Niecały miesiąc temu drużyna Jensa Gustafssona usłyszała gromkie „wypierdalać”. Kibice Portowców wyrazili w ten sposób wściekłość po czwartej ligowej porażce z rzędu. Od tego czasu Pogoń rozegrała cztery mecze, w których strzeliła szesnaście goli. Tak, szesnaście. I choć Legii pokonać się nie udało, to przynajmniej Lech rozbity został na miazgę.
Wspaniały, doprawdy wspaniały był to występ Pogoni. Co chwilę migotały światła na Stadionie Miejskim im. Floriana Krygiera. Aż szok, że Kolejorz dostał tu taki wpierdziel, skoro przecież dopiero rozegrał swój najlepszy mecz w sezonie i wklepał 4:1 Rakowowi Częstochowa. Ale to też chyba najlepiej pokazuje, w jakim dziwnym miejscu znajduje się aktualnie zespół Johna van den Broma. Dość powiedzieć, że już w poznańskim środowisku rozgorzała dyskusja, czy aby na pewno nie jest to właściwy czas, by Holendrowi pomachać na „goodbye”.
Wielka Pogoń
Pogoń aspiruje do miana najefektowniejszej drużyny w Ekstraklasie, więc trudno dziwić się, że pressing Lecha nie robił na jej piłkarzach wielkiego wrażenia. Valentin Cojocaru kapitalnie obsługiwał kolegów długimi wybiciami. Benedikt Zech wyprowadzał piłkę jak profesor. Leonardo Koutris latał sobie zupełnie beztrosko po lewym skrzydełku. Rafał Kurzawa i Fredrik Ulvestad kompletnie zdominowali środek pola. I właśnie, Ulvestad, ciekawy temat. Rzadko tak bywa, że do ligi wchodzi potencjalny kozak i od razu… jest kozakiem. Norweg zaś nie potrzebował aklimatyzacji, żeby trzeci raz z rzędu zaprezentować się więcej niż dobrze, a tym razem nawet wybitnie.
Odegrał kluczową rolę przy trzech pierwszych golach Portowców. Najpierw przeskoczył Antonio Milicia, później dośrodkował na woleja Alexandrowi Gorgonowi (cztery ostatnie spotkania, cztery bramki), a następnie przytomnie dograł Wahanowi Biczachczjanowi. Wnosi Ulvestad dużo pewności – zalicza stosunkowo mało strat, czuje przestrzeń, bierze na siebie odpowiedzialność, pcha grę do przodu. Jakby nigdy nic schował do kieszeni Radosława Murawskiego, Afonso Sousę i wyjątkowo ustawionego w drugiej linii Filipa Marchwińskiego.
Do godnej pochwał formy wrócił też Kamil Grosicki, który po niemrawym początku sezonu zalicza serię obfitą w konkrety: z Cracovią – gol, asysta i asysta drugiego stopnia, z Legią – gol, z Lechem – gol i asysta. Trzydzieści pięć lat na karku, a on wciąż w Ekstraklasie potrafi wyglądać wyśmienicie, oby bal trwał jak najdłużej, bo wszyscy wokół niego rosną. Tu na przykład już po zejściu Grosika z murawy Adrian Przyborek (klasowe prostopadłe podanie) i Mariusz Fornalczyk (wykończenie z zimną krwią), dwójka zapatrzonych w niego młodzieżowców Pogoni, przeprowadziła godną doniosłości całego wieczoru akcję, po której było 5:0 dla gospodarzy.
Fatalny Lech
Co stało się jednak z Lechem, że po najlepszym występie w sezonie i rozgromieniu mistrza Polski nagle przyszła taka klapa w Szczecinie? Bartosz Mrozek całkiem szczerze odpowiedział na to pytanie przed kamerami Canal+Sport: „Nie wiem”. John van den Brom w podobnym duchu poprowadził swój wywód na konferencji prasowej. Podobno „wynik go zaskoczył”.
Holender nie trafił z pomysłem taktycznym. Cofnięty Marchwiński wyglądał jak cień samego siebie. Skoro żarło mu na ataku, to po co szukać kwadratowych jaj i wystawiać go na „dziesiątce”? Nie wiadomo. Michał Gurgul i Alan Czerwiński zostali brutalnie zmieceni z planszy przez Biczachczjana i Grosickiego, więc w przerwie zaliczyli zjazd do bazy. Joel Pereira rozegrał jeden z najgorszych, a pewnie i najgorszy mecz na polskich boiskach, raczej nie posłużyło mu skakanie z prawej obrony na skrzydło i ze skrzydła na prawą obronę, nie było w tym większego ładu i składu. Ofensywa nie istniała, defensywa się skompromitowała, dramat na całej linii.
Tak czy inaczej, bawiliśmy się przednio, jak ostatnio na wszystkich meczach Pogoni. Przychodzi refleksja, że gdyby Portowcy grali tak zawsze, już dawno byliby mistrzami Polski. Na razie nie grają i prawie na pewno grać tak zawsze nie będą, ale przynajmniej opracowali sobie własny wzór na doskonałość.
Czytaj więcej o Pogoni Szczecin:
Fot. Newspix