Reklama

Raymond, Adrie i Mathieu. Jedna rodzina, trzech kolarskich mistrzów

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

10 sierpnia 2023, 11:31 • 19 min czytania 2 komentarze

Jeden był „wiecznie drugi”, ale właśnie przez to ukochany przez fanów. Choć już nie żyje, do dziś pozostaje legendą francuskiego kolarstwa. Kolejny legendą został głównie w kolarstwie przełajowym, ale i na szosie swoje osiągnął. Pierwszy to Raymond Poulidor, drugi Adrie van der Poel. Odpowiednio: dziadek i ojciec Mathieu van der Poela. Czyli kolarza, który zrobił to, czego jego przodkowie nie potrafili. Został mistrzem świata na szosie.  

Raymond, Adrie i Mathieu. Jedna rodzina, trzech kolarskich mistrzów

Mathieu i złoto. Rodzinna gablota w końcu pełna

W niedzielę Mathieu van der Poel został mistrzem świata w wyścigu ze startu wspólnego. W wyścigu, dodajmy, fenomenalnym, jednym z najlepszych – o ile nie najlepszym – w historii mistrzostw, przynajmniej tej najnowszej. W końcu na trasie oglądaliśmy wszystko, łącznie z protestem ekologów, który na dłuższą chwilę zatrzymał rywalizację.  

Gdy jednak kolarze wrócili na rowery, pokazali, co potrafią. 

Przede wszystkim to był wyścig rozgrywany w szaleńczym tempie. Faworyci doskonale go kontrolowali. A przynajmniej część z nich. Dużo wielkich nazwisk zostało odsianych już na kilkadziesiąt kilometrów przed metą. Szybko z walki o medale odpadli choćby Julian Alaphilippe, Jesper Philipsen czy Michał Kwiatkowski (jedyny Polak na starcie). Z przodu cały czas jechał jednak Mathieu van der Poel. 

Reklama

Holender był w pełni skoncentrowany. Razem z innymi faworytami – Woutem van Aertem, Tadejem Pogačarem i Madsen Pedersenem – początkowo gonił uciekającego w pojedynkę Alberto Bettiola. Włocha cała grupa dopadła ostatecznie na półtora okrążenia (kolarze przejeżdżali dziesięć rund po Glasgow, każda liczyła niespełna 15 kilometrów) przed końcem wyścigu. Van der Poel nie zadowolił się tym jednak i nie czekał ani chwili – niemal natychmiast zaskoczył rywali szybkim atakiem i zdawał się zmierzać do mety po zwycięstwo. 

Aż nagle, na jednym z wielu zakrętów rozmieszczonych po drodze, wpadł w poślizg. I upadł. Serca holenderskich fanów musiały w tamtej chwili na moment się zatrzymać. Podobnie jak to bijące w klatce piersiowej van der Poela. 

Przez chwilę myślałem, że już po wszystkim. Nie podejmowałem ryzyka, nie wiem, nagle w zakręcie znalazłem się na ziemi. Byłem na siebie zły, ale uważam, że nie podejmowałem ryzyka. Musiałem utrzymać się na rowerze, co się nie udało – w niektórych momentach było bardzo ślisko, wcześniej też była kraksa. Nie powiem, że dzięki temu zwycięstwo smakuje lepiej, bo wolałbym utrzymać się na rowerze, ale gdyby ten błąd kosztował mnie tytuł, na pewno nie spałbym przez wiele nocy – mówił* po wyścigu. 

Po kraksie szybko się jednak pozbierał i choć stracił kilkanaście sekund, to utrzymał się z przodu, przed rywalami. A potem pokazał, że tego dnia jest zdecydowanie najlepszy. Kilometr po kilometrze powiększał przewagę. Gdy dojeżdżał do mety, miał jej prawie dwie minuty. Świętować zaczął już na półtora kilometra przed finiszem. Wiedział, że nikt nie zabierze mu wygranej.  

Rywale zgodnie przyznawali, że na nią zasłużył. On sam mówił, że to rewanż za zeszły rok, gdy w noc poprzedzającą start trafił do policyjnego aresztu, po tym, jak wdał się w sprzeczkę i przepychankę z dzieciakami, które nieustannie pukały do drzwi jego hotelowego pokoju. Na trasie potem był cieniem samego siebie. Tym razem jednak nic mu nie przeszkodziło.  

Reklama

To znaczy dla mnie wszystko. Był to jeden z celów, które zostały mi do osiągnięcia. Wygranie tej koszulki jest czymś niesamowitym, praktycznie uzupełnia moją karierę. Być może jest to największe zwycięstwo na szosie i nie mogę się doczekać jazdy w tęczowej koszulce przez cały rok – opowiadał mediom.  

O jednej rzeczy nie wspomniał. Że tym sukcesem uzupełnił rodzinną gablotę. Ani jego dziadek, ani ojciec nigdy nie wygrali mistrzostw świata na szosie. Choć obaj stali na ich podium. Triumfować udało się dopiero w trzecim pokoleniu. 

Choć to pierwszy z nich nadal pozostaje najwybitniejszym z tej trójki. Ale Mathieu przecież nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. 

Raymond nie był zabójcą

Nazywali go „wiecznie drugim”, choć palmares, sukcesów kolarskim CV, ma przecież mnóstwo. Wygrywał w Mediolan-San Remo, Walońskiej Strzale, Kryterium Asów, Dauphine-Libere, wyścigu Paryż-Nicea, a nawet na hiszpańskiej Vuelcie. Większość kolarzy może tylko pomarzyć o takich wynikach. Był przy tym niezwykle regularny. W mistrzostwach świata czterokrotnie stał na podium. Na Tour de France dokonał tego osiem razy. 

Tyle że żadnego z tych dwóch ostatnich wyścigów nie wygrał. I stąd przydomek, który Raymond Poulidor nosił już na zawsze. Zresztą on sam się na niego nie oburzał, ba, potrafił z siebie żartować. – Dziś we Francji jest Poulidor od wszystkiego. Gdy tylko ktoś zajmuje drugie miejsce, staje się Poulidorem – mówił. Tak to działało nie tylko w sporcie – choćby były premier Francji, Michel Rocard, który przez lata bezskutecznie ubiegał się o prezydenturę, stał się „Poulidorem polityki”.  

Sam Raymond wprost przyznawał, że nie był typem kolarza, który za wszelką cenę chciał wywalczyć zwycięstwo. Bywało, że brakowało mu zacięcia, woli walki. Wolał spokojne miejsce na podium, niż ryzykowną batalię o wygraną.  

Nie byłem „zabójcą”. Wytłumaczę wam dlaczego: pochodziłem z chłopskiej rodziny, pracowaliśmy na farmie, na kiepskiej ziemi, ale nigdy nie byliśmy nieszczęśliwi. Nie mieliśmy pieniędzy, ale codziennie jedliśmy dobre posiłki. Gdy stałem się profesjonalistą, nagle dostałem wszystko, czego chciałem. Dobrze jadłem, dobrze spałem, miałem miesięczne wynagrodzenie – wspominał.

Zaczynał faktycznie skromnie. Urodził się w Masbaraud-Mérignat, małej miejscowości w Creuse, w centralnej Francji. Prawdą jest, że pochodził z biednej rodziny rolników. Do dziś nie do końca wiadomo jednak, jak zainteresował się kolarstwem. Jedna z opowieści mówi, że zaczął jeździć dopiero, gdy miał 16 lat, zresztą razem z braćmi. Według innej stało się to dwa lata wcześniej, a startował na pożyczonym od mamy rowerze, rozklekotanej damce. Dopiero potem właściciel lokalnego sklepu załatwił mu lepszy. 

Raymond Poulidor w trakcie Tour de France 1974

Tak czy siak – jego talent był ewidentny. Szybko zaczął wygrywać kolejne wyścigi, a gdy dostał lepszy rower, odstawał od rywali tak, jakby był zawodowcem wśród amatorów. A przecież nadal pracował w polu, nierzadko po kilkanaście godzin, po czym szedł jeszcze trenować. Jego rozwijającą się karierę na moment przerwała obowiązkowa służba wojskowa (wyjechał do północnej Afryki, gdzie akurat trwała wojna), w trakcie której przybrał 12 kilogramów. Gdy jednak wrócił na rower, w pierwszym starcie od razu wygrał ze wszystkimi rywalami.  

I tym jednym zwycięstwem zarobił tyle pieniędzy, ile uzbierałby w pięć, może nawet sześć lat pracy na farmie. Było jasne, że pójdzie w stronę kolarstwa, zresztą w tym momencie nawet wcześniej nieprzekonana do tego pomysłu matka Raymonda, pokiwała głową, przyznając mu rację.  

Miała namacalne dowody, że warto było tego kolarstwa spróbować. 

Raymond zawsze drugi. Nawet na łożu śmierci

W 1960 roku, miał wtedy 24 lata, został zawodowcem. Od razu zaczął też… zarabiać więcej, niż najlepsi kolarze w drużynie Mercier, tak wielki był jego talent. Za zaufanie odwdzięczył się lojalnością – nigdy bowiem nie opuścił szeregów tego zespołu – i sukcesami. Już po roku wygrał Mediolan-San Remo. Przede wszystkim musiało go jednak cieszyć to, że zgarniał naprawdę gigantyczne – jak na tamte czasy – pieniądze. Bo choć nigdy tego wprost nie przyznał, to jeździł głównie z ich powodu, a w peletonie miał opinię skąpca. 

Zresztą mieszają się tu dwie opowieści o Poulidorze. Ta, którą kultywują fani, to historia o bohaterze, wiecznym przegranym, który tylko czasem zdołał wspinać się na szczyty, ale nigdy na te najwyższe. Prasa rozpisywała się o Raymondzie w superlatywach, a on sam umiał rozkochać w sobie tłumy – choćby przypominaniem o swoim pochodzeniu, bo mit Francji rolniczej, bogatej w „dary ziemi”, był w tamtych czasach niezwykle żywy w całym kraju. Kibice szybko więc go pokochali, przez lata był ich ulubieńcem, nawet długo po zakończeniu kariery, gdy i tak co roku zjawiał się na Tour de France, jeżdżąc po trasie charakterystycznym minivanem.  

Druga opowieść to ta ze środka peletonu. Tam Poulidor był niezbyt lubiany. Innym kolarzom nie podobało się, że nie szasta pieniędzmi, rzadko umawiał się na wzajemną pomoc, nieprzesadnie dbał o spłacanie kolarskich „długów” – korzystał z pracy innych, a sam się nie przykładał. Ogrywał też kolegów w karty, choć zarabiał najlepiej z nich. Z drugiej strony był niezwykle uczciwy. Gdy pojawiły się pierwsze testy antydopingowe, z miejsca się im poddał, mimo że reszta peletonu otwarcie przeciw temu protestowała. To też nie przysporzyło mu w nim popularności.  

Efekt był taki, że Raymond kilka dobrych okazji na wygrane stracił, bo sprzysięgli się przeciw niemu rywale. Do tego miał niezwykłego pecha. Zaliczał dziwne upadki i kontuzje. Raz rozbił sobie głowę o kamienie i zalał się krwią (zdjęcia z tego wydarzenia natychmiast wykorzystała prasa), innym razem – gdy zdawał się jechać po żółtą koszulkę lidera (a tej nigdy nie zakładał!) – motocykl najechał na jego tylne koło i go przewrócił. Poulidor się pozbierał, ale pokiereszowany dojechał do mety ze stratami.

Choć największym pechem Raymonda było chyba to, że jeździł w erze jeszcze większych kolarzy. Przede wszystkim jednego. 

Jacques Anquetil był wszystkim tym, czym Raymond Poulidor nie był. Pochodził z w miarę ustatkowanej rodziny, gdy już brał udział w wyścigu, to jechał w nim po to, by wygrać. Przyznawał też otwarcie, że startuje głównie dla pieniędzy. Fani niezbyt go lubili, dla nich był w końcu tym kolarzem, który nie dawał wygrywać Poulidorowi. Z kolei Anquetila lubiano… w peletonie. Te różnice przeniosły się też na ich prywatną relację – w czasach swoich karier Raymond i Jacques się unikali, bo pałali do siebie sporą antypatią. Zmieniło się to dopiero po latach.

Raymond Poulidor (po lewej) i Jacques Anquetil

Gdy się ścigałem, nienawidziłem Anquetila. Podczas tourów nigdy nie zasiadaliśmy do posiłków przy tym samym stole. Nasze kontakty były ograniczone do minimum i zazwyczaj pośrednikiem między nami była żona Anquetila, Jeanine. Ale gdy zmarł, straciłem przyjaciela – opowiadał Poulidor. Anquetil odszedł w 1987 roku, Raymond towarzyszył mu w ostatnich chwilach, a Anquetila stać było nawet na żart: „Mój przyjacielu, znów będziesz drugi” powiedział do Raymonda.

Anquetil pięciokrotnie wygrywał Tour de France. Do dziś to rekord, który wyrównało potem jedynie kilku kolarzy (oczywiście nie licząc Lance’a Armstronga, którego siedem wygranych wymazano z kronik). Osiągnął go w dużej mierze dlatego, że był niezwykle wyrachowany, do perfekcji opanował sztukę taktycznego rozstrzygania wyścigów, co… sprawiało, że kibice nie lubili go jeszcze bardziej. Brakowało im w nim pewnego ognia, rozpalania ich wyobraźni. Czyli tego, co potrafił robić Poulidor.  

Obaj stoczyli wiele pamiętnych pojedynków. W 1964 roku pojechali fantastyczny etap pod Puy de Dome, a przy drodze stało wówczas ponoć pół miliona ludzi. Poulidor odskoczył tam rywalowi, który przed startem miał nad nim 56 sekund przewagi w generalce. Anquetil jechał na oparach, mógł tylko patrzyć, jak Raymond się oddala. Ale mimo wszystko dojechał do mety na tyle szybko, by nie oddać mu żółtej koszulki lidera. A potem przewagę odzyskał w trakcie etapu jazdy na czas.  

Raymond znów nie wygrał. 

I tak to właśnie wyglądało. Anquetil w wielu przypadkach był tam, gdzie Poulidor nigdy nie wszedł – na miejscu dla zwycięzcy. A gdy skończył karierę – w 1969 roku – i wydawało się, że Raymond wreszcie dostanie szansę na wygranie Wielkiej Pętli, nagle pojawił się Eddy Merckx, kolarz wszech czasów, prawdopodobnie najlepszy w historii. Ten, który wygrywał wszędzie i zawsze. 

Poulidor – choć wciąż znakomity, to już wiekowy – nie miał z nim szans. Nadal stawał na podiach, zrobił to nawet w 1976 roku, gdy po raz ostatni jechał w Tour de France, jako czterdziestolatek. Nigdy jednak nie wygrał. Podobnie jak mistrzostw świata, tam trzy razy był brązowy, raz srebrny. A kto wygrał przy ostatniej z tych okazji, gdy Raymond był najbliżej? Eddy Merckx.  

Poulidor był więc wielki. Tyle że trafił na jeszcze większych. Dlatego na zawsze pozostał drugi. 

Mathieu ma dobre geny. I więcej talentu od dziadka i ojca

W 2019 roku Raymond Poulidor udzielał dla holenderskiej stacji telewizyjnej NOS jednego z ostatnich większych wywiadów, zmarł pół roku później. Zapytano go wtedy o wnuka – Mathieu był już uznanym kolarzem, ale głównie przełajowcem. Na szosie dopiero budował swoją reputację, choć w jednodniowych wyścigach od początku pokazywał się ze znakomitej strony. Gołym okiem widać było, że chłopak ma ogromny talent. 

Zwłaszcza, gdy oko to należało do kogoś, kto na kolarstwie zjadł zęby.

Kiedy Mathieu został mistrzem świata juniorów [w kolarstwie przełajowym], rozmawiałem z Davidem [bratem Mathieu, też kolarzem – przyp. red.], który powiedział: „on nie jest normalny”. Mathieu jest niesamowity. Ma geny swojego ojca i dziadka, ale od nas obu jest znacznie bardziej utalentowany. Robi wspaniałe rzeczy, do tego odnajduje się właściwie w każdej konkurencji – mówił dziadek nowego mistrza świata.  

I faktycznie, van der Poel junior od zawsze rywalizował na najwyższym poziomie. Czy to w ukochanych przez niego przełajach, czy gdy zaczął na poważnie traktować szosę, czy nawet w kolarstwie górskim. W kolarstwie przełajowym jest już pięciokrotnym mistrzem świata, a do tego ma półki wypchane trofeami z innych zawodów. W górskim z MŚ przywiózł kilka lat temu brąz. Na szosie dopiero co został mistrzem świata.  

Wychodzi, że Poulidor doskonale wiedział, co mówi. Zresztą musiał wiedzieć. Wielokrotnie mógł obserwować młodego Mathieu na treningach, ten często trenował w okolicach, w których mieszkał jego dziadek. W końcu regularnie odwiedzał go z mamą, córką Raymonda. Podobnie jak ojciec, tak i dziadek powtarzał też, że charakter ma mniej więcej taki jak on – młody Mathieu był niesamowicie uparty, skoncentrowany na celu i wytrwały.  

SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ

Nie chciał też nikogo słuchać i z nikim przegrywać. Nawet gdy grał w planszówki z bratem – jeśli przegrał, odchodził od stołu. – Ma wyjątkowy charakter. Na rowerze jeździ z przyjemnością, gdy na niego wsiada, niczym się przesadnie nie przejmuje. Możliwe, że to najważniejsze – w trakcie wyścigów zawsze jest zrelaksowany – mówił Poulidor.  

Mathieu ponoć od zawsze też wiedział, co chce robić w życiu. Gdy jego ojciec zaliczał ostatni start w karierze – w lutym 2000 roku – młody van der Poel powtarzał, że też zostanie kolarzem. Miał wtedy pięć lat, a jego słowa utrwalono na nagraniu, które odkopano po dwóch dekadach. Sześć lat później postanowił to już oficjalnie. Zrezygnował wtedy z piłkarskich treningów, na które chodził. Postawił w całości na rower. Ojciec i dziadek, oczywiście, nie protestowali. Wręcz przeciwnie. 

Zaczął jeździć, gdy był bardzo młody. Rower zawsze go fascynował. Grał nieźle w piłkę, ale od początku widać było, że może być wyjątkowym kolarzem. Nawet gdy miał jakieś pięć-sześć lat. Kolarstwo go fascynowało, bywało, że nic poza nim się dla niego nie liczyło – wspominał Adrie van der Poel.  

Cóż, geny dawały o sobie znać. Nie tylko te po dziadku. 

Adrie wyprzedza Kelly’ego

Adrie van der Poel to głównie specjalista od kolarstwa przełajowego, ale swoje umiejętności potrafił wykorzystać i na szosie. Jeśli jednak zastanawiacie się skąd u Mathieu miłość do przełajów, to właśnie w osobie Adrie macie odpowiedź. Trudno nie zarazić się pasją do zimowej jazdy w błocie, jeśli twój ojciec ma w domu osiem medali mistrzostw świata w tej konkurencji, prawda?  

Wspomnieliśmy jednak o szosie, a tu palmares Adriego też może robić wrażenie. Wygrywał między innymi Clásica de San Sebastián, Ronde van Vlaanderen, Paryż-Tours, Giro del Piemonte, Liège-Bastogne-Liège czy Amstel Gold Race. Stał też na podium mistrzostw świata, choć nie tak często jak jego teść – medal ma bowiem jeden, srebrny. Walkę o złoto przegrał z Gregiem LeMondem, wielką gwiazdą ówczesnego kolarstwa.  

Osiągnął też coś, co nie udało się Poulidorowi – choć nigdy nie był kolarzem na Wielkie Toury, to nosił żółtą koszulkę lidera Tour de France. Przez jeden dzień, w 1984 roku. Trzy lata później poznał za to Corinne Poulidor, córkę Raymonda. Zupełnie przypadkowo, nie połączyło ich kolarstwo. Oboje spędzali akurat wakacje na Martynice, pojawili się w tej samej dyskotece. Potańczyli, zakochali się w sobie i w końcu pobrali. 

Losy ludzi czasem dziwnie się splatają.  

Adrie, jak już wiecie, karierę kontynuował jeszcze przez wiele lat po tym wydarzeniu. Zakończył ją dopiero w 2000 roku, odnosząc po drodze sporo sukcesów. Gdyby jednak miał wybrać jeden, najbardziej wyjątkowy, do głowy przyszłyby mu pewnie dwa. Po pierwsze Ronde van Vlaanderen z 1986 roku. To był niesamowity wyścig, jego wielkim faworytem był Sean Kelly, fenomenalny Irlandczyk, w tamtym okresie wręcz nie do pokonania na trasach jednodniowych wyścigów.

Gdyby wygrał, skompletowałby wszystkie pięć Monumentów – najsłynniejszych jednodniowych imprez na świecie. W całej historii kolarstwa dokonało tego ledwie trzech kolarzy. Kelly miał być czwartym. Adrie? Pewnie można by go umieścić w szerokim gronie kandydatów do podium, miał niezły sezon, ale bez zwycięstw. – Po prostu trzymałem kciuki i czekałem, aż w końcu uda się wygrać – wspominał po latach. 

Udało się na Ronde. Choć przez kraksę przed nim, musiał nawet podbiegać kilkadziesiąt metrów pod słynny Koppenberg, jedno z najsłynniejszych kolarskich wzgórz, bo droga na krótkim odcinku była nieprzejezdna. Sporo na tym stracił i gonił grupę, która w międzyczasie wyrwała do przodu. I w której był Kelly. Rywali dopadł na niespełna dziesięć kilometrów przed metą, po wielkim wysiłku. Nadal jednak czuł się mocny, widział, że nogi niosą go tamtego dnia niesamowicie.

Po latach Sean Kelly twierdził, że dogadał się z Adrie i miał mu odstąpić zwycięstwo w zamian za pomoc Holendra tydzień później, na trasie Paryż-Roubaix (Kelly faktycznie wygrał ten wyścig). Van der Poel nigdy jednak tego nie potwierdził, a w innych wywiadach Irlandczyk prezentował inną wersję: że nieco zlekceważył rywala, bo czuł się na tyle mocny, że nie sądził, by ktokolwiek miał go pokonać. W takich sytuacjach na ogół był przecież królem końcowego sprintu. 

Tamtego dnia okazało się, że jest jednak ktoś lepszy. Adrie van der Poel na ostatnich metrach wystrzelił do przodu w fenomenalnym stylu, a Kelly poczuł, że nogi zaczynają mu ciążyć. – Nagle zobaczyłem van der Poela, jak mija mnie, wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Na ostatnich metrach zabrał mi zwycięstwo – wspominał Sean. Nie wiedział wówczas, że stracił największą szansę na triumf w tym wyścigu i że nigdy nie skompletuje wszystkich Monumentów. 

Z kolei van der Poel zapisał być może największe zwycięstwo w swoim CV. Ale czy najbardziej satysfakcjonujące? Niekoniecznie.  

Adrie też był zawsze drugi. Do czasu

Zostało w końcu jeszcze mistrzostwo świata w przełajach. Adrie przez dużą część swojej kariery jeździł bowiem jak teść – wiecznie na podium, ale rzadko na jego najwyższym stopniu. W 1996 roku był już pięciokrotnym wicemistrzem świata w kolarstwie przełajowym, do tego raz zgarniał brąz. Przy czym cztery z drugich miejsc zgarnął… rok po roku.  

Do złota zawsze czegoś mu brakowało. Nie miał, jak Poulidor, jednego wielkiego rywala, ci się zmieniali. Co sezon ktoś inny okazywał się mocniejszy. A on stale był na podium. Próbował, walczył, ale nie był w stanie nic wskórać. W dodatku po brązie z 1992 roku wydawało się, że to już koniec – przez kolejne trzy lata nie zdobył żadnego medalu. Gdy stawał na starcie mistrzostw w 1996, miał już 36 lat na karku. Nic nie wskazywało na to, że wydarzy się coś wielkiego.  

Przewagę miał może jedną – jako jeden z niewielu kolarzy w stawce koncentrował się wyłącznie na zawodach przełajowych. Karierę na szosie już skończył. Mimo tego faworyci byli inni. Choćby Luca Bramati, który wygrał kilka prestiżowych zawodów w poprzednich miesiącach. Albo obrońca tytułu, Dieter Runkel. Gdyby wymienić jeszcze z pięciu największych kandydatów do złota, pewnie nadal nie byłoby wśród nich Adrie.  

Miałem 36 lat, powiedziałem sobie, że albo teraz, albo nigdy – wspominał van der Poel senior. I faktycznie tak jechał. Od początku dawał z siebie wszystko. Na twardej, zmarzniętej ziemi we francuskim Montreuil pedałowało mu się świetnie. Gdy wjeżdżał na ostatnie okrążenie, grupa kolarzy walczących o podium, składała się z dziesięciu zawodników. Po chwili się jednak zmniejszyła, bo przewrócił się Szwajcar Beat Wabel. 

Jego upadek przedzielił grupę. Adrie został w jej przedniej części. Razem z kilkoma innymi kolarzami ruszył do przodu, ale to głównie on naciskał. Tymczasem Włoch Daniele Pontoni – jadący obok niego – stracił nieco momentum, bo noga spadła mu z pedała. Z przodu zostali już tylko van der Poel i Bramati, wielki faworyt, który nawet nie starał się wspierać Holendra w szarży do mety. Raz, że zbierał siły na końcowy sprint, a dwa – z tyłu gonił ich przecież jego kolega z kadry. A dublet Włosi przyjęliby chętnie. 

Tyle że się przeliczyli.  

Bramati pewnie myślał, że wyprzedzi mnie na ostatnich metrach, w ogóle nie pracował. Na 300 metrów przed metą dogonił nas Pontoni. Byłem śmiertelnie przerażony. Podjąłem ryzyko, postanowiłem prowadzić ostatni sprint – wspominał van der Poel. Do finalnego ataku ruszył na ostatnim zakręcie, wykorzystał ten moment, gdy na ułamek sekundy Włosi nie mogli się na nim koncentrować, bo musieli uważać, by się nie przewrócić. 

To wtedy mocniej depnął na pedały. Przejechał jeszcze kilkaset metrów i… nie dał się dogonić nikomu. W końcu miał złoto. A że w pełni zasłużone pokazał w kolejnym sezonie, gdy wygrał aż czternaście różnych zawodów, choć paradoksalnie – nie odniósł sukcesu na mistrzostwach świata. Na ten poczekał do 1999 roku, swojego przedostatniego sezonu w roli zawodowca. To wtedy po raz ostatni stanął na podium MŚ. Zgarnął brąz. 

To, co w jego karierze najważniejsze, stało się jednak w 1996 roku. I może to nie przypadek, że złoto zdobył dopiero po narodzinach obu synów? 

Mathieu pamięta o poprzednikach

Mathieu van der Poel bardzo ceni sobie rodzinne tradycje. W trakcie tegorocznego Tour de France mówił, że jego marzeniem byłoby wygrać etap rozgrywający się w regionie, gdzie przez lata mieszkał jego dziadek – bo że na legendarnym Puy de Dome nie będzie w stanie, wiedział doskonale. Nie jest w końcu góralem.  

Start w Saint-Léonard-de-Noblat będzie wyjątkowy. Oczywiście, że dobrze znam to miejsce. Kiedy byłem mały, zawsze odwiedzaliśmy tam moich dziadków. Kochałem i kocham tę okolicę. Niesławna historia Puy de Dome sprawia, że finisz tam jest wyjątkowy. To historyczny pojedynek, który mój dziadek stoczył z Anquetilem w 1964 r. Tylko z tego powodu będzie to ciekawe doświadczenie. Ze względu na start w Saint-Léonard-de-Noblat nie mogę się doczekać startu tego etapu. Ale wygrana na Puy de Dome nie jest dla mnie realistyczna w jakimkolwiek scenariuszu, więc muszę spróbować zrobić coś dzień wcześniej — mówił w rozmowie z „Le Populaire”. 

Organizatorzy zaprezentowali też przy nim rower, na którym jeździł Raymond Poulidor. Mathieu nie krył przy tym wszystkim wzruszenia. Wygrać etapu ostatecznie mu się nie udało, ale i tak były to dla niego piękne chwile.

Raymond Poulidor

Podobnie jak piękne w jego wyobrażeniu są przełaje, które z jednej strony jeździ, bo je kocha, ale kocha w dużej mierze przez ojca. Zresztą sukcesy czy to ojca, czy dziadka wielokrotnie już powtarzał. Gdy w 2020 roku wygrał Ronde van Vlaanderen – pierwszy monument w karierze – o komentarz z miejsca poproszono Adrie, który zresztą pracował dla zespołu Mathieu, Alpecin-Fenix.  

Ojciec i syn wygrywający te same wyścigi to coś specjalnego. Obaj triumfowaliśmy też w Amstel Gold Race. Mathieu wciaż ma do wygrania nieco wyścigów, które wygrałem ja. Ale ogółem wygra ich dużo więcej, niż udało się mi  – mówił Adrie. I miał rację, Mathieu już teraz pod wieloma względami go przerósł, wyrósł w końcu na jednego z najlepszych klasykowców obecnej ery. Jeśli nie najlepszego.

Jego start w mistrzostwach świata w Glasgow pokazał w końcu, że gdy jest w formie, to w jednodniowych wyścigach właściwie nie ma sobie równych. W Szkocji dokonał przecież czegoś, czego nigdy nie zrobili ani jego dziadek, ani ojciec. Oczywistym jest przy tym, że pierwszemu z nich nigdy nie dorówna w Wielkich Tourach, jeśli chodzi o miejsca na podium. Nie jest w końcu specjalistą od trzytygodniowych zmagań. Ale nosił już choćby żółtą koszulkę lidera Wielkiej Pętli, a Raymond Poulidor nigdy tego nie doświadczył.  

Zresztą gdy mu się to udało – w 2021 roku – powiedział, że to właśnie dla dziadka. Podobnie wypowiadał się też, kiedy wygrał Mediolan-San Remo. Mathieu doskonale pamięta o sukcesach swoich poprzedników i często je przywołuje. To ważne, szczególnie w przypadku Raymonda Poulidora. Ten powiedział kiedyś, że boi się, że ludzie o nim zapomną, nie rozpoznają go i nie będą w stanie skojarzyć jego nazwiska z kolarstwem. 

Mathieu, choć nazwisko ma inne, sprawia, że zapomnieć o Poulidorze nie jest tak łatwo. I prawdopodobnie nie będzie jeszcze przez wiele lat. Van der Poel ma przecież wciąż wiele wyścigów do wygrania. 

SEBASTIAN WARZECHA 

Fot. Newspix 

*ten i kilka z kolejnych cytatów, pochodzących z relacji z wyścigów, podaję w tłumaczeniu portalu naszosie.pl. Inne, wyciągane ze źródeł zagranicznych, często bywały wielokrotnie tłumaczone i trudno ustalić, jakie jest ich pierwotne pochodzenie. Tam, gdzie się to udało, podaję je.

Czytaj więcej o kolarstwie:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Kolarstwo

Geniusz. Urazy. Zwycięstwa. Choroby. Depresja. I rekord wszech czasów. Kariera Marka Cavendisha

Sebastian Warzecha
1
Geniusz. Urazy. Zwycięstwa. Choroby. Depresja. I rekord wszech czasów. Kariera Marka Cavendisha
Kolarstwo

„Murzyn z tarantulą na głowie i blondynka”, czyli jak się zbłaźnić i obrazić wybitnych sportowców [KOMENTARZ]

Sebastian Warzecha
114
„Murzyn z tarantulą na głowie i blondynka”, czyli jak się zbłaźnić i obrazić wybitnych sportowców [KOMENTARZ]

Komentarze

2 komentarze

Loading...