Reklama

Polska tańczyła jak Takesure Chinyama

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

03 września 2023, 11:57 • 16 min czytania 34 komentarzy

Niekiedy kibice Legii zatrzymywali go na ulicach Warszawy. Prosili, żeby zapląsał „Chinyama dance”. Łapał się wtedy za głowę, wytrzeszczał oczy, śmiał się głośniej niż wypadało i odmawiał. Tańczył tylko po golach. Takesure Chinyama był w polskim futbolu kimś więcej niż tylko autorem filozoficznej myśli „football is football, you know”. 

Polska tańczyła jak Takesure Chinyama

Ireneusz Strychacz, właściciel LZS Piotrówka, która jest przepustką do lepszego świata dla wielu piłkarzy z Afryki, w ciągu ostatnich siedmiu lat zatrudniał Chinyamę aż trzykrotnie, ostatni raz w minionym sezonie: – Wyjeżdżał, wracał, znowu wyjeżdżał, znowu wracał, jak to wszyscy oni z Afryki. 

Dziecko we mgle

Wiesława Grabowskiego uznaje się za jednego z dwóch ojców piłki nożnej w Zimbabwe. Drugim jest Canaan Banana, pierwszy prezydent kraju po upadku Rodezji, zajeżdżający w latach 80. wojskowymi konwojami na wszystkie mecze tamtejszej reprezentacji i tym samym budujący wizerunek człowieka z ludu, jednocześnie jednak zwabiający młodych wartowników do swojego pałacu, pojący nieszczęśników alkoholem i wykorzystujący ich seksualnie, co skończyło się dla niego skandalem obyczajowym, publiczną kompromitacją i karą dziesięciu lat więzienia za homoseksualizm. O zasługach dla futbolu nikt nie pamięta.

Grabowski okazał się znacznie poważniejszym człowiekiem niż prezydent Banana. W Zimbabwe odwiedził go kiedyś profesor Zbigniew Religa, który ukuł sobie zgrabne powiedzonko: „Tam są dwie waluty: miejscowy dolar oraz i know Grabowski”. Polak wcześniej pracował w sztabie Jacka Gmocha podczas mistrzostw świata 1978, w tej części Afryki zasłynął zaś w dwóch ostatnich dekadach XX wieku. Najpierw był trenerem reprezentacji Zimbabwe, później wziętym menadżerem, który lokalnych piłkarzy wysyłał do Europy, najczęściej do Polski.

Tak też stało się z Takesure Chinyamą, który w ojczyźnie strzelał dla Hwange FC i Monomotapa United. – Wszystkim moim rodakom żyło się trudno. Mam cztery siostry i brata, więc rodzice musieli bardzo się starać, żeby zapewnić nam godne życie. Bardzo chcieli traktować nas wszystkich jednakowo, gdy dawali nam na coś pieniądze, to zawsze po równo. Problemem było choćby zdobycie dobrych butów, często przerabialiśmy zwykłe obuwie. Niełatwo było też o piłkę, nawet jedną na dwudziestu kilku grających. Trzeba było dużo samozaparcia, żeby coś osiągnąć – opowiadał o swoim afrykańskim życiu w „Naszej Legii”.

Reklama

Polska piłka rządziła się wówczas dzikimi zasadami z szalonych lat 90. i równie popapranego początku XXI wieku. Wiele załatwiało się na gębę i oko. Zbliżający się do dwudziestego piątego roku życia Chinyama był najlepszym tego przykładem. Dość powiedzieć, że Mirosław Trzeciak, wiceprezes Legii, gdzie Grabowski dotąd całkowicie anonimowego piłkarza z Zimbabwe wepchnął na testy, mówił wówczas: – Tak naprawdę niewiele wiemy o przeszłości tego zawodnika, tzn. kiedy zaczął grać w piłkę, jak był szkolony, na razie przynajmniej ani razu nie spóźnił się na trening.

Chinyama zadebiutował w sparingu z Zagłębiem Sosnowiec. Strzelił gola, ale trener Dariusz Wdowczyk ocenił go jako napastnika surowego i niegotowego na poważny futbol. Sam zainteresowany narzekał, że „grało mu się ogromnie trudno ze względu na ogromną mgłę”. Ponoć „piłka czasami pojawiała się znikąd”. – Kibice są głośni, więc chyba naprawdę dobrzy. Słyszałem ich, ale nie widziałem. Mgła ich zasłoniła – oceniał doping Legii.

Zapracowywał sobie na miano dużego dziecka. Podczas jednej rozmowy z dziennikarzem między zębami trzymał wykałaczkę. Wydawało się to przejawem arogancji, ale był to gest całkowicie nieumyślny. Innym razem pytano go, dlaczego marnuje tak dużo sytuacji, a on łapał się za głowę, wiercił niespokojnie, przewracał oczami, odstawiał najróżniejsze śmieszne miny, po czym odpowiadał ze śmiertelną niemal powagą: – Teraz na pięć sytuacji wykorzystuję jedną lub dwie. Wiem, że to źle.

Modlitwa za rozum

To była szopka. Gdyby taka konferencja prasowa odbyła się kilkanaście lat później, na Youtube biłaby klubowe rekordy wyświetleń, a na Twitterze czy innym Facebooku latałyby pyszne cytaty. W lutym 2008 roku Legia Warszawa przegrała 0:1 na wyjeździe z Groclinem Dyskobolia Grodzisk Wielkopolski. Po meczu z dziennikarzami spotkali się z właściciel wielkopolskiego klubu Zbigniew Drzymała i lekarz Jacek Jaroszewski. Dzisiejszy doktor reprezentacji Polski przekazał opinie trzech niezależnych kardiologów, które wykluczyły Takesure Chinyamę z zawodowego uprawiania sportu na podstawie zmian w jego EKG. – Niech prezes każdego klubu zastanowi się, czy ważniejsze są dla niego pozycja w tabeli, czy zdrowie i życie zawodnika! – dramatyzował Drzymała.

Chinyama zakotwiczył w Dyskobolii, kiedy odstrzelono go po testach w Legii. Zagrał piętnaście razy, zdobył cztery bramki: trzy w Ekstraklasie, jedną w Pucharze Polski.

Reklama

Adrian Sikora, napastnik Dyskobolii w latach 2004-2008, wspomina: – Przedstawiono nam, że przyjdzie anonimowy napastnik z Zimbabwe. Nic o nim nie wiedzieliśmy, nie zrobiło to na nas żadnego wrażenia. Nawet nie pamiętam, czy cokolwiek mówił po polsku, przed oczami mam tylko obraz jak szeroko się uśmiecha. Tak, zawsze się uśmiechał, wesoły chłopak. Wyróżniał się warunkami fizycznymi. Już na pierwszy rzut oka widać było zresztą, że jest mocno zbudowany, napakowany i nabity, przy tym okazał się szybki. Dysponował niesamowicie silnym strzałem, ustawał na nogach przy kuksańcach od stoperów, bark w bark trudno go było przepchnąć. Nic w szatni nie mówiło się o jego problemach zdrowotnych. Czysto medialne przepychanki.

W końcówce sezonu Chinyama bowiem zniknął. W Groclinie niby chciano go zatrzymać, ale Jerzy Kopa tak oryginalnie skonstruował umowę wypożyczenie napastnika z Monomotapy United, że Dyskobolia nie dysponowała opcją pierwokupu. Ponadto w maju 2007 zakazano tam „Tolkowi” trenować z zespołem po wykryciu u niego wady serca. Drzymała wciąż nie mógł pogodzić się z tragedią 16-letniego Bartosza Bereszyńskiego, który rok wcześniej zasłabł w czasie meczu juniorów i niedługo potem zmarł.

Chinyama wrócił do ojczyzny. Interweniował Grabowski. Wysłał piłkarza do czterech różnych specjalistów. Wszyscy jak jeden mąż orzekli, że napastnikowi nic nie dolega. – Nigdy nie byłem chorowity. W Zimbabwe w ogóle nie chorowałem. Najpoważniejszą chorobą, z jaką się zmagałem, była grypa – pieklił się on sam. W działaniach Dyskobolii doszukiwał się spisku. Przekonywał, że najpierw po jakimś meczu wmówiono mu zmęczenie, następnie zmuszono do wzięcia udziału w jakichś badaniach, a po wszystkim odmówiono przedstawienia diagnozy. W międzyczasie obrotny menadżer proponował jego usługi Wiśle Kraków, Zagłębiu Lubin i Legii Warszawa. Przyjęto go na Łazienkowskiej, gdzie kojarzono go z tych testów podczas sparingu z Zagłębiem Sosnowiec we mgle.

W lutym 2008 roku przedstawiciele Legii na konferencji prasowej po porażce z Dyskobolią też wzięli udział w tej szopce i odpowiedzieli na zarzuty Drzymały i Jaroszewskiego. Mirosław Trzeciak przekonywał, że „pogłoski o chorym sercu mają charakter nieoficjalny”, a piłkarz „nigdy nie potrzebował nawet wolnego”. Lekarz Stanisław Machowski w show udział wziął „mimo tajemnicy lekarskiej” i poinformował o stu testach w Centrum Medycyny Sportowej i Klinice Kardiologii Akademii Medycznej, które „nie stwierdziły żadnych problemów z układem krążenia i oddychaniem”.

Chinyama wyrastał na gwiazdora Legii. Sezon 2007/08 skończył z piętnastoma golami na koncie. Do Dyskobolii będzie żywił nieskrywany żal. – Modlę się za ich rozum, którego im brakuje – rzuci kiedyś nienawistnie. – Chcieli zniszczyć całe moje życie. I co? I teraz ja, czyli ten „chory”, strzelam gola za golem, a ich zdrowi piłkarze nie potrafią trafić do siatki – śmiał się gorzko innym razem.

Życie to taniec

Wymyślił sobie „taniec ptaka”. Niektórym wydawało się, że to hołd dla motywu z „Ulicy Sezamkowej”, ale Chinyama raczej nie był specjalnym fanem telewizyjnego tasiemca rodem z USA. Twierdził, że pląsy, którym oddawał się po strzelonych golach, to wynik „spontaniczności i improwizacji”. Denerwował się też, że kibice Legii prosili go o próbkę „Chinyama dance” na ulicach Warszawy. Chyba nie lubił czuć się jak maskotka.

Na portalu Legia.net można przeczytać archiwalny artykuł o pewnym wakacyjnym dniu napastnika z Zimbabwe: „Ulica Rosoła, Ursynów. Uśmiechnięty od ucha do ucha Takesure wyszedł na osiedle, żeby pograć w piłkę z dzieciakami. Siedzi przed blokiem – Po polsku znam tylko parę słów. Dziękuję, Dzień dobry. Kiedy czegoś nie rozumiem w szatni, Dickson Choto mi tłumaczy. On świetnie zna polski. Mieszka tu – pokazuje palcem na okna.

Choć są wakacje, na ursynowskim osiedlu kilku chłopców gra w tenisa. Kiedy chcą pograć z Chinyamą w piłkę, ten od razu wybiega na szkolne boisko. Zresztą, jest gotów do gry. Ma na sobie reprezentacyjny dres Niemiec. Drybluje tak, że dzieci nie mają szans odebrać mu piłki, ale raz na jakiś czas pozwala im na to. Potem wykonuje kilka sztuczek z piłką – żongluje, zarzuca sobie ją na kark. Dzieciaki są zachwycone. – Ludzie już mnie rozpoznają, są dla mnie mili. Ale wiem, że im więcej goli strzelę dla Legii, tym bardziej będą mi wdzięczni – opowiada, gdy siadamy w pobliskiej pizzerii. Po golach tańczysz jak wielki ptak. Możesz to zaprezentować? – Nie. Bo robię to tylko na boisku. I jeszcze kilka razy zobaczycie, jak tańczę.

Wraz z upływem czasu przestał ograniczać się do „Chinyama dance”. Repertuar cieszynek poszerzył o składanie dłoni w charakterystyczną „elkę”, zatykanie uszu, padanie na ziemię i imitowanie ruchów pływaka czy chwytanie za chorągiewkę i oddawanie z niej serii strzałów jak z karabinu. Skończyło się na chaotycznym machaniu rękami wokół łysej głowy. – Niech sobie pokazuje, co tylko chce, byle gole strzelał – rzucał Aleksandar Vuković.

Adrian Sikora: – W Dyskobolii za wiele nie potańczył, bo nie było ku temu okazji. Zdziwiło mnie, że w Legii aż tak odpalił. Wcześniej wydawało mi się, że czegoś mu brakuje. Miał gaz i parę, twardo stał na nogach, ale na tamten moment był jeszcze trochę surowy piłkarsko.

Marcin Burkhardt, pomocnik Legii w latach 2005-2008, opowiada: – Nie można było przypuszczać, że Chinyama wyrośnie na gwiazdę ligi. Wcześniej odbił się od testów w Legii, w Groclinie nie strzelał seryjnie. Miażdżył za to fizycznością. I to wszystkich wokół siebie. Pewnie jeden z lepszych napastników, z jakimi przyszło mi kiedykolwiek grać. Doskonale obsługiwało się go podaniami, bo ciągle szukał sobie pozycji, ścigał się ze stoperami, przepychał ich, wygrywał pojedynki na przeróżne sposoby. Te jego tańce to była fajna zabawa. Świętej pamięci Piotr Rocki miał te swoje cieszynki, Chinyama podobnie. Nie było w tym żadnego lekceważenia, wyśmiewania czy prowokowania przeciwników, grał na sto procent, a to był jego sposób na wyrażanie radości.

Adrian Paluchowski, napastnik Legii w latach 2007-2010, referował w rozmowie ze mną z 2016 roku: – Tańca w szatni może i nas nie uczył, ale fajny człowiek z niego był. Wesołek. Zresztą cała zagraniczna gwardia była mega sympatyczna. Ciągle uśmiechnięci. Wszystko mu wchodziło. Świetnie się przepychał. Nie było na niego kozaka wśród obrońców w lidze. Imponowała mi też jego łatwość w dochodzeniu do sytuacji. Pamiętam mecz, w którym wszedł za mnie na ostatni kwadrans i walnął dwie bramki, które dały mu króla strzelców, a ja przez cały mecz nawet nie doszedłem do tylu sytuacji.

Marcin Burkhardt dodaje: – Fajny gość, szeroko uśmiechnięty, budzący ciekawość. Poza boiskiem nie mieliśmy specjalnego kontaktu, ale na treningach dał nam się poznać jako pozytywny człowiek, skory do żartów, nawet najprostszych. Przyjechał, odnalazł się, nie można było się czepiać. Trzymał się raczej poza grupą. Niewiele wiedzieliśmy o jego życiu prywatnym. Najmocniej trzymał z Dicksonem Choto, swoim rodakiem, wiadomo. Przy tym nie alienował się, normalnie z nami się dogadywał, choć bariera językowa trochę to utrudniała. Po polsku nie mówił, a w tamtych czasach raczej średnio mówiliśmy po angielsku.

W sezonie 2008/09 z dziewiętnastoma golami został królem strzelców Ekstraklasy. Ex aequo z Pawłem Brożkiem, który półtora później wyjechał do tureckiego Trabzonsporu. Chinyamę też miał czekać ten los, pojawiała się poważna oferta z Eintrachtu Frankfurt. Niemcy chcieli wyłożyć za niego trzy miliony euro. Legia żądała pięciu milionów.

Zupa grzybowa 

Marcin Burkhardt: – Możliwe, że kiedy zaczęło mu żreć i wpadać, trochę odwaliła mu sodówka, zaczął być za bardzo pazerny na śrubowanie własnych statystyk. Zespół takie rzeczy czuje, zaczyna inaczej na człowieka patrzeć, inaczej go traktowano. Strzelał gole, ale poszło to w nieco niedobrą stronę.

Jan Urban bronił Chinyamę. Przekonywał, że egoizm jest wliczony w charakterystykę klasowego napastnika. Pogodził się z jego gwiazdorskimi cechami: obijaniem, lenistwem, dreptaniem, odpuszczaniem pressingu i irytującą konsekwencją w tych postanowieniach. Ten słynął jednak z kompulsywnego wręcz marnowania sytuacji bramkowych. Śmiano się, że liczba pudeł w każdym kolejnym meczu odpowiada jego numerowi na koszulce – „19”. Wariowałby przy nim licznik „expected goals”, ale zaawansowana statystyka piłkarska dopiero raczkowała.

Dzwonił do niego czasami menadżer Wiesław Grabowski: „Czytałem w Internecie, że miałeś siedem okazji i nic nie strzeliłeś. Dlaczego?!”. Takesure Chinyama odpowiadał: „Beckham też nie od razu trafiał z rzutów wolnych”. „Football is football, you know”, chciałoby się dodać, w końcu jego autorski tekst. W tamtym okresie coraz lepiej czuł się w Warszawie. Narzekał tylko na pogodę. No i trochę na polską kuchnię. Kiedyś rzucił jednak, że uwielbia zupę grzybową. Przyjechała do niego rodzina. Już nie czuł się tak samotny, jak podczas swoich dwudziestych piątych urodzin, w czasie których „nie zaszalał: siedział w domu, popijał herbatę i odbierał smsy z życzeniami”. Przyszło ich jedenaście. Tak policzył.

Raj skończył się, gdy pod koniec kapitalnego w swoim wykonaniu sezonu 2008/09, poczuł ból w kolanie. Zaczęła się wielomiesięczna gehenna. Najróżniejsze kontuzje tego kolana, uraz łąkotki, zabiegi, operacje, rehabilitacje. Bywało, że na chwilę wracał, ćwiczył indywidualnie, ale kiedy zachęcano, by dołączył do treningu grupowego, odmawiał i wymawiał się zmęczeniem. Przez dwa lata rozegrał marne dziewiętnaście meczów. Strzelił dwa gole. W końcu zdenerwował się Maciej Skorża, następca Jana Urbana na ławce trenerskiej Legii. – Oczekiwałem po nim wiele więcej. Skończyły się czasy, kiedy trener ma szukać sposobu, jak dotrzeć do piłkarza. Jeśli ktoś nie jest profesjonalistą, nie potrafi się dostosować do zespołu, to po prostu nie będzie grał – rzucił po jakimś fatalnym występie Chinyamy. Gwiazda zgasła.

Dłoń dyktatora i dziennikarz z HIV

W kwietniu 1980 roku do Salisbury, później Harare, przyleciał Bob Marley. Jamajski muzyk sympatyzował z ruchami wyzwoleńczymi Afryki. W Zimbabwe świętować można było upadek Rodezji, był to więc dzień niepodległości, wieńczący wojnę domową, którą czarna partyzantka toczyła przeciwko białym władzom od połowy lat 60. Na stadionie Rufaro grał przez pół godziny. Zobaczyć chciał go dziki tłum. Interweniowała policja, która użyła granatów z gazem łzawiącym. Artysta przyznał potem, że zawiódł się na brutalności władzy. Nie spodziewał się, że na idealizowanym przez siebie kontynencie jest tyle nienawiści.

Dwa lata po tamtych wydarzeniach urodził się Takesure Chinyama. Niemal całe jego życie to rządy Roberta Mugabe, który wyrósł jako bohater zbrojnego buntu przeciwko białemu rasistowskiemu rządowi Rodezji, ale nie uchronił się przed chorobą typową dla przywódców Afryki: deprawującą władzą. Kurczowo trzymał się jej przez prawie czterdzieści lat, terroryzował całkowicie niewinnych ludzi, tępił opozycję i wrogów politycznych, a kraj pogrążał się w korupcji, inflacji, głodzie, biedzie i nędzy. W 2017 roku tamtejsze wojsko obaliło go w bezkrwawym puczu. Mugabe udało się jednak wynieść na prezydencki stołek swojego przyjaciela i zausznika Emmersona Mnangagwę, który w Zimbabwe rządzi do dziś.

Chinyama poznał wodza Mugabe. W Interii opowiadał kiedyś, że bierze udział w „meczach zjednoczenia”, które cyklicznie odbywały się na przełomie lutego i marca każdego roku, w okolicach urodzin lokalnego przywódcy. Rywalizują w nich drużyny z Harare i z Bulawayo. W stolicy przeważa bowiem ludność Szona, a w drugim z tych miast więcej jest ludzi z plemienia Ndebele. – Z prezydentem spotkałem się dwa razy. To bardzo inteligentna i dobrze wykształcona osoba. Wiedział, że grałem w Polsce i pytał jak daję sobie radę z tym trudnym językiem – opowiadał Chinyama.

Po wyjeździe z Polski wrócił do Afryki. W „Przeglądzie Sportowym” przekonywał, że nad Wisłą był źle leczony. Wrócił do gry w rodzimym Dynamos, które swoje mecze rozgrywa na wspomnianym stadionie Rufaro, gdzie całe dekady wcześniej Bob Marley na koncercie krzyczał „Viva Zimbabwe!”. Niedługo później był już w południowoafrykańskim Orlando Pirates. W DStv Premiership załadował trzy bramki, w meczu z Djabal Club d’Iconi w jednej z rund wstępnych tamtejszej Ligi Mistrzów strzelił cztery gole, w CAF-Champions League zagrał dwadzieścia minut, ale znów zatrzymało go zdrowie. Przewędrował do Platinum Stars, gdzie się na nim nie poznano, żeby po półrocznej przerwie od gry z podkulonym ogonem wrócić do Dynamos.

Marcin Burkhardt: – Większej kariery nie zrobił, bo miał problemy z techniką, taktycznie też bywał zagubiony, no i przez tę całą swoją fizykę, skłonność do wchodzenia w starcia i wyścigi podupadło jego zdrowie.

Przez szokująco wręcz długi czas w Zimbabwe ciągnął się też serial z rozliczeniami za transfer Chinyamy do Polski. Działacze Hwange umówili się ponoć na 15% z trzystu tysięcy od Monomotapy za sprzedanie snajpera do Legii. Pojawiły się jednak problemy z rozliczeniem: zagraniczne konta, próby uniknięcia konieczności płacenia podatków we własnym kraju, nieścisłość pewnych zapisów. Na domiar złego do pieca dołożył dziennikarz Robson Sharuko z „The Herald”, największej gazety w Zimbabwe, pisząc, że problem nie leży wcale w przepychankach między Hwange a Monomotapą, a w tym, że Legia w ogóle nie przesłała należnej kwoty. Artykuł wymierzony był przede wszystkim w Wiesława Grabowskiego.

Menadżer wytoczył ciężkie działa w „Super Expressie”: – Ta sprawa to jeden wielki skandal! To są urodzeni intryganci i próbują wyłudzić ode mnie pieniądze. Mam wszystkie dokumenty. Przywiozę je do Polski. Chinyama jakiś czas temu przeszedł z Monomotapy do mojej akademii piłkarskiej, za co zapłaciłem temu klubowi 70 milionów dolarów Zimbabwe, czyli niecałe 100 tysięcy dolarów. To niezła suma, wtedy można było za to solidny dom tu kupić. A teraz działacze tego klubu zobaczyli, że Chinyama świetnie sobie radzi i chcą wyłudzić dodatkową kasę. Nie dam się oskubać! Gdybym powiedział o autorze tego artykułu, że to menda, to i tak byłby to dla tego człowieka komplement. Ten Sharuko nie ma żadnych skrupułów, to nie dziennikarz, to propagandysta, który napisze wszystko, co mu każą. Kumpluje się z władzami Monomotapy i stąd ten kłamliwy artykuł. Facet nie ma nic do stracenia, jest chory na HIV, o czym zresztą sam chętnie opowiada. 

„Jest chory na HIV, o czym zresztą sam chętnie opowiada” to argument kończący dyskusję, sami przyznacie.

Nic nie powiedział

W Polonii Bytom uznali, że jest za gruby. Dyrektor sportowy Tomasz Kupijaj twierdził, że może mieć nawet dwadzieścia kilogramów nadwagi. Nie przekonał go nawet jego gol w sparingu z Zagłębiem Sosnowiec. Drugi raz napastnik z Zimbabwe szukał szczęścia w Polsce. I mógł przeżyć deja vu. W 2007 roku przyjęła go jednak ekstraklasowa Dyskobolia, zaś w 2016 mógł liczyć zaledwie na angaż w trzecioligowej Piotrówce. W debiucie z Szombierkami Bytom strzelił nawet gola, ale wynik meczu zweryfikowano na walkower, bo oprócz Chinyamy zagrał jeszcze Martins Ekwueme, a na tym poziomie rozgrywkowym na boisku przebywać mógł tylko jeden zawodnik spoza Unii Europejskiej.

Chinyama wzbudzał sensację. Kibice pamiętali, że lata wcześniej był gwiazdą i królem strzelców Ekstraklasy. Jemu samemu marzył się powrót na najwyższy szczebel rozgrywkowy, więc jeździł na indywidualne treningi z uznanym fachowcem Leszkiem Dyją. 2016/17 wrócił do formy i w IV lidze wykręcił dwucyfrową liczbę goli. Latem spakował manatki i wrócił do Zimbabwe, gdzie podpisał kontrakt z FC Platinum. W Piotrówce burzyli się, że to wbrew prawu, w końcu obowiązywał go kontrakt w Polsce. Interweniować musiała Izba ds. Rozwiązywania Sporów Sportowych  przy Polskim Związku Piłki Nożnej.

Ireneusz Strychacz, właściciel LZS Piotrówka, słynie jednak ze słabości do zatrudnienia i promowania piłkarzy z Afryki, więc nie potrafił gniewać się na Chinyamę, który do jego klubu wracał jeszcze dwukrotnie w 2019 i 2022 roku. Pojawiła się nawet plotka, że zostanie tam trenerem. Nie miał jednak stosownych papierów. Skończyło się na prowadzeniu zajęć z dziećmi i młodzieżą.

Wiadomo, że przerastał ligę, w której graliśmy. Kondycji nie miał, oddychał rękawami, ale widać było, że sporo potrafi. Jak się rozpędził, jak już poszedł i strzelił, to nie było szans go zatrzymać. Jakby grał wszystkie mecze, to kręciłby liczby po kilkanaście goli, ale nie grał. Ze mną się dobrze dogadywał, nie mieliśmy problemów, z resztą miewał problemy, z jednymi mniejsze, z innymi większe, zależy od ludzi.

Takesure Chinyama to najlepszy zawodnik z Afryki, jaki był w Piotrówce?

Najlepszy to chyba nie, bo wiek nie ten, byli tu młodsi, którzy potem grali w Ekstraklasie. W rundzie jesiennej poprzedniego sezonu jeszcze coś tam pograł, potem kontuzja, noga boli, skończyło się, Teraz już nie gra. Dobrze go wspominam, choć miał niekiedy jakieś tam zawirowania.

***

Ireneusz Strychacz: – Dopiero wyjechał. Wrócił do siebie. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo nic nie powiedział.

JAN MAZUREK

Czytaj więcej o piłkarzach z Afryki

Fot. Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Francja

Puchary się oddalają. Lens Frankowskiego przegrywa z Marsylią

Piotr Rzepecki
0
Puchary się oddalają. Lens Frankowskiego przegrywa z Marsylią

Weszło

1 liga

Trenował w Legii, teraz jest wielką nadzieją Lecha. „Rozumie grę lepiej od Linettego”

Jakub Radomski
33
Trenował w Legii, teraz jest wielką nadzieją Lecha. „Rozumie grę lepiej od Linettego”
Polecane

Świetny sportowiec może być kruchy psychicznie. „Szedł na zagrywkę blady jak ściana”

Jakub Radomski
2
Świetny sportowiec może być kruchy psychicznie. „Szedł na zagrywkę blady jak ściana”
Piłka nożna

Niepokonani. Dlaczego nikt nie wierzy, że najlepszy klub świata gra w Turkmenistanie?

Szymon Janczyk
31
Niepokonani. Dlaczego nikt nie wierzy, że najlepszy klub świata gra w Turkmenistanie?

Komentarze

34 komentarzy

Loading...