Lech Poznań w poprzednim sezonie łączył ligę z europejskimi pucharami bardzo podobnie jak Bayern Monachium. Oznacza to, że w tygodniach, w których rozgrywał mecze w europejskich pucharach, punktował na poziomie Cracovii, a w pozostałych tygodniach lepiej niż mistrzowski Raków Częstochowa. Problem dobrej gry na dwóch frontach nie jest tylko polskim fenomenem i nie świadczy o zaściankowości polskiego futbolu. Może wystąpić wszędzie, niezależnie od pieniędzy i europejskiego doświadczenia, które stoi za danym klubem.
O trudności łączenia gry w lidze z dobrymi występami w europejskich pucharach napisano już w Polsce tomy. Hasło Michała Probierza o „pocałunku śmierci” weszło do kanonu polskiego języka piłkarskiego. Każdy kibic ma świeżo w pamięci historyczną zapaść Legii Warszawa, która zbiegła się z udaną pucharową kampanią albo Dariusza Żurawia wystawiającego rezerwy na Estadio da Luz, by oszczędzić liderów na mecz z Podbeskidziem Bielsko-Biała. Nawet zeszłoroczny „Kolejorz”, który – jak na polskie realia – połączył ligę z pucharami naprawdę udanie, za ćwierćfinał Ligi Konferencji zapłacił prawdopodobnie znacznie wcześniejszym wypisaniem się z walki o mistrzostwo. Jego średnia punktów w meczach następujących bezpośrednio po europejskich wieczorach wyniosła 1,35. W pozostałych spotkaniach 2,24. Także dlatego w większości przewidywań przed rozpoczętym niedawno sezonem u ekspertów dominowało przekonanie, że największe szanse na mistrzostwo Polski będzie miał ten z zeszłorocznego podium, kto nie awansuje do fazy grupowej pucharów. I ta teza nie wydawała się nikomu szczególnie kontrowersyjna.
Początek sezonu zdaje się ją zresztą niejako potwierdzać. Raków Częstochowa na razie dobrze radzi sobie w europejskich pucharach, ale w kraju w meczach, które po nich następowały, przegrał już starcie o Superpuchar, zremisował z Wartą Poznań i przegrał z Piastem Gliwice. Przed rokiem, gdy zasadniczo rzadko gubił punkty, potykał się w Zabrzu tuż po meczu w Trnawie i z Jagiellonią Białystok tuż po rewanżu ze Spartakiem. Dwa sezony wcześniej w kanapce złożonej z rywalizacji z Suduvą oraz Rubinem Kazań znalazła się też klęska 0:3 w Białymstoku, a po odpadnięciu w Gandawie częstochowianie nie dali rady w Płocku. Każdy z trzech najsilniejszych polskich klubów ma świeżą historię trudności gry na dwóch frontach. Nie ma specjalnych powodów, by sądzić, że tej jesieni się to zmieni. Na razie Legia suchą stopą przechodzi zarówno przez Europę, jak i przez Polskę, ale jej sytuacja jest specyficzna, bo terminarz ligowy miała najwdzięczniejszy z możliwych. Rywalizowała dotąd z trzema beniaminkami oraz Koroną Kielce, która fatalnie weszła w sezon. Trzy z tych meczów rozgrywała u siebie. I tak nie ma jednak kompletu punktów, którego w innych okolicznościach należałoby pewnie oczekiwać, bo pomiędzy potyczkami z Austrią Wiedeń nie dała rady Puszczy Niepołomice.
W takich sytuacjach mówi się często, że nasi piłkarze muszą się nauczyć gry co trzy dni, kluby muszą zebrać odpowiednie doświadczenie, żeby umiejętnie konstruować kadry i zapewnić optymalną logistykę podróży, trenerzy zaś przyzwyczaić się do funkcjonowania w realiach, w których nie mają czasu na treningi i muszą rotować zawodnikami w taki sposób, by na boisku zawsze była wystarczająco silna, ale niekoniecznie najsilniejsza możliwa jedenastka. Problemy z grą na dwóch frontach – Puchar Polski zostawmy, dla czołowych klubów to raptem kilka meczów w sezonie, z których pierwsze rozegrają dopiero w listopadzie – traktuje się jako dowód zacofania polskiego futbolu. Zaściankowości Ekstraklasy. Jej oderwania od świata prawdziwych atletów, którzy są w stanie co trzy dni wypruwać sobie żyły na różnych skrajach kontynentów. Ale czy naprawdę potrafią?
LECH JAK BAYERN
Porównajmy przypadek zeszłorocznego Lecha z jednym z najbardziej skrajnych, jakie można sobie tylko wyobrazić, czyli z Bayernem Monachium. Klubem, który zebrał wszelkie możliwe doświadczenia w grze na trzech frontach, bo robi to co sezon od niemal 50 lat. Co więcej, z pucharów rzadko odpada przed ćwierćfinałami, zwykle grając co trzy dni od września do maja, na wszystkich możliwych frontach celując w zwycięstwo. Zatrudnia sportowców z najwyższej półki, ma doskonałych fachowców od regeneracji, wszelkie możliwe udogodnienia i trenerów, którzy nie wiedzą, co to jest tygodniowy mikrocykl treningowy, bo całe życie pracują w trzydniowych interwałach. W warstwie standardów to właśnie powinien być teoretycznie niedościgniony wzorzec dla polskich klubów.
Bayern ma za sobą bardzo przeciętny sezon. Zdobył w nim „tylko” mistrzostwo Niemiec, wcześnie odparł z Pucharu Niemiec, w Lidze Mistrzów doszedł ledwie do ćwierćfinału. To jednak tylko część prawdy o sezonie Bayernu. Monachijczycy bili się o krajowy tytuł do ostatnich minut głównie dlatego, że absolutnie fatalnie wyglądali w lidze po meczach, jakie rozgrywali w Europie. Ich kampania pucharowa była trudna i wycieńczająca. Już w grupie musieli rywalizować z wymagającymi Barceloną i Interem Mediolan. W losowaniu kolejnej fazy trafili na Paris Saint-Germain, a wreszcie na Manchester City. Sami rywale wagi ciężkiej. Nie można było zagrać na pół gwizdka. Do ćwierćfinałów Bawarczycy radzili sobie z tym rewelacyjnie. Ale cenę płacili w kraju.
PROBLEMY POTENTATÓW
Na dziesięć meczów, jakie rozegrali w Bundeslidze tuż po występach w Europie, w sześciu tracili punkty. To właśnie na ten czas przypadają takie wyniki jak 0:1 z FC Augsburg, 1:3 z SV Mainz, 2:3 z Borussią Moenchengladbach, czy remisy ze Stuttgartem i Hoffenheim. Jedynie remisu w Dortmundzie raczej nie da się tłumaczyć wyłącznie pucharami i mógłby się Bayernowi zdarzyć nawet bez tego obciążenia. Średnia punktów Bayernu w meczach po pucharach wyniosła przeciętnie tylko 1,5. W tygodniach bez europejskich pucharów skakała drastycznie do 2,33. Punktując cały rok na takim poziomie, Bayern skończyłby ligę z 79 punktami, czyli, mając osiem więcej niż Borussia Dortmund. Żadnego dramatycznego finiszu by nie było. Różnica punktowa między Bayernem z meczów po pucharach i bez nich wynosiła 36%. W przypadku Lecha Poznań: 40%. To żadna przepaść. Lech w poprzednim sezonie łączył ligę z pucharami mniej więcej na poziomie Bayernu. Różnica polegała na tym, że Bayern ma nad swoją konkurencją krajową nieporównywalnie większą przewagę niż Lech nad swoją. Dlatego dla Bayernu taki rozdźwięk oznaczał tylko problemy w zdobyciu mistrzostwa, podczas gdy Kolejorzowi nie dał nawet szans na krajowy tytuł.
Wyraźny punktowy rozdźwięk dało się też w zeszłym sezonie zauważyć u innych wielkich firm. Znacznie lepiej w tygodniach, w których nie grał w pucharach, punktował Inter Mediolan, czyli finalista Ligi Mistrzów. Zespół Simone Inzaghiego po starciach w Lidze Mistrzów zdobywał w Serie A tylko 1,5 punktu na mecz (tak, jak Bayern), a w pozostałych tygodniach 2,07. Mniejsze, ale też widoczne różnice są u Realu Madryt (po pucharach porażki z Rayo Vallecano czy Valencią), Manchesteru United (cztery straty punktów w 9 meczach po starciach europejskich), czy Romy, finalisty Ligi Europy, która po pucharach częściej traciła punkty, niż zdobywała ich komplety. Zjawisko jest widoczne nie tylko w ligach z czołowej piątki, bo podobne problemy dało się zauważyć choćby u Sportingu CP czy FC Basel. Problem z łączeniem Europy z własnym krajem to nie jest tylko zjawisko piłkarskiego trzeciego świata ani lig tak wyrównanych, jak Polska.
WYRÓWNANE WYNIKI
Czy więc można ukuć przeciwną regułę: każdy ma problem z łączeniem ligi z europejskimi pucharami, taka już jest specyfika tego sportu? Też byłoby to nadużycie. Biorąc pod uwagę wszystkie drużyny, które w zeszłym sezonie grały w pucharach przynajmniej tak samo długo, jak Lech, czyli 24 ćwierćfinalistów trzech szczebli europejskich pucharów, da się zauważyć, że różnice są naprawdę minimalne. Średnia punktów wszystkich tych zespołów w meczach ligowych następujących po pucharach wyniosła 1,76. Ale średnia tych samych drużyn w tygodniach, w których nie musiały grać w Europie to 1,73. Różnica jest doprawdy minimalna. Zbyt delikatna, by na jej podstawie wyciągać jakieś wiążące wnioski. Zwłaszcza że paradoksalnie większość z tego grona (15 zespołów) punktowała po pucharach nawet lepiej. Tak, jakby ważniejsze były szczyty formy i dołki rozciągnięte na kilka tygodni, a nie falujące co kilka dni. Z drugiej strony, u dziewięciu zespołów, które po pucharach punktowały gorzej, różnice w średniej są bardziej drastyczne. Jeśli już ktoś miał problem z przełączaniem się między rozgrywkami, to zwykle taki na całego, bijący po oczach.
Wydaje się jednak, że znacznie właściwszym postawieniem sprawy niż „polskie drużyny nie umieją łączyć ligi z pucharami, a zachodnie umieją”, byłaby indywidualizacja konkretnych przypadków. Sporting i Benfica są drużynami z tego samego miasta, rywalizują w tej samej lidze i należą do jej tradycyjnego top 3, co oznacza, że rok w rok grają w europejskich pucharach. W przypadku Benfiki, która miała fenomenalny poprzedni sezon, gra w Europie działała na „Orły” nawet uskrzydlająco. Wygrała 11 z 12 spotkań następujących po pucharach, miała w nich rewelacyjną średnią 2,75, wyższą nawet niż w tygodniach bez pucharów (2,45). Gdy akurat nie było zaplanowanej kolejki Ligi Mistrzów czy Ligi Europy, Sporting radził sobie w kraju nawet lepiej (średnia 2,68) i mógł być kandydatem do mistrzostwa. Tyle że po pucharowych wieczorach następowały tąpnięcia. Zaliczył w tym czasie połowę ze wszystkich porażek w sezonie. Zamiast bić się o mistrzostwo, skończył poza podium. To nie jest kwestia ligi, doświadczenia pucharowego. Chodzi o sposób zbudowania kadry. Można ją zbudować dobrze lub źle pod kątem gry w Europie i w kraju zarówno w Portugalii, jak i w Niemczech czy w Polsce.
KLUCZOWA SZEROKOŚĆ KADRY
Bayern przystąpił do poprzedniego sezonu z bardzo wąską kadrą, mając do dyspozycji tylko kilkunastu graczy na elitarnym poziomie. Wszelkie rotacje między nimi, kontuzje, pauzy kartkowe obniżały wyraźnie klasę zespołu. Szersze, czyli bardziej zrównoważone kadry, lepiej przydawały się do gry na kilku frontach, umożliwiały trenerom lepsze rotacje. Problem rażących dysproporcji między jedenastką a rezerwowymi nie jest charakterystyczny tylko dla Częstochowy, Poznania czy Warszawy i równie dobrze może się zdarzyć w Madrycie, czy w Monachium. Jeśli przepaść poziomów między dwoma graczami na tej samej pozycji jest zbyt duża, trenerzy tacy jak Carlo Ancelotti czy Julian Nagelsmann też będą mieli w stosowaniu rotacji problem taki jak John Van den Brom czy Dawid Szwarga. Ich zadanie polega na odpowiednim dobraniu proporcji i przekonaniu rezerwowych, by gry w meczu ligowym, gdy kilka dni wcześniej nie byli potrzebni w bardziej prestiżowym pucharowym, nie traktowali jako kary. Ale wyjściowe zadanie zaczyna się od zbudowania odpowiedniej kadry.
Co faktycznie może mieć dla naszych klubów znaczenie, to kwestia wyrównania ligi, w której funkcjonują. Bayern, Real, Manchester United czy Inter za słabe łączenie ligi z pucharami zapłaciły w poprzednim sezonie tylko w ograniczonym stopniu. Monachijczycy zdobyli nawet mistrzostwo, madrytczycy, mediolańczycy i gracze z Manchesteru musieli się pogodzić z obsunięciem się na drugie i trzecie miejsce. Podobnie skończyło się z Lechem. Ale już Bazylea wypadła w Szwajcarii na piątą pozycję (punktując jak w tygodniach bez pucharów, byłaby druga) a Sporting na czwartą zamiast pierwszej. Problem z łączeniem ligi z pucharami może się zdarzyć każdemu, zarówno potentatowi, jak i debiutantowi. Tyle że różne są konsekwencje tego problemu. Im więcej jest w kraju drużyn na podobnym poziomie, im mniej klub grający w pucharach wystaje ponad resztę, tym bardziej wzrasta ryzyko bolesnego obsunięcia się w tabeli. Konsekwencje źle zbudowanej kadry w takich przypadkach są znacznie poważniejsze.
POLSKIE TOP 4: BEZPIECZNIEJSZE PUCHARY, NIEPEWNE MISTRZOSTWO
Sytuacja, w której w Polsce zaczęła się krystalizować coraz wyraźniejsza czołowa czwórka, jest więc dla niej o tyle sprzyjająca, że zwiększa jej bezpieczeństwo na krajowym podwórku: Lech, nawet punktując wyraźnie słabiej w tygodniach następujących po grze w Europie, obsuwa się z pierwszego miejsca na trzecie, a nie, jak jeszcze niedawno, na szóste czy dziesiąte. Choć większość spodziewa się, że dla Rakowa gra w Europie przynajmniej do grudnia będzie skutkować częstszymi niż dotąd stratami punktów w Ekstraklasie, raczej niewielu przewiduje, że częstochowianie skończą ligę poza czołową czwórką. Legia, jeśli przejdzie Midtjylland, też nie przestanie być bardzo poważnym kandydatem do finiszu na podium. Sama najlepsza trójka, ewentualnie czwórka, prezentuje jednak na tyle zbliżony poziom, że w kwestii tytułu mistrzowskiego gra w pucharach bądź nie faktycznie może być decydującym czynnikiem. To nie jest jednak zjawisko wyłącznie polskie.
WIĘCEJ TEKSTÓW MICHAŁA TRELI:
- Trela: Cmentarzysko trenerów. Dlaczego Wisła Kraków jest żywiołem nie do okiełznania
- Trela: Najgorzej od pół wieku. Marne perspektywy Polaków w Bundeslidze
- Trela: Kontrolowany spadek. Czego Mit Syzyfa może nauczyć Puszczę Niepołomice
Fot. newspix.pl