Reklama

Niewolnicy algorytmów. Dlaczego nie umiemy rozmawiać o Robercie Lewandowskim

Michał Trela

Autor:Michał Trela

18 września 2023, 10:41 • 11 min czytania 134 komentarzy

Przez lata robiliśmy z niego człowieka bez wad, choć wady miał zawsze i nie w każdym meczu grał znakomicie, nawet jeśli w każdym bił jakiś wykreowany naprędce rekord. Teraz niektórzy populistycznie nawołują, by zabrać mu opaskę i w jakiś sposób pociągnąć do odpowiedzialności za to, co się dzieje z reprezentacją Polski. Ani jedno, ani drugie, nie jest racjonalne i wynika głównie z produkcji materiałów obliczonych na wywołanie zaangażowania. A klucz do zjednoczenia reprezentacji Polski być może bardziej niż kiedykolwiek wcześniej tkwi w Lewandowskim i jego osobistych ambicjach.

Niewolnicy algorytmów. Dlaczego nie umiemy rozmawiać o Robercie Lewandowskim

Nie wszystko, za co media są dyżurnie obwiniane, jest w istocie ich winą, ale to akurat tak. Przez przynajmniej trzynaście lat, odkąd Robert Lewandowski wyjechał z Ekstraklasy, powstawały na jego temat niemal wyłącznie laurki. W redakcjach pojawiły się osoby wyspecjalizowane w wyszukiwaniu kolejnych rekordów bitych przez Polaka. Jako że eksplozja jego kariery zbiegła się z ekspansją mediów społecznościowych i przeniesieniem do nich środka ciężkości także przez media tradycyjne, głównym kryterium stała się klikalność. Większość ruchu media zaczęły generować z mediów społecznościowych, gdzie z kolei najbardziej wybijają się treści wzbudzające emocje. A to, że Polak pobił kolejny rekord, że ktoś nazwał go najlepszym napastnikiem świata albo wybrał go do jakiejś jedenastki rundy, zawsze budziło emocje. Prowokowało do zostawienia lajka. Podbijało algorytmy. Wbrew utartemu przekonaniu, ludzie wcale nie czytają najchętniej o niepowodzeniach innych. Fani sportu jeszcze chętniej czytają o sukcesach. A polski kibic z ery przed Lewandowskim był bardzo łasy na jakiekolwiek osiągnięcia i pochwały dla rodaka za granicą. Kto fetował gola Marka Saganowskiego dla Aalborga w Lidze Mistrzów i spędzał popołudnia przy bramkach Macieja Żurawskiego z Dunfermline, długo nie miał przesytu czytania o Polaku, który strzelał jak najęty w jednej z najsilniejszych lig świata.

Do pewnego momentu wszystko było jeszcze naturalne. Emocje były dwutorowe i wzajemnie się napędzały. Rozentuzjazmowane media donosiły wieści o kolejnych trafieniach Polaka, uradowani kibice chłonęli wszystko, co opatrzone nazwiskiem Lewandowskiego, słupki w mediach rosły. Jak wszystko, z czasem także i to spowszedniało. Stało się normalne, że Lewandowski strzela gola za golem, że zostaje mistrzem Niemiec, że trafia także w Lidze Mistrzów, że Lothar Matthaeus albo inny Stefan Effenberg nazywa go napastnikiem kompletnym. By podtrzymać ruch, potrzeba było czegoś ekstra. Lewandowski nie był już dobry, tylko kompletny. Nie kompletny, tylko najlepszy. Nie w Niemczech, a w Europie. Nie w Europie, a na świecie. I w ogóle w historii. Bo strzelał już gole we wszystkie dni tygodnia. W każdej minucie meczu. Każdej drużynie Bundesligi. Każdą częścią ciała. Bramkarzowi każdej nacji. Współczesny futbol żywi się rekordami. Lewandowski bił ich mnóstwo. A wiedzieliśmy o tym także dlatego, że ciągle produkowano mu nowe rekordy do pobicia. W ostatnich latach w Bayernie już niemal nie udawało mu się strzelić zwykłego gola. Zawsze był to gol, którym ustanawiał jakiś nowy rekord.

MEDIALNA MACHINA

Byłem przez parę lat częścią tej machiny. Zajmowałem się Bundesligą w dużej polskiej korporacji medialnej, gdzie praktycznie zawsze, przed każdą kolejki Bundesligi i po niej, przed każdą kolejką Ligi Mistrzów i po niej, przed każdym meczem reprezentacji i po nim, pisaliśmy o Lewandowskim. Lewandowski w tytule, na zdjęciu i we wstępie. Zmiana trenera Bayernu była zmianą trenera Lewandowskiego. Zmiana trenera Borussii Dortmund była zmianą trenera w byłym klubie Lewandowskiego. Nowy transfer Lipska był transferem w klubie rywala Lewandowskiego. A gdy ewidentnie brakowało naturalnego tematu, dostawało się polecenie, by napisać „coś pod Lewego”. Po zmianie pracy na mniej korporacyjną można było poczuć oddech ulgi, gdy wreszcie pisało się o Bundeslidze i Bayernie czy Borussii, nie zawsze patrząc przez pryzmat Lewandowskiego.

Reklama

Problem polegał na tym, że Lewandowskiego zaczęliśmy traktować jak polski klub w europejskich pucharach, co najbardziej dało się poczuć w słynny wieczór rywalizacji Borussii Dortmund z Malagą. A przecież nie każdy polski fan piłki nożnej kibicował w Lidze Mistrzów Bayernowi czy Borussii, jakby grał tam tylko Lewandowski. Ale zachowywaliśmy się, jakby tak było. Głosów krytycznych albo choćby mniej entuzjastycznych zawsze brakowało. Lewandowskiemu zdarzały się słabsze mecze, słabsze sezony, z czasem okazało się, że faktycznie miewa problemy z wygrywaniem dla Bayernu ważnych meczów. Gdy zdobył z nim Ligę Mistrzów, to właśnie: „zdobył z nim”, a nie „wygrał dla niego”, jak chciały media. Ligę Mistrzów wygrał dla Bayernu Kingsley Coman, wygrali ci, którzy we wcześniejszych rundach rozstrzelali Barcelonę czy Olympique Lyon. Lewandowski był wśród nich, dołożył cegiełkę, spełnił marzenie, odegrał ważną rolę. Ale pisano o tym, jakby przyćmił wszystkich wokół. A tak przecież nie było.

Ludzie nie dość, że odczuwają przesyt, to jeszcze z czasem wyczuwają fałsz. Słyszeli, że Lewandowski zachwyca, choć nie zawsze zachwycał. Apogeum przesady następowało w ostatnich sezonach, gdy napastnik bił się o rekord Gerda Muellera, a potem miesiącami próbował odejść z Bayernu. Nie dość, że ludzi oba tematy bardzo interesowały, media zaczęły je podlewać niebezpieczną nacjonalistyczną benzyną, robiąc z tego polsko-niemiecką rywalizację, która zawsze wywołuje emocje. Najpierw Bayern miał nie pozwolić Lewandowskiemu pobić rekordu Muellera (a „pozwolił”). Potem miał rujnować mu karierę, nie doceniać go, zachowywać się podle i bez klasy.

Nikt poważny nigdy nie podważył w Niemczech klasy Lewandowskiego i jego wkładu w historię Bayernu. Jeszcze na długo będzie punktem odniesienia dla każdego środkowego napastnika przyjeżdżającego do Niemiec. Postać tak wielka, jak Harry Kane, rok po jego odejściu, była już na początku zagadywana o dziedzictwo Lewandowskiego, z którym będzie próbowała się zmierzyć. Tyle że niemieckie media i eksperci nie byli wobec Lewandowskiego bezkrytyczni. Zauważali dołki, fochy, nie padali na kolana przed jego charakterem, nie czyniły z niego klubowej ikony (bo był po prostu bardzo dobrym piłkarzem). I zwracali uwagę, że bez Lewandowskiego Bayern też będzie istniał. Zupełnie normalne zdania w Polsce przedstawiane były zawsze jako wyjątkowo skandaliczne umniejszanie roli Lewego.

BUDOWANIE WIZERUNKU CZŁOWIEKA BEZ SKAZY

Jeśli ktoś przez kilkanaście lat karmiony jest taką papką, jaką polskie media serwowały kibicom na temat Lewandowskiego, w końcu zaczyna mieć jej dość. Na przekór szuka dowodów, że wcale nie jest taki wielki, jak mu mówią. Że tej Barcelony wcale nie podbił. Że jest bez formy. Że nie niesie kadry. Że nie jest dobrym kapitanem. Że nie jest największym polskim piłkarzem w historii (przy tym temacie zawsze ochoczo wypowiadali się byli reprezentanci, którzy czuli się zagrożeni rosnącym statusem Lewandowskiego).I że na świecie też są już lepsi napastnicy. Nastroje wokół Lewandowskiego zaczęły się zmieniać. Jego wyskakiwanie z każdej lodówki, połączone z wyskakiwaniem z niej jego żony, jego cukierkowość, jego wizerunek człowieka bez skazy, w końcu stały się coraz trudniejsze do wytrzymania. Aż prosiłoby się, żeby kiedyś się zapomniał, zrobił coś wbrew PR-owcom, pokazał twarz człowieka, nie maszyny, nie ogolił się, bo zapomniał o kontrakcie z Gillette, wypił Colę, bo zapomniał o diecie, wymył łazienkę płynem do kuchni. Cokolwiek.

Początek kłótni z Cezarym Kucharskim sprawił, że na rynku pojawiało się coś nowego: znana polska postać dobrze znająca Lewandowskiego i mówiąca o nim jawnie negatywnie. Pod powierzchnią buzowało już wcześniej, ale dopiero przy śledzeniu tej sprawy te emocje mogły gdzieś znaleźć ujście. Kibice wciąż hołubiący Lewandowskiego zaczęli się okładać z tymi, którzy „od zawsze wiedzieli, że z tym Lewym to nie jest tak, jak się mówiło”. Algorytmy i ludzie analizujący słupki w mediach też zobaczyli, że uderzaniem w Lewandowskiego można już zebrać nie tylko gniew, ale też poklask. Ostatnie miesiące są tego dobrym przykładem. Część próbuje udawać, że z Lewandowskim wszystko w porządku i pisać, jak dawniej, o jego rekordach, osiągnięciach, wyczynach, które ma (naprawdę, wciąż mówimy o polskim królu strzelców ligi hiszpańskiej w barwach Barcelony). Inna idzie na kontrze do wszystkiego. Lewandowski się skończył, jest beznadziejnym kapitanem, problemem reprezentacji, jest bez formy, trzeba budować kadrę bez niego. Mówi się o Lewandowskim inaczej niż jeszcze kilka lat temu. Ale wciąż nie mówi się o nim prawdziwie. Tak dziesięć lat temu, jak i dzisiaj, to aktualne społeczne emocje towarzyszące Lewandowskiemu dyktują ton artykułów o nim, a nie realne wydarzenia.

Być może gdyby w ostatnich trzynastu latach istniała przestrzeń do spokojniejszego zauważania, że nie każdy dobry piłkarz musi być znakomitym liderem i że nie każdy nadaje się na kapitana, dzisiaj rozmowa na ten temat przybierałaby mniej konfrontacyjny charakter i nie wyglądałaby jak poszukiwanie kolejnej głowy, którą należałoby ściąć w zemście za ostatnie wyniki. Być może, gdyby częściej zauważano, że Lewandowski nie zawsze gra dobrze, rzadziej mówiono by dzisiaj, że definitywnie się skończył. Być może, gdyby rzadziej pisano, że jest piłkarzem kompletnym, a częściej zwracałoby się uwagę na rzeczy, których nie potrafi, łatwiej byłoby dziś zrozumieć, dlaczego sam nie wygrywa meczów. Być może gdyby mniej robiono z drużyn, w których gra „drużyny Lewandowskiego”, w tych drużynach byłoby dziś więcej postaci zdolnych do wzięcia spraw w swoje ręce. Być może gdyby mniej było czołobitności w rozmowach z Lewandowskim i artykułach o nim przez ostatnie trzynaście lat, ludzie mniej oczekiwaliby teraz od dziennikarzy zdeptania Lewandowskiego, gdy coś mu nie wyjdzie. Robiono z Lewandowskiego doskonałą maszynę, a jemu to pasowało. Gdy okazało się, że nie jest ani doskonałą, ani maszyną, on próbuje przebić się z przekazem, że jest tylko człowiekiem. Ale świat zaczął go już odbierać jako po prostu niedoskonałą maszynę. Taką, która działała, ale zaczyna rzęzić i ewidentnie się psuje. Korci, żeby ją wyrzucić, ale jeszcze od czasu do czasu okazuje się potrzebna.

Reklama

KONIEC JEST BLISKO

Fiasko kolejnego selekcjonera reprezentacji Polski to także powód, by porozmawiać o Lewandowskim. Ale porozmawiać w trochę innym niż dotychczas tonie. Dotąd wszystko odbywało się roszczeniowo. Najpierw: „te fajtłapy z kadry nie dorastały do poziomu Lewandowskiego, przez co uniemożliwiały mu osiągnięcie sukcesu z reprezentacją”. Później: „ten fajtłapa Lewandowski jest tak beznadziejnym kapitanem, że reprezentacja wygląda, jak wygląda”. Sam Lewandowski już zasugerował, że przed Euro podejmie decyzję w sprawie własnej przyszłości w kadrze i obserwując, jak się sprawy mają, łatwo zgadywać, jaka by to była na dziś decyzja. Całkiem możliwe, że selekcjoner, którego nazwisko niebawem poznamy, będzie ostatnim, który będzie miał do dyspozycji Lewandowskiego w kadrze. Całkiem możliwe, że właśnie zaczynamy oglądać ostatnie reprezentacyjne pół roku jednego z najlepszych piłkarzy w historii polskiej piłki.

Dobrze by było, gdyby świadomość, że koniec jest blisko, sprawiła jednak, że wszyscy spojrzymy na sprawy z pewnego dystansu. Tak, Lewandowski nie jest piłkarzem bez wad i nie jest też najlepszym kapitanem. Jest jednak najlepszym polskim piłkarzem i – realnie rzecz biorąc – jedynym możliwym kapitanem reprezentacji Polski w obecnym składzie. Kiedyś można byłoby jeszcze próbować rozmawiać, czy lepszym kapitanem nie byłby Kamil Glik, Łukasz Piszczek albo (kiedyś!) Grzegorz Krychowiak. Ale dzisiaj nie ma już o czym rozmawiać, sprawa jest jasna. Jeśli ktoś nawołuje, by odebrać Lewandowskiemu opaskę, nawołuje, by wyrzucić go z reprezentacji. A każdy, kto nawołuje, by wyrzucić Lewandowskiego z reprezentacji, nawołuje, by wyrzucić z niej jej najlepszego piłkarza. To nie jest racjonalne nawoływanie. To generowanie zaangażowania w mediach społecznościowych, które przekłada się na kliknięcia. Być może to najgorszy kapitan reprezentacji Polski, ale nikt nie wymyślił lepszego.

PRACA NAD GODNYM ZAMKNIĘCIEM KARIERY

A więc uważam, że w pewnym sensie nic się nie zmienia. Nowy selekcjoner, ktokolwiek nim będzie, w pierwszą podróż powinien udać się do Barcelony, próbując zdobyć dla swojego projektu Lewandowskiego. Ale jednocześnie zbliżający się koniec Lewandowskiego powinien zostać mentalnym paliwem dla całej reszty. Być może niektórzy go nie lubią. Być może niektórzy się z niego podśmiechują. Być może niektórzy się go boją. Aktualnie jednak trzeba by to schować w kieszeń i spróbować wykreować energię podobną do tej, która niosła Argentyńczyków na ostatnim mundialu. Leo Messiemu, w innej skali, dotyczyły przez większość kariery te same wątpliwości: trudno było się z nim Argentyńczykom utożsamiać, nie dał im tego, co dali wielcy poprzednicy, nie był najlepszym kapitanem. Przed Katarem stało się jasne, że jeśli Messi teraz nie zostanie mistrzem świata, nie zostanie nim nigdy. Po porażce z Arabią Saudyjską całkiem serio groziło, że historia Messiego na mundialach zakończy się odpadnięciem po dwóch meczach. Wszyscy zaangażowali się jednak w to, by ta historia skończyła się inaczej.

Publicystyka nie ponosi mnie oczywiście na tyle, by mówić, że wszyscy powinni teraz nieść Lewandowskiego do mistrzostwa Europy w 2024 roku. To oczywiście nierealne. Chodzi jednak o to, by wszyscy chociaż spróbowali zakończyć tę historię inaczej. Tak wielka kariera reprezentacyjna zasługuje, by zwieńczyć ją inaczej niż przegranym barażem z Estonią, czy pozbawieniem go opaski przez Michała Probierza na rzecz Przemysława Frankowskiego. Jeśli Polska nie pojedzie na te mistrzostwa Europy, to pewnie pojedzie na następne. Może jakoś się odbuduje i nawet za trzy lata zagra na mundialu. Świat się nie skończy na jednym przegranym awansie na turniej. Zdarzało się to Holandii, Belgii, Włochom czy Anglii, może się też zdarzyć Polsce.

Ale Lewandowski nie jest wieczny. Jeśli nie pojedzie na ten turniej, nie pojedzie już pewnie na żaden inny. Poniekąd media miały rację: reprezentacja Polski powinna na moment faktycznie stać się drużyną Lewandowskiego. W tym sensie, że ideą, która powinna ją zjednoczyć, mogłoby być zadbanie, o to, by kariera jednego z najwybitniejszych piłkarzy w historii tego kraju, zakończyła się godnie. Miałoby to o tyle sens, że z taką ideą łatwo byłoby się utożsamić samemu Lewandowskiemu, któremu przecież zawsze o to chodziło: by on, Lewandowski, osiągnął jak najwięcej. To nie był nigdy dobry kapitan, to był i jest genialny indywidualista. Ale gdy jemu uda się spełnić własne cele, także inni na tym skorzystają. Wszak Argentyńczycy pewnie nie narzekają, że choć wszyscy mówili o „Messim, który wreszcie wygrał mundial” 20 jego kolegów, którzy na to pracowali, już na zawsze będzie mogło się tytułować mistrzami świata.

CZYTAJ WIĘCEJ O POLSKIEJ PIŁCE:

Fot. FotoPyk & Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Felietony i blogi

1 liga

Od Kononowicza do Bizancjum. Dlaczego awans Lechii Gdańsk to zjawisko?

Szymon Janczyk
32
Od Kononowicza do Bizancjum. Dlaczego awans Lechii Gdańsk to zjawisko?

Komentarze

134 komentarzy

Loading...