Jorginho przydarzyła się strata. Kompletnie zgłupiał w pozornie banalnej sytuacji. Zamiast jednej z kilku opcji prostego podania wybrał straceńczy drybling. Już w tym momencie Mikel Arteta złapał się za głowę. Wiedział, że Arsenal zaraz straci gola na 2:2 – piłkę przejął James Maddison, obsłużył idealnym podaniem Sona i David Raya był bezradny. Chwilę później Emirates Stadium skandowało: „Jorginho, Jorginho, Jorginho!”.
Nie było w tym cienia szyderstwa. Ironia mas to narzędzie głupców. Kibice Kanonierów szczerze wspierali przybitego Jorginho. Nie przeszkadzało im, że Włoch fatalnym kiksem właśnie niweczył cały trud wywalczania prowadzenia w meczu z Tottenhamem, odwiecznym rywalem w derbach północnego Londynu. Po tym kapitalnym geście wsparcia dla zawodzącego 31-letniego pomocnika mogliby przybić piątkę z Angelosem Postecoglou, który nie tak dawno wygłosił przecież piękny wykład o wymaganiu czułości i poszanowania dla zdrowia psychicznego piłkarzy. Jorginho doskonale wiedział, że spierdzielił sprawę. Nie trzeba było dodatkowo na niego gwizdać.
Arsenal – Tottenham 2:2. Pressing!
Dlaczego też jakoś szczególnie się tu irytować, skoro długimi momentami absolutnie fenomenalny był to mecz. Arsenal prawie nigdy nie schodzi poniżej 50% posiadania piłki, a z Tottenhamem wykręcił marne na swoje standardy 46%, bo musiał za futbolówką biegać dużo częściej niż zwykle.
W pressingu banda Artety wyznaczała jednak nowe standardy jakości. Podchodziła, naciskała, wybijała, przejmowała, zamykała przestrzenie, wkładała kij w szprychy. Hiszpan wcale nie musiał jak Franz Smuda albo Peter Hyballa drzeć się „press” czy tam „gengepressing”. Nacisk jego podopiecznym wychodził niezwykle naturalnie. Każde przyjęcie Yvesa Bissoumy i Pape Matara Sarra wyglądało, jakby miało skończyć się brzemienną w skutkach stratą. Najlepiej przekonał się o tym zresztą James Maddison, który cofnął się pod własne pole karne i naciął na pressing, co mogło i powinno skończyć się golem, ale fatalnie przestrzelił Gabriel Jesus.
W tym okresie najlepszy na murawie był Bukayo Saka, który śrubuje klubowy rekord pod względem liczby rozegranych występów z rzędu w Premier League, na razie doszedł do 86. Ma przy tym 22 lata i ponad 210 meczów w seniorskiej piłce na koncie. Anglicy liczą, że to więcej, a często dużo więcej niż w jego wieku przekopali Ryan Giggs, Michael Owen, Wayne Rooney, no i świeższy przykład, starszy o rok Phil Foden.
Współczesny futbol to kult młodości, więc młodość eksploatuje się do cna, wszyscy pamiętamy zapadniętą twarz Pedriego w finale igrzysk olimpijskich, kiedy z Brazylią przekraczał barierę 5000 minut na boisku w jednym sezonie. Saka to oczywiście nie ten przypadek, w tej chwili jest nie do zdarcia, z Tottenhamem błyszczał najjaśniejszym światłem – najpierw jego strzał Cristian Romero zamienił na samobója, następnie jego dośrodkowanie przerodziło się w chaos, z którego po ręce tego samego Romero (pechowiec i kolejny kandydat do wspierającego skandowania) wykluł się rzut karny, zamieniony przez 22-letniego Anglika na gola.
Karma wraca!
Skoro jednak ten mecz ochrzciliśmy mianem wykładu o urokach i mrokach futbolu, to nie może być tylko tak pięknie: Saka nabroił przy pierwszym golu dla Tottenhamu. Zastawił Maddisona, którego cieszynkę parodiował wcześniej przy samobóju Romero (karma wraca!), od niewłaściwej strony, a Son po mistrzowsku odnalazł się w polu karnym Arsenalu, zupełnie nic sobie nie robiąc z asysty trzech defensorów Kanonierów.
Wygrać mógł i Arsenal, i Tottenham. Lepsze lub gorsze szanse marnowali Eddie Nketiah, Martin Odegaard, Kai Havertz i Gabriel Jesus, a David Raya w jakiś absolutnie magiczny sposób wyjął nieco koślawe, bo nieco koślawe, ale jednak uderzenie Brennana Johnsona, którego xG – niech sceptycy zaawansowanej futbolowej statystyki na chwilę przymkną oczy – wynosiło najpewniej blisko 1,00. W ogóle: w Tottenhamie podobać mogła się konsekwencja w operowaniu piłką przy największym nawet pressingu (szkoła Postecoglou), a w Arsenalu plan taktyczny, który wymagał wyjścia ze strefy komfortu i oddania inicjatywy prowadzenia gry rywalowi. „Football, bloody hell”, chciałoby się powiedzieć, nawet jeśli autor cytatu nie spod londyńskiego adresu.
Arsenal 2:2 Tottenham
Romero 26′ sam., Saka 54′ z karnego – Son 42′, 55′
Czytaj więcej o Premier League:
- Jak Jadon Sancho rujnuje sobie karierę
- „Byłam jego więźniem”. Wszystkie demony Antony’ego
- Jak rozsądnie wydawać pieniądze na transfery? Naucza West Ham United
Fot. Newspix