Reklama

Czyżby „mentalne potwory” Kloppa wróciły?

Patryk Fabisiak

Autor:Patryk Fabisiak

28 sierpnia 2023, 17:01 • 8 min czytania 7 komentarzy

Takiego scenariusza nikt by nie napisał. Nikt nie przewidziałby, co się stanie w niedzielne popołudnie na St. James’ Park. A stało się coś wielkiego. Poobijany Liverpool, który wciąż jest w stanie gruntownej przebudowy, zdołał dokonać cudu. Tak, cudu. Nie bójmy się tego powiedzieć. Nie po raz pierwszy drużyna Juergena Kloppa robi coś, o czym się filozofom nie śniło. Tym razem pokonała na wyjeździe, będące na fali wznoszącej Newcastle 2:1. I oczywiście nie byłoby to nic specjalnie zaskakującego, gdyby nie fakt, że przez większość meczu The Reds przegrywali, musieli grać w dziesiątkę, a dwie bramki decydujące o zwycięstwie zdobył… wyszydzany Darwin Nunez. Czy to oznacza, że możemy już mówić o powrocie „mentalnych potworów”?

Czyżby „mentalne potwory” Kloppa wróciły?

Liverpool to zdecydowanie jedna z drużyn, które w poprzednim sezonie zaliczyły największy zjazd spośród europejskich gigantów. The Reds od samego początku wyglądali bardzo przeciętnie. Widać było, jak wiele kosztował ich sezon 2021/22, kiedy to walczyli do końca o triumf we wszystkich rozgrywkach, w których brali udział. Większość drużyny zakręciła się wówczas wokół liczby 50 rozegranych spotkań, a zregenerować się w zasadzie nie było kiedy. Ot, tak właśnie wygląda dzisiejszy futbol.

Konieczna rewolucja

Ale oczywiście nie samo zmęczenie było tutaj winne. O konieczności przeprowadzenia rewolucji mówili wszyscy wokół, włącznie z Juergenem Kloppem. Niestety Niemiec wielokrotnie powtarzał, że The Reds nie stać na sprowadzenie takich zawodników, jakich by chciał, bo „rynek jest szalony”. Trudno się nie zgodzić, aczkolwiek od razu pojawiało się pytanie – gdzie są pieniądze, które Liverpool oszczędzał przez ostatnie lata? Odejście Sadio Mane zmusiło władze klubu do wydania większych pieniędzy i sprowadzenia następcy, którym miał zostać Darwin Nunez. Nie trzeba nikomu przypominać, że wejście w buty Senegalczyka wyszło mu średnio.

Pewnych korekt dokonano, ale chyba nie tam, gdzie trzeba. Środek pola zaczął się całkowicie rozpadać. W końcu jak długo można liczyć na Fabinho, Hendersona i Milnera. Cała trójka i tak wycisnęła ze swoich karier więcej, niż można było przewidywać. Thiago wciąż był kontuzjowany, a młodzi, na których liczył Klopp, czyli choćby Elliott czy Jones, nie dawali tego, czego od nich oczekiwano. Podobnie było w obronie, gdzie pojawił się niby Ibrahima Konate, ale nie dość, że miał sporo problemów zdrowotnych, to nie do końca odpowiednio wprowadził się w nowe środowisko. I tak właśnie wszystko się posypało.

Dziś Liverpoolu nie ma nawet w Lidze Mistrzów. Nareszcie można jednak powiedzieć, że zaczęła się rewolucja, choć trudno powiedzieć, że wystarczająca. Wymieniono w zasadzie cały środek pola. Pozbyto się wyeksploatowanych zawodników wymienionych wyżej. Problem w tym, że sprowadzenie Szoboszlaia i MacAllistera nie jest wystarczające, żeby zastąpić aż trzech zawodników środka pola, nie mówiąc już o jego wzmocnieniu. O ile Węgier i Argentyńczyk wyglądają na starcie sezonu bardzo dobrze, to obaj są pomocnikami raczej z inklinacjami ofensywnymi. A Liverpool potrzebuje przede wszystkim wsparcia defensywy.

Reklama

Nie udało się z Bellinghamem, Caicedo i Lavią, więc The Reds znaleźli się pod ścianą. W akcie desperacji sprowadzili 30-letniego Wataru Endo, który w poprzednim sezonie niemal spadł z Bundesligi. Cytując klasyka – jest to transfer na typowe udo. A przecież nie tego oczekiwano.

Utracony charakter

Jest jednak jeszcze coś, czego brakowało Liverpoolowi w ostatnim czasie. Coś niezwiązanego bezpośrednio z samą kadrą. A tym czymś jest ten mityczny mental. Klopp wypowiedział kiedyś słynne słowa, że jego piłkarze są „mentalnymi potworami” i trudno się było z nim nie zgodzić. Liczbą spotkań wygranych w dramatycznych okolicznościach, kiedy wszystko układało się nie pomyśli The Reds, można by było spokojnie obdarować kilka innych klubów. Pamiętamy choćby słynne starcie z Barceloną w Lidze Mistrzów, gdzie podopieczni Kloppa potrafili dokonać niemożliwego. A tego było przecież więcej. Choćby słynny mecz z West Bromem, kiedy to do siatki w samej końcówce trafił… Alisson i uratował dzięki temu miejsce w Top 4.

W zeszłym sezonie ta siła mentalna została utracona, choć The Reds potrafili odwrócić wynik, choćby, a jakże, z Newcastle United na Anfield, gdzie Fabio Carvalho w samej końcówce zdobył bramkę na 2:1. Jednak w większości przypadków podopieczni Kloppa bardzo źle wchodzili w mecz, szybko się załamywali, nie potrafili odpowiednio zareagować, popełniali masę głupich błędów. Kiedy nastawienie było odpowiednie i wszystko szło po ich myśli, to potrafili roznieść 9:0 Bournemouth czy nawet 7:0 Manchester United.

Początek tego sezonu nie wskazywał na to, żeby coś miało się w tej kwestii zmienić. Już w pierwszym spotkaniu The Reds mogli frajersko podarować trzy punkty Chelsea. Od samego początku spotkania wyglądali świetnie i nie dawali nieopierzonej drużynie Pochettino nawet chwili oddechu. Kiedy Luis Diaz trafił do siatki w 18. minucie meczu, a chwilę później nieuznaną ostatecznie bramkę zdobył Salah, wydawało się, że może to się skończyć pogromem. Wtedy zaczęły się błędy w defensywie i było blisko porażki. Ostatecznie remis udało się uratować, ale ledwo. W dodatku martwiła całkowicie poddana walka o środek pola. A przecież w szeregach Chelsea również byli w tym miejscu sami nowicjusze.

Drugi mecz? Początek – wypisz, wymaluj, Liverpool z poprzedniego sezonu. Mecz z Bournemouth przed własną publicznością, a nogi niczym z waty. Obrona już po dwóch minutach zaczęła popełniać błędy, których wstydziliby się nawet piłkarze w Ekstraklasie. Po 10 minutach meczu mogło być już spokojnie 2:0 dla Wisienek i Alisson w szatni z czerwoną kartką. Brazylijczykowi się poszczęściło, ale nie poszczęściło się w drugiej połowie MacAllisterowi, który wyleciał z boiska, ale już przy prowadzeniu The Reds. Ostatecznie skończyło się 3:1, ale wśród fanów The Reds trudno było się doszukać jakiegokolwiek entuzjazmu.

Powtórka z rozrywki

Ale w końcu. Po kolejnych błędach, upokorzeniach, nerwach nadeszła chwila chwały. Liverpool wybrał się na St. James’ Park i dokonał niemożliwego. Patrząc na wcześniejsze popisy The Reds, trudno było się spodziewać zwycięstwa. W dodatku Sroki w poprzednim sezonie skończyły wyżej w tabeli od swoich niedzielnych rywali. I to pomimo tego, że oba ligowe spotkania przegrały.

Reklama

Juergen Klopp to w ogóle jest przeklęty przeciwnik dla Eddiego Howe’a. Na 15 pojedynków z Anglikiem Niemiec triumfował aż 13 razy, raz padł remis i tylko raz poniósł porażkę. Jednak w niedzielę już po 30 minutach gry można było spokojnie obstawiać, że trener Newcastle będzie miał w końcu swój moment chwały. Liverpool wszedł w mecz dokładnie tak samo, jak w ten z Bournemouth. Sporo nerwowych ruchów, niepewności, więc bardzo szybko pojawiły się błędy. Trent Alexander-Arnold nie radził sobie kompletnie z Anthonym Gordonem i w dodatku dawał się prowokować, co ostatecznie niemal nie doprowadziło do uzbierania przez niego dwóch żółtych kartek. Anglika to ominęło, ale nie ominął go kolejny w karierze szkolny błąd. 25-latek znów udowodnił, że czasami ma nawet problem z poprawnym przyjęciem piłki…

Alissona pokonał Gordon, a jakby tego było mało, chwilę później czerwoną kartkę obejrzał Virgil van Dijk. W tamtym momencie wydawało się, że ten mecz zakończy się pogromem. Newcastle wyglądało niezwykle mocno, grało niemal bezbłędnie, ale nagle cudów w bramce zaczął dokonywać Alisson. Bramkarz The Reds po raz kolejny udowodnił, że bezsprzecznie jest najlepszym golkiperem w Premier League i to on był drugim obok Darwina Nuneza bohaterem  niedzielnego spotkania.

PREMIER LEAGUE W FUKSIARZ.PL

Darwin Nunez – REDEMPTION

Tak, to nie pomyłka. Darwin Nunez stał się największym obecnie bohaterem Liverpoolu. Nikt by tego nie wymyślił. Urugwajczyk był w końcu jednym z symboli marazmu ekipy Kloppa w poprzednim sezonie. Wydano na niego ponad 70 milionów euro, a miał więcej spektakularnych wpadek niż bramek. Media społecznościowe w zasadzie po każdym występie Darwina były pełne nagrań najbardziej kuriozalnych pudeł czy prostych błędów technicznych.

Tym razem napastnik The Reds był skuteczny do bólu. Wszedł na boisko w 77. minucie i wyglądał jak totalny szef. Oddał dwa strzały i po obu piłka trafiła do siatki. Były to dwie niemal identyczne sytuacje, ale wcale nie proste. Darwin z poprzedniego sezonu obie te okazje zwyczajnie by zmarnował. Teraz jednak zrobił to, co do niego należało i być może właśnie tego potrzebował. To była jego chwila chwały, która wprawiła w euforię fanów Liverpoolu i uciszyła niezwykle głośne przecież tego dnia St. James’ Park.

Czy Darwin zacznie teraz grać na miarę swoich możliwości? Odpowiedzi na to pytanie nie zna zapewne on sam, ale absolutnie nie można tego wykluczyć. Wiadomo przecież, że napastnicy czasami potrzebują właśnie takiego momentu, jakiegoś przełamania, które sprawi, że będą w końcu w stanie się odblokować. On jeszcze czegoś takiego nie przeżył, odkąd trafił do Anglii. W dodatku ma ten komfort, że odpada mu konkurencja w postaci Gakpo, który od samego początku sezonu jest bezbarwny. Trudno wyobrazić sobie dzisiaj, że to Holender, a nie Urugwajczyk wyjdzie w najbliższym spotkaniu z Aston Villą.

Jednak najważniejsze dla Juergena Kloppa jest w tym wszystkim coś innego. Oczywiście Niemiec czekał na Darwina bardzo długo i taki napastnik w dobrej formie jest mu niezwykle potrzebny. Ale przede wszystkim w Liverpoolu w końcu było widać ogień. Pomimo tego, że zespół grał w dziesiątkę, to momentami całkowicie dominował zdezorientowane Newcastle. Nie wiadomo, co będzie dalej z The Reds, ale wiadomo jedno. W niedzielę na St. James’ Park coś pękło. Runęła jakaś bariera w ekipie Kloppa.

– Mam za sobą 1000 meczów na ławce, ale nigdy nie przeżyłem czegoś podobnego. Zwyciężyliśmy, choć graliśmy w dziesiątkę przeciwko tak dobremu przeciwnikowi i przy takiej atmosferze. Jestem pewien, że nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się coś takiego. Takie chwile są rzadkie i wyjątkowe – powiedział Klopp po meczu.

Czy można już mówić o powrocie „mentalnych potworów”? Możemy się o tym przekonać błyskawicznie. Znając Liverpool, nikt by się chyba nie zdziwił, gdyby bańka pękła już w najbliższą niedzielę w starciu z Aston Villą…

Czytaj więcej o Premier League:

Fot. Newspix

Urodzony w 1998 roku. Warszawiak z wyboru i zamiłowania, kaliszanin z urodzenia. Wierny kibic potężnego KKS-u Kalisz, który w niedalekiej przyszłości zagra w Ekstraklasie. Brytyjska dusza i fanatyk wyspiarskiego futbolu na każdym poziomie. Nieśmiało spogląda w kierunku polskiej piłki, ale to jednak nie to samo, co chłodny, deszczowy wieczór w Stoke. Nie ogranicza się jednak tylko do futbolu. Charakteryzuje go nieograniczona miłość do boksu i żużla. Sporo podróżuje, a przynajmniej bardzo by chciał. Poza sportem interesuje się w zasadzie wszystkim. Polityka go irytuje, ale i tak wciąż się jej przygląda. Fascynuje go… Polska. Kocha polskie kino, polską literaturę i polską muzykę. Kiedyś napisze powieść – długą, ale nie nudną. I oczywiście z fabułą osadzoną w polskich realiach.

Rozwiń

Najnowsze

Koszykówka

10 lat na wygnaniu. Dlaczego nikt nie tęskni za Donaldem Sterlingiem?

redakcja
1
10 lat na wygnaniu. Dlaczego nikt nie tęskni za Donaldem Sterlingiem?

Anglia

Komentarze

7 komentarzy

Loading...