Nie da się wygrać meczu piłki nożnej bez wchodzenia w pojedynki, dryblowania, domagania się piłki, podejmowania trudnych wyborów i zagrania czasem nieoczywistego podania. Polacy wciąż jednak próbują to robić, każdym występem potęgując poczucie marazmu, które towarzyszy tej reprezentacji. Spotkanie, które mogło przynajmniej odrobinę poprawić humory, dostarczyło nowego paliwa do dyskusji o tym, jak źle jest z tą drużyną.
Po boisku biegali piłkarze Barcelony, Juventusu, czy Napoli. Ale to nie oni zaliczyli na Stadionie Narodowym najwięcej udanych dryblingów. Zrobił to Joannes Bjartalid z Fredrikstad, norweskiego II-ligowca. Czuł, że nie ma nic do stracenia i cztery razy mu się udało. To tyle, ile Robertowi Lewandowskiemu i Piotrowi Zielińskiemu razem wziętym. To niby tylko niewiele znacząca statystyka, ale jednak znamienna. Jedynymi piłkarzami na boisku, którzy czuli, że nie mają nic do stracenia, byli Farerzy. Polacy wyglądali jakby czuli, że mogą jedynie przegrać. Więc tradycyjnie wybierali niewychylanie się. Unikanie pojedynków. Podawanie zamiast dryblowania. Rozwiązanie bezpieczne zamiast ryzykownego. Dobrze było to widać w momentach, w których mogli złapać rywali na kontratak. Mogli, ale wymagałoby to szybkiego i pazernego połknięcia przestrzeni, więc zalążki szybkich ataków pozostawały zwykle jedynie zalążkami. Bo biegnący wolał poczekać na wsparcie (albo raczej alibi) i przejść do ataku pozycyjnego.
Karkołomny pomysł
Polski pomysł na ten mecz był z jednej strony bardzo klarowny, a z drugiej dość karkołomny. Ustawiona w systemie 3-5-2 drużyna starała się wciągać rywali, a gdy ktoś z pierwszej linii wykonał ruch, następowało długie zagranie za linię obrony, ewentualnie przerzut na drugą stronę. Tego typu piłek Polacy posyłali przed przerwą sporo, jednak bardzo niewiele z nich przynosiło jakikolwiek efekt. Blisko powodzenia było w 25. minucie, gdy Robert Lewandowski uprzedził wychodzącego bramkarza i nie zdołał skierować piłki do bramki. Zwykle jednak piłka po długich podaniach leciała daleko od adresata. W całym meczu celność tego typu zagrań wyniosła u Polaków 56%. Czyli ledwie trochę ponad co druga piłka docierała do celu. Nic dziwnego, bo Farerzy nie kwapili się z wychodzeniem z własnej połowy, grali bardzo głęboko, więc przestrzeni między linią obrony a bramkarzem było mało. Tak grającego rywala trzeba rozrywać kombinacyjnymi akcjami albo pojedynkami. Granie długich podań za obronę miało nikłe szanse powodzenia.
Gospodarze starali się tworzyć przewagi na bokach. W założeniu Jakub Kamiński miał częściej grać z rywalem jeden na jednego, Bartosz Bereszyński z Michałem Skórasiem mieli zaś tworzyć dwójkowe akcje oskrzydlające. Pomocnik Wolfsburga przebił się jednak dryblingiem tylko dwa razy. Więcej sensu miało więc przerzucanie ataków na prawą stronę. To stamtąd, po dograniach Bartosza Bereszyńskiego, do którego akurat jako jednego z nielicznych trudno mieć większe pretensje po tym meczu, Polacy stworzyli przed przerwą dwie najgroźniejsze szanse. Po pierwszej dość groźnie głową uderzał Arkadiusz Milik, po drugiej Piotr Zieliński. To były jedne z rzadkich okazji, gdy dogranie w pole karne było uprzednio przygotowane. Większość z dośrodkowań szybowała kompletnie niecelnie. Rekordzista Jakub Kiwior ani jednej z sześciu piłek, jakie wrzucił w pole karne, nie dostarczył do kolegi z drużyny. Ale praktycznie cały zespół miał z tym problem. Na czterdzieści wrzutek, tylko dziesięć było celnych.
Symptomatyczne zagrania Krychowiaka
Gra nie kleiła się całej drużynie i jasne punkty trudno w niej było znaleźć, ale Grzegorz Krychowiak ma tę właściwość, że gdy jest na boisku, to na nim skupia się uwaga. A jego niektóre akcje można uznać za symptomatyczne. Fernando Santos i Lewandowski narzekali ostatnio, że drużyna jest zbyt miękka, a jako dowód przedstawiali, że w meczach z Mołdawią i Czechami nie obejrzała nawet jednej żółtej kartki za faul. Krychowiakowi zajęło to ledwie kilkanaście minut. Wystarczyło, że nie zorientował się przy przyjmowaniu piłki, że zza pleców wyrósł mu rywal i za ratunkowe starcie z nim został indywidualnie napomniany. Chyba nie do końca o takie łapanie kartek chodziło selekcjonerowi i kapitanowi. Potem jeszcze tuż przed przerwą doświadczony pomocnik oddał strzał, po którym sam się nastrzelił w rękę. Tradycyjnie zaliczył kilka odbiorów, ale, jak można było już od dawna stwierdzić, do meczów, w których Polska ma prowadzić grę i szybko wymieniać podania, Krychowiak już nie pasuje. Nawet jeśli tym razem to nie on, lecz Zieliński, częściej odbierał piłkę od stoperów. Nie sposób po tym meczu zauważyć żadnego pozytywnego wpływu związanego z jego powrotem. Może oprócz tego, że to na nim skupia się uwaga.
Nie widać po tym meczu klarownych wygranych, zawodników, którzy coś tym wieczorem zyskali. Być może Bereszyński udowodnił, że powinien grać w podstawowym składzie. Jako jeden z nielicznych starał się ze środka stwarzać sytuacje kolegom Zieliński. Gdyby Lewandowski po jego dośrodkowaniu z rzutu rożnego trafił do siatki, a nie w poprzeczkę, gdyby wykorzystał sytuację sam na sam po jego podaniu, pomocnik Napoli miałby na koncie dwie asysty. Zresztą to bezpośrednio po jego zagraniu podyktowany został też rzut karny. Od gracza tej klasy też można jednak przeciwko Wyspom Owczym oczekiwać więcej. Jeśli niemal połowę Polskiego dorobku w golach oczekiwanych z tego meczu stanowi strzał z rzutu karnego, to znaczy, że z działem kreacji było naprawdę źle.
Lewandowski niby strzelił dwa gole, lecz on też nie wyglądał w ten wieczór jak gwiazda Barcelony na tle rywali piątej kategorii. Marnowane sytuacje, złe wybory, proste straty. To też nie był mecz, za który można by go chwalić. Ostatecznie zrobił swoje, drugiego gola strzelił nawet efektownie, ale nawet mimo tego ten mecz nie był zwiastunem jego powrotu do formy. Umiarkowanie zadowolony może być Karol Świderski, który po wejściu z ławki zaliczył asystę, czyli znów robiąc więcej niż Arkadiusz Milik. A przede wszystkim, lepiej szukając się z Lewandowskim.
Tak naprawdę nadziei na lepsze jutro po tym meczu próżno się doszukiwać. W kadrze zawodzą ostatnimi czasy wszyscy. Czy grają w silnych zagranicznych klubach, czy w Ekstraklasie. Czy siedzą na co dzień na ławce, czy są gwiazdami swoich drużyn. Wydawało się, że zastąpienie w przerwie niegrającego w Brugii Michała Skórasia będącym w formie tu i teraz Pawłem Wszołkiem może, na tle takiego rywala, wnieść trochę ożywienia, ale też trudno powiedzieć, by wniosło. Zawodzą kolejne pomysły, wybory, decyzje. Coraz trudniej mówić, kto powinien w tej reprezentacji grać, dostać powołanie, wyjść w składzie, by wyglądała ona lepiej. Każda konfiguracja broni się tylko na papierze, ale już nie na boisku.
Selekcjoner bez mapy
Obrazu nędzy i rozpaczy dopełnia mowa ciała i twarzy samego selekcjonera. Dotąd mieliśmy w XXI wieku zagranicznych trenerów, którzy przychodzili i próbowali naszym piłkarzom wmówić, że nie powinni mieć kompleksów, a nam, że talentów nam nie brakuje. Oczywiście, że widzieli tutejsze przywary i słabości, ale starali się pozytywnym przekazem sprawić, że piłkarze faktycznie uwierzą, że są trochę lepsi niż w rzeczywistości. Santos niczego nie pudruje. Od pierwszego dnia wygląda na absolutnie zdegustowanego tym, co zastał i ten stan się pogłębia. Trudno odnieść wrażenie, że ktoś został przez niego zbudowany, zmotywowany, wzmocniony odpowiednim słowem. Santos rozkłada ręce, zawodnik też rozkłada ręce, bo nie ma komu podać. To, co przy ławce, jest spójne z tym, co na boisku. Ale niestety nie pozwala to z optymizmem patrzeć w przyszłość. Coraz bardziej chaotycznie wyglądają też jego wybory. To, że Wszołek jest pierwszym zmiennikiem, można uznać za logiczne, biorąc pod uwagę jego formę na początku sezonu. Ale trudno uznać za logiczne, skoro jeszcze trochę ponad tydzień temu nawet nie było go w gronie powołanych.
Jedyne, co w jakikolwiek sposób może poprawiać nastrój po tak podłym wieczorze, to świadomość, że ta grupa jest aż do tego stopnia słaba. Wprawdzie pod kątem perspektyw awansu remis Albanii w Czechach nie jest dobrą wiadomością, ale za to otwiera szansę gry nawet o pozycję lidera. Wygrana w niedzielę w Tiranie sprawiłaby, że Polacy przystąpią do październikowych zmagań z pierwszego miejsca w grupie. Tak grająca drużyna, mająca za sobą dwie poniesione w fatalnym stylu porażki na cztery spotkania, intuicyjnie powinna być trochę dalej od prowadzenia w grupie. Choć to wszystko wciąż wirtualna perspektywa. Nigdy nie dowiemy się, czy Polacy wygraliby ten mecz, gdyby po interwencji VAR sędzia nie podyktował rzutu karnego za zagranie ręką rywala. A jeśli nie wiadomo, czy dana drużyna zdołałaby wcisnąć gola Wyspom Owczym u siebie, nie ma żadnego powodu, by rozpatrywać ją jako faworyta starcia z Albanią. Albo w ogóle z kimkolwiek.
Nie ma dziś wokół tej drużyny ani jednego jasnego promyka, który kazałby sądzić, że będzie lepiej. Można się chwytać jedynie szansy dostania się psim swędem na turniej i kupienia sobie kilku miesięcy na to, żeby ktoś doszedł do formy, ktoś nowy się objawił albo żeby selekcjoner coś jednak z tej ekipy ulepił. Na dziś jednak największym argumentem tego zespołu za wyjazdem na Euro są rywale, do których został dolosowany.
CZYTAJ WIĘCEJ O MECZU POLSKA – WYSPY OWCZE:
- Żałosna wygrana żałosnej zbieraniny
- Brak osobowości, charakteru, jakości i poczucia żenady [NOTY]
- Era Santosa jest prymitywna
- Krychowiak? Jego brak nie był problemem
- Ani wstrząsu, ani pozytywnego impulsu. Wywiad Lewandowskiego niczego nie zmienił
Fot. FotoPyK/Newspix