Cele dla polskich siatkarzy przed spotkaniem z Argentyną były dwa. Ten mniej wygórowany brzmiał: wygrać dwa sety. To bowiem gwarantowało, że Argentyńczycy nie wyprzedzą nas w tabeli. Ten drugi, nieco trudniejszy do osiągnięcia, to wygrać całe spotkanie. Tak jak i 21 poprzednich, bo od tylu meczów Biało-Czerwoni pozostawali niepokonani. Przedłużenie tej passy miało nam otworzyć drzwi do igrzysk olimpijskich na tyle szeroko, byśmy mogli wsunąć przez nie jedną nogę. I choć nie ustrzegli się problemów, to ostatecznie nasi siatkarze ze swojego zadania wywiązali się w stu procentach.
Mecz o wysoką stawkę
Reprezentacja Argentyny od kilku lat pnie się w górę – głównie za sprawą Marcelo Mendeza, trenera doskonale znanego nam też z Jastrzębskiego Węgla. Dowody? Łatwo je znaleźć. Na igrzyskach olimpijskich w Tokio Argentyńczycy wywalczyli dopiero drugi w swojej historii medal igrzysk – brązowy, dokładnie tak jak w 1988 roku. Kilka lat wcześniej sukcesy odnosili też na igrzyskach czy mistrzostwach panamerykańskich. Pełnię swoich możliwości Albicelestes pokazali jednak dopiero w tym sezonie, gdy po 59(!) latach przerwali hegemonię Brazylii i wywalczyli drugie złoto mistrzostw Ameryki Południowej w historii swoich startów.
Czekali więc naprawdę długo, ale przez to smak złota był niezwykle słodki.
Do kwalifikacji olimpijskich przystępowali jako drudzy najwięksi faworyci naszej grupy (z której wychodzą właśnie dwa zespoły), po Polakach. Ale sprawy skomplikowała im niespodziewana porażka z doskonale grającą Kanadą, która pokonała ich 3:1. A że wcześniej ograła też Holandię, to nagle sama stała się faworytem do wyjazdu do Paryża. Argentyńczycy z kolei jak wody potrzebowali zwycięstw. Spory haust zaczerpnęli, gdy w poprzedniej kolejce pokonali Belgów, ale wygrana 3:2 nie pomagała im wystarczająco. Dlatego mecz z Polakami był dla nich kluczowy. Tym bardziej, że triumf w trzech lub czterech setach dałby im w tabeli awans nad naszą reprezentację, na miejsce premiowane wyjazdem do Francji.
Z drugiej strony jakiekolwiek zwycięstwo podopiecznych Nikoli Grbicia przybliżało ich do Paryża na odległość jednej wygranej w pozostałych dwóch meczach. Ale sam szkoleniowiec Biało-Czerwonych uspokajał nastroje. – Mamy do rozegrania trzy finały. Przede wszystkim my sami musimy dobrze zagrać. Argentyńczycy są w takiej samej sytuacji jak my, bo wygrali ostatnio mistrzostwa swojego kontynentu. Ciąży na nich presja, ale to tak jest, że gdy ona nad tobą jest i musisz wygrywać, wspinasz się na wyżyny umiejętności. Myślę, że zagrają lepiej niż w starciu z Belgami. Musimy być na to przygotowani – mówił w rozmowie z Polsatem Sport.
Nerwowe początki
Początkowo wydawało się, że Polacy przygotowani są… co najwyżej średnio. Mistrzowie Ameryki Południowej prezentowali się bowiem znakomicie. W ofensywie szaleli Facundo Conte i Bruno Lima, z kolei na rozegraniu tradycyjnie rozwiązaniami zaskakiwał naszych zawodników znakomity Luciano De Cecco. Efekt był taki, że Argentyńczycy w pewnym momencie prowadzili 15:10. Jednak wtedy uwidoczniły się dwie rzeczy. Po pierwsze: wielki spokój Polaków. Podopieczni Grbicia od dłuższego czasu są w pełni świadomi swoich umiejętności i nie pękają na robocie, nawet gdy idzie średnio. Spokojem wygrali w końcu już w czasie tego turnieju mecze z Belgią czy Kanadą, oba w tie-breakach.
Dziś ten spokój pomógł im w meczu z Argentyną. A do tego doszła rzecz druga – blok. To dzięki niemu szybko zmniejszyliśmy straty i zamiast 10:15, było już tylko 15:16.
Tyle tylko, że Argentyńczycy szybko na to odpowiedzieli, świetnie serwując. Znów odskoczyli, tym razem na cztery punkty, ale Polacy raz jeszcze pozostali niewzruszeni. I pokazali, że i oni serwować potrafią, bo w polu zagrywki pokazali się Nobert Huber i Wilfredo Leon. Do tego doszedł wspomniany już blok (w tym roku zresztą nasza wielka broń) i w efekcie w kluczowych momentach zapisaliśmy na swoim koncie najważniejsze punkty, a pierwszego seta wygraliśmy 25:23.
Druga partia miała podobny przebieg. Argentyńczycy odskoczyli na początku, potem Polacy odrobili pięć punktów straty w jednym ustawieniu. Znów świetnie funkcjonowała zagrywka, którą nękaliśmy rywali. Ale ci pokazali, że też swoje potrafią, bardzo dobrze radzili sobie na przyjęciu, a do tego doszła magia De Cecco, który jest w tej chwili najpewniej najlepszym rozgrywającym świata. W końcowych momentach seta znakomicie obsługiwał partnerów, a ci zdołali zapisać na koncie Argentyny seta. Tym razem zmienił się więc zwycięzca partii, ale nie wynik – Albicelestes triumfowali do 23 oczek.
Set trzeci miał być tym kluczowym. Gdyby Polacy go przegrali, zrobiłoby się bardzo nerwowo. Wygrana dałaby nam komfort, związany z tym, że rywale na pewno nie wyprzedziliby nas w tabeli, niezależnie od końcowego wyniku spotkania. Trzeba było więc wygrać.
Kluczowa partia, a potem domknięcie sprawy
I Polacy zrobili to w znakomitym stylu. Zwłaszcza Wilfredo Leon, który to właśnie w tej partii notował najlepszy okres w (zresztą w jego wykonaniu świetnym jako całość) meczu. Argentyńczycy nie byli w stanie sprostać jego atakom, ba, momentami wyglądali, jakby widząc Wilfredo skaczącego przy siatce po prostu pogodzili się z losem. Aż tu nagle – przy stanie 10:16 – w pole zagrywki wszedł Luciano Palonsky i znakomicie poobijał Polaków. Kilka odrobionych punktów nakręciło naszych rywali, którzy doprowadzili do remisu po 20. I wtedy zaczęła się najważniejsza rozgrywka w całym meczu.
Tyleż czysto siatkarska, co też psychologiczna. Świetnie wytrzymał ją Marcin Janusz, który postanowił złamać stosowane dotychczas schematy i częściej zagrywał piłki do środkowych, czyli stosował rozwiązanie, z którego wcześniej w meczu nie korzystał przesadnie często. Polacy ani na moment nie gonili wyniku, ale też nie mogli wykorzystać piłek setowych. Trzy pierwsze Argentyńczycy bowiem skutecznie wybronili. Dopiero za czwartym razem w ataku znakomicie przyłożył Łukasz Kaczmarek i Biało-Czerwoni wygrali 28:26.
A w meczu prowadzili już 2:1. I mieli upragniony komfort.
Ten komfort zresztą było widać gołym okiem w ich grze. W czwartym secie w końcu, po raz pierwszy w tym meczu, jedna z ekip wypracowała sobie przewagę i nie oddała jej rywalom. W szeregach Biało-Czerwonych nadal szalał Wilfredo Leon, swoje dokładał Łukasz Kaczmarek, na siatce z kolei doskonale pracował Norbert Huber. W efekcie im dalej w set, tym bardziej zaznaczała się przewaga naszych reprezentantów, którzy ostatecznie wygrali do 20, a w całym spotkaniu 3:1.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
To ich piąty triumf w turnieju kwalifikacyjnym do igrzysk w piątym meczu. Przy okazji zwycięstwo, które właściwie wyjaśnia nam sprawę awansu matematycznie. Teraz wszystko stało się bowiem proste: żeby pojechać do Paryża, podopieczni Grbicia muszą wygrać jedno z pozostałych dwóch spotkań. Albo jutro ze stosunkowo trudnym rywalem, jakim jest Holandia, albo w niedzielę z Chinami, jedną ze słabszych ekip naszej grupy.
Mamy jednak nadzieję, że ten ostatni mecz będzie szansą dla rezerwowych. Bo chcielibyśmy już jutro powiedzieć sobie gromkie: Bonjour, Paris!
Polska – Argentyna 3:1 (25:23, 23:25, 28:26, 25:20)
Fot. Newspix
Czytaj więcej o siatkówce: