakiejkolwiek konsultacji tej decyzji z szefostwem i zarządzającymi akcją. – Trenowano nas do codziennych zadań, bycia blisko ludzi, bez broni. Nie do akcji przeciwko wytrenowanym terrorystom – mówił po latach Manfred Schreiber, były szef monachijskiej policji.

Zresztą to przez to porywacze zorientowali się, że czeka na nich pułapka. Helikoptery wylądowały na lotnisku o 22:30. Do samolotu podeszli Issa i Tony, inny z nich. Zobaczyli, że w środku nikogo nie ma i szybko zaczęli wycofywać się do śmigłowców. W tym czasie jeden ze snajperów – ten ulokowany za ciężarówką – próbował zabić Issę, żeby pozbawić grupę przywódcy. Lotnisko było jednak słabo oświetlone, on nie miał noktowizora, a na domiar złego – nie był snajperem. Jasne, miał odpowiednie przeszkolenie, ale tak naprawdę był zwykłym gliną, który w dodatku w rękach trzymał nieprzystosowaną i niezbyt dokładną broń (karabin Heckler & Koch G3, dobry na krótszym dystansie, ale niezbyt skuteczny wówczas na lotnisku). To wszystko sprawiło, że trafił, ale Tony’ego. Zresztą nie śmiertelnie.

Dodajmy jeszcze, że Niemcy do ostatniej chwili myśleli, że terrorystów było tylko pięciu i przyjmowali to za pewnik. Tylu bowiem widzieli oficjele, gdy na chwilę zostali wpuszczeni do pokoju. Nikomu nie przyszło do głowy, że może ich być więcej. Stąd też pięciu było snajperów (choć to i tak błąd, teoretycznie na jeden cel powinno przypadać co najmniej dwóch). I to rozmieszczonych tak, że – z powodu błędu pilotów, którzy wylądowali helikopterami w złym miejscu – jeden z nich znajdował się na linii strzału innych. Zresztą został raniony przez kolegów, którzy… nie wiedzieli, że jest on snajperem i gdy otworzył ogień, uznali go za jednego z terrorystów, nie mieli bowiem łączności radiowej (podobno trafili też drugiego, ale źródła nie są w tej kwestii zgodne).

Po pierwszych strzałach z niemieckiej strony rozpoczął się chaos. Terroryści, skryci za śmigłowcami, celowali w lampy i każdego, kto się wychylił. Zastrzelono niemieckiego policjanta. Uciec udało się pilotom, z kolei zakładnicy, związani, nie mogli tego zrobić. Pojazdy opancerzone, które miały ich odbić, nie dotarły na czas, bo… stały w korku. Nikt bowiem nie pomyślał o tym, by odpowiednio pokierować ruchem samochodów osobowych. Kiedy wreszcie wjechały na lotnisko, terroryści wpadli w panikę, a jeden z nich zastrzelił zakładników zgromadzonych w pierwszym helikopterze. Trzej zginęli od razu, inny był tylko raniony. Potem jednak Palestyńczycy wysadzili śmigłowiec za pomocą granatu.

Zginął Issa, porywając się na samobójczy atak po pasie startowym. Innego porywacza zastrzelił snajper. Nie wiadomo, jak zginęli pozostali zakładnicy, możliwe, że kilku z nich trafiły kule wystrzelone z niemieckiej strony. Inna teoria mówiła o tym, że zabił ich kolejny z terrorystów (a ostatni z zakładników, Dawid Berger, udusił się dymem). Chaos był na tyle duży, że nawet znakomita rekonstrukcja wydarzeń ze strony dziennikarzy magazynu „Time” pozostawiała wątpliwości. Gdy wszystko się skończyło jedynie czterech terrorystów pozostało przy życiu. Trzech schwytała policja. Tony, który próbował uciec, został zastrzelony niedługo później. Pozostałą trójkę aresztowano, ale po kilku tygodniach i porwaniu samolotu pasażerskiego, wypuszczono ich w ramach umowy z terrorystami. W Libii witano ich potem jak bohaterów.

Całą akcję zakończono o 1:30. W wiadomościach podawano, że… wszyscy zakładnicy żyją. Ojciec jednego z nich chciał nawet otwierać z tej okazji szampana, powstrzymała go jego synowa. Dopiero po niespełna dwóch godzinach Jim McKay, relacjonujący wydarzenia dla stacji ABC, powiedział: – Kiedy byłem dzieckiem, mój ojciec powtarzał: »Nasze największe nadzieje i najgorsze lęki rzadko się spełniają«. Nasze najgorsze lęki spełniły się dziś. Było 11 zakładników. Dwóch zostało zabitych wczoraj w swoich pokojach, dziewięciu zginęło na lotnisku. Wszyscy zginęli.

Żadnego z policjantów, którzy opuścili samolot, nie ukarano. Utajnione przez wiele lat dokumenty Izraela, które wyszły na światło dzienne kilka lat temu, pokazały, że Niemcy odrzucili też zaoferowaną im pomoc ze strony dowodzących przeszkolonymi żołnierzami, zaznajomionymi z takimi akcjami. Sami nie mogli skorzystać z armii – tak było skonstruowane niemieckie prawo. Nieudolność policji zresztą przez wiele lat tuszowano, oficjalne dokumenty wysoko postawionych niemieckich urzędników mówią o tym, by „unikać obarczania kogokolwiek winą”.

Tak wiele fatalnych błędów, wielkie niedbalstwo i wielka głupota – mówiła stacji CBS News Ankie Spitzer, wdowa po jednym z zakładników. – Oni powinni byli ochronić mojego męża i pozostałych sportowców. Nie zrobili tego. Mam przeczucie, że świat niczego się z tego nie nauczył i nie wie, jak reagować na międzynarodowy terror – dodawała.

Igrzyska radości stały się jedyną rzeczą, którą Niemcy nie chcieli, by były. Igrzyskami terroru powiedział z kolei Jim McKay, niedługo po ogłoszeniu informacji o śmierci zakładników.

Niestety, miał rację.

Igrzyska muszą trwać

Początkowo MKOl nie chciał przerywać igrzysk ani na moment. Tłumaczono to między innymi tym, że… niemiecka telewizja nie miała programów, którymi mogłaby wypełnić te godziny. Ostatecznie ugięto się pod naporem Izraela. Konkurencje zawieszono, ale tylko na dobę. 6 września na Stadionie Olimpijskim odbyły się uroczystości żałobne. Wzięło nich udział ponad 80 tysięcy widzów, ale duża część z nich przyszła tak naprawdę na mecz piłkarski reprezentacji RFN, który miał być wówczas rozegrany.

Było więc głośno, wymachiwano flagami, dęto w trąbki, gwizdano gwizdkami. Bez zbliżeń na twarze sportowców i przedstawicieli rodzin (wśród tych obecne były między innymi matka Mosze Weinberga i jego kuzynka, która dostała ataku serca i zmarła w trakcie uroczystości, Ankie Spitzer oraz kilka innych osób) można by było odnieść wrażenie, że nic takiego się nie wydarzyło. O porwaniu i śmierci zakładników przypominały też flagi opuszczone do połowy – olimpijska i te poszczególnych krajów. Nie wszystkich jednak, część z arabskich państw odmówiła podporządkowaniu się temu nakazowi, a Niemcy oraz MKOl ulegli ich sprzeciwowi.

Początkowo rozważano nawet odwołanie reszty igrzysk. Brundage w przemówieniu powiedział jednak wprost: – Igrzyska muszą trwać, musimy kontynuować nasz wysiłek. Czysty, uczciwy, upamiętniający bohaterstwo sportowców. Dzisiaj ogłaszamy dzień żałoby. Wszystkie konkurencje przeprowadzimy z jednodniowym opóźnieniem. – Decyzja ta przez jednych była chwalona, bo uznawali oni, że nie można ugiąć się pod terrorem. Inni stwierdzali, że to brak szacunku dla ofiar. – Niesamowite, oni po prostu przejdą nad tym do porządku dziennego. To prawie jak tańczyć w Dachau pisał Jim Murray, felietonista „Los Angeles Times”.

Igrzyska więc trwały, ale już bez reprezentacji Izraela. Jej ocaleli członkowie opuścili Monachium po uroczystościach żałobnych, jeszcze tego samego dnia. Odlecieli też Egipcjanie, Filipińczycy, Algierczycy oraz część reprezentacji Norwegii i Holandii. Wielu innych sportowców na igrzyskach zostało, choć wiedziało, że to już zupełnie inna impreza. O ile dalej można to było określać tym słowem.

Rodziny zakładników, jak już napisano, dopiero w 1992 roku dostały jakikolwiek wgląd w szczegóły sprawy. Zresztą od informatora, nie przez oficjalne kanały. Przez wiele kolejnych lat walczyły one o upamiętnienie swych mężów, ojców, wujków czy braci. Regularnie, co cztery lata, przy okazji kolejnych igrzysk, przypominano o tej sprawie i cytowano oficjeli z MKOl-u, którzy mówili, że „nie chcą minuty ciszy na ceremonii otwarcia, bo to byłoby upolitycznienie igrzysk” czy tłumaczyli się z braku pomnika wystawionego zamordowanym.

Zawsze oskarża się mnie o to, że chcę upolitycznić igrzyska, a wtedy arabskie państwa by z nich wystąpiły [swoją drogą część ekspertów twierdzi, że to niedopuszczenie Palestyny do udziału w igrzyskach w 1972 roku zadecydowało o podjęciu działań przez Czarny Wrzesień – przyp. red.]. Odpowiadam: „Nie, ani trochę tego nie chcę. Nie musicie nawet wspominać o polityce czy Izraelu. Powiedzcie po prostu, że to byli olimpijczycy, część tego wielkiego marzenia. Mój mąż nie przybył do Monachium z bronią, nie był żołnierzem. Pojechał tam uczestniczyć w igrzyskach, bo to było jego marzeniem” – mówiła Ankie Spitzer, już w czasach, gdy jej mężowi i pozostałej dziesiątce, ustawiono w Monachium pomnik. Walczyła o niego ponad cztery dekady.

Na tyle długo, że w tym czasie w tę walkę włączyła się nawet jej córka, a tablice i pomniki ustawiono w Atlancie, Sydney czy Rio de Janeiro. I moglibyśmy podsumować to słowami „lepiej późno niż wcale”, jednak napisać należałoby raczej: lepiej byłoby nie mieć powodu, by taki pomnik ustawiać.

Odwet

Na podstawie tego, co wydarzyło się w Monachium 5 września 1972 roku kręcono filmy i pisano książki. Pierwszym obrazem, dotyczącym tamtych wydarzeń było „Visions of Eight”, dokument, w którym ośmiu reżyserów produkowało krótkie, osobiste filmy. John Schlesinger w swoim segmencie dotyczącym maratonu umieścił fragmenty scen z porwania. Potem powstawały kolejne obrazy. Najgłośniejszym było zapewne „Monachium” Stevena Spielberga, zainspirowane nie tyle samym działaniem terrorystów, a tym, co stało się niedługo po nim.

I to ciekawy punkt widzenia, bo w wielu opracowaniach następstwa masakry w Monachium się pomija. Co, tak można uznać, jest błędem. Wydarzenia z 1972 roku zwróciły bowiem uwagę światowej opinii publicznej na Palestynę i jej problemy (choć niekoniecznie w taki sposób, w jaki chcieliby terroryści). Przede wszystkim jednak: sprawiły, że Izrael zapałał żądzą odwetu.

Niedługo po zamachu samoloty izraelskie dokonały nalotów na obozy uchodźców z Palestyny w Libanie i Syrii. Zginęło w nich wielu cywili. Czy i terroryści? Nie wiadomo, możliwe. Światowa opinia publiczna, naturalnie, mocno tę akcję potępiła. W Izraelu postanowiono więc, że trzeba działać inaczej, wybierając konkretne cele. Zaledwie miesiąc po zakończeniu igrzysk kilku wysoko postawionych wojskowych postanowiło spotkać się z premier Goldą Meir. To na tym spotkaniu narodziła się koncepcja operacji „Boży Gniew”. W jej ramach izraelskie służby miały wyszukiwać i zabijać wysoko postawionych przywódców terrorystycznych.

Akcja była skuteczna, wielu z terrorystów faktycznie straciło życie. Wtedy powołano operację „Wiosna Młodości”, mającą na celu ostateczne rozbicie Czarnego Września. Jego członków zabijano w Izraelu, Libanie, Syrii… Dla izraelskich agentów granice nie istniały, a nad legalnością swoich działań się nie zastanawiali. Zresztą – jeden z ostatnich zamachów „podpiętych” pod tę akcję, miał miejsce w… Warszawie. To tam próbowano zastrzelić Abu Dauda, który w Monachium odgrywał rolę „mózgu” całego porwania. Próbowano, bo – mimo ran – udało się go uratować. Zmarł dopiero w 2010 roku.

Historia Czarnego Września zaczęła i skończyła się niemal cztery dekady wcześniej. Ale o masakrze w Monachium będzie się pamiętać już zawsze.

Fot. Newspix 

Czytaj też:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Policzyliśmy wszystkie “gdyby” reprezentacji Polski. Efekt: wicemistrzostwo Europy, awans w Lidze Narodów

Paweł Paczul
4
Policzyliśmy wszystkie “gdyby” reprezentacji Polski. Efekt: wicemistrzostwo Europy, awans w Lidze Narodów
Liga Narodów

Staliśmy nad przepaścią i zrobiliśmy krok do przodu. Spadliśmy tam, gdzie nasze miejsce

Szymon Piórek
16
Staliśmy nad przepaścią i zrobiliśmy krok do przodu. Spadliśmy tam, gdzie nasze miejsce

Igrzyska

Igrzyska

Stres, depresja i inne zaburzenia polskich sportowców „Dzieje się dużo złego”

Jakub Radomski
62
Stres, depresja i inne zaburzenia polskich sportowców „Dzieje się dużo złego”

Komentarze

34 komentarzy

Loading...