Jonas Vingegaard w niedzielę po raz drugi z rzędu wygrał Tour de France. Również dwa triumfy w tym wyścigu ma Tadej Pogačar. Obaj od trzech lat wspólnie okupują pierwsze dwa miejsca w Wielkiej Pętli, a to nigdy wcześniej się nie zdarzyło. Na karku z kolei mają odpowiednio (rocznikowo) 27 i 25 lat. Jak na kolarzy – wciąż są młodzi. Obaj mają też wielkie możliwości. Czy jednak mogą dorównać najlepszym w historii i pobić ich rekordy – czy to wygranych w Tour de France czy, o co będzie jeszcze trudniej, w Wielkich Tourach ogółem?
Postanowiliśmy to przeanalizować. Wniosek? Możemy zdradzić, że jest jeden – będzie niezwykle ciężko. A o powodach mówią nam byli zawodowi kolarze, do dziś zresztą z tym sportem związani – Czesław Lang, Przemysław Niemiec i Michał Gołaś. Czyli ludzie, którzy sami wielokrotnie jeździli w Wielkich Tourach.
Zacznijmy jednak od tego, od którego każda taka dyskusja w kolarstwie zwykle się zaczyna.
Spis treści
Eddy rekordzista
Eddy Merckx to największy kolarz w historii. Do dziś posiadacz dziesiątek rekordów. W tym i tych dwóch, które nas interesują. Nikt nie wygrał bowiem większej liczby Wielkich Tourów. Merckx ma ich na koncie 11 – raz był najlepszy w hiszpańskiej Vuelcie, pięciokrotnie w Giro d’Italia i tyle samo razy w Tour de France, gdzie też jest zresztą rekordzistą.
Choć ten akurat rekord współdzieli. We Francji dorównuje mu bowiem trzech kolarzy, którzy zajmują zresztą kolejne miejsca w ogólnej klasyfikacji – Bernard Hinault (10 Wielkich Tourów), Jacques Anquetil (8) i Miguel Indurain (7). Właściwie należałoby tu nawet sprostować jedną rzecz, bo owszem, na potrzeby tego tekstu piszemy o rekordach Merckxa. W Tour de France jednak jako pierwszy na poziom pięciu zwycięstw wspiął się Anquetil. Potem był Eddy, po nim Bernard Hinault, a jako ostatni osiągnął to Indurain.
(Był też gość, który kiedyś wygrał ich siedem, zresztą zaraz jeszcze go w tym tekście przywołamy, jednak jego wygrane… sami wiecie.)
Merckx w dodatku robił to wszystko, wygrywając też dziesiątki innych wyścigów. Do niego należy wiele rekordów związanych z jednodniowymi wyścigami klasycznymi, potrafił też triumfować w tygodniówkach. Nic dziwnego, że gdy toczą się dyskusje o Pogačarze i Vingegaardzie, to tego pierwszego częściej przyrównuje się do Belga.
– Podobnym kolarzem do Eddy’ego Merckxa jest na pewno Tadej Pogačar. Ja bardzo lubię kolarzy, których widać w peletonie przez cały sezon. Kolarze szykujący się do jednego wyścigu, którzy po nim znikają, mało mnie przekonują. Widać, że Tadej ma wielkie możliwości. Jest przed nim duża szansa, by poszedł śladami Merckxa – mówi Czesław Lang, wicemistrz olimpijski, dziś organizator Tour de Pologne.
Paradoks polega jednak na tym, że takie podejście może Tadejowi na dłuższą metę utrudnić pobijanie rekordów.
– Podziwiam Tadeja za to, że potrafi walczyć we Flandrii czy Liège-Bastogne-Liège i wygrywać te klasyki – mówi Michał Gołaś, przez wiele lat kolarz ekip z World Touru. – Wydaje się nawet, że na przestrzeni kariery może wygrać wszystkie Monumenty. Pozostaje pytanie, co jest dla niego ważniejsze. Rozumiem, że on czerpie ogromną radość z tego, że jeździ i wygrywa różne wyścigi. Ale to wszystko kradnie energię. Te starty wyczerpują. Jeśli rozmawiamy o pobijaniu rekordów w Wielkich Tourach, chyba potrzebne jest do tego bardziej analityczne podejście.
CZYTAJ TEŻ: KOLARSKIE MONUMENTY. POGACAR, VAN DER POEL I WALKA O HISTORIĘ
Tu się zatrzymajmy. Bo skoro piszemy tak o Tadeju, jak Eddy Merckx wygrywał wszystko, co popadnie? Cóż, zacząć trzeba od oczywistego stwierdzenia – to były zupełnie inne czasy, w których jeździło i rywalizowało się na nieco innych zasadach, z innym sprzętem i możliwościami. To jedna rzecz. Druga to fakt, że Eddy był fenomenem i tego nie można mu odmówić (nawet jeśli ma swoje za uszami w kwestiach dopingowych). A trzecia? Cóż, trzecia jest taka, że zrobił coś, czego dziś się zrobić już nie da – stworzył absolutnie niezwykłą drużynę.
– Merckx sformował sobie zespół, do którego zaangażował właściwie wszystkich największych rywali. Dał im dobrą pracę i warunki, więc od razu miał z głowy wielu rywali, którzy normalnie by go szarpali – zamiast tego mu pomagali. Dziś jest inaczej, konkurencja jest większa, drużyny buduje się inaczej. Ten sport jest bardziej wymagający – choć kolarstwo zawsze wymagające było – i wyśrubowany. Liczy się wszystko. Na pewno pięć razy wygrać Tour de France nie będzie łatwo nikomu. Stawiam jednak mocno na Tadeja, bo podoba mi się styl jego ścigania. Lubię go oglądać – mówi Lang.
Warto zwrócić uwagę też na jedną rzecz, do której jeszcze później wrócimy – Merckx wygrywał dubletami. Aż cztery razy zgarniał co najmniej dwa Wielkie Toury w sezonie (zwykle w kombinacji Giro d’Italia-Tour de France). To też rekord, oczywiście. Co ważniejsze jednak – to coś, czego dzisiaj nie robi niemal nikt. W XXI wieku taki dublet udało się zgarnąć tylko dwóm kolarzom: Alberto Contadorowi (2008: Giro/Vuelta) i Chrisowi Froome’owi (2017: Tour/Vuelta).
Nie ma też żadnego przypadku w tym, że to właśnie ta dwójka wygrała najwięcej Wielkich Tourów w XXI wieku – po siedem (Contador właściwie dziewięć, dwa triumfy odebrano mu jednak ze względu na przewiniania dopingowe). Dziś jednak nie tylko taki dublet, ale i seryjne wygrywanie wydają się jeszcze trudniejsze.
Na każdego kozaka…
– Ostatnich kilka lat pokazuje nam, że każdy z faworytów, który w teorii miał zdominować Wielkie Toury na dekadę, miewa swoje problemy i po roku czy dwóch przestaje wygrywać seryjnie. Gdy Egan Bernal wygrał pierwszy tour, wydawało się, że przez kolejnych 5-6 lat trudno go będzie pokonać. Tak samo było z Tadejem Pogačarem, a on też ma swoje problemy. Takie jest kolarstwo, trudno na tym poziomie utrzymać się na szczycie.
To słowa Michała Gołasia. Ale jego zdanie podziela też Przemysław Niemiec, inny z polskich kolarzy, który poznał każdy z Wielkich Tourów, a na Giro d’Italia był nawet szósty w klasyfikacji generalnej. – Mamy też przykład Egana Bernala, który wygrał Tour de France, gdy był młodziutki i zdawało się, że zawojuje cały świat. Jedna kraksa, gdy zderzył się z autobusem, zadecydowała, że to już nie ten sam kolarz. Nie jest już na poziomie walki o Wielkie Toury, nie jest w stanie utrzymać się koła najlepszych zawodników. Sport jest brutalny. Następuje szybka weryfikacja oczekiwań – mówi.
CZYTAJ TEŻ: PRZEMYSŁAW NIEMIEC: ZOSTAŁEM ZAPAMIĘTANY JAKO DOBRY KOLARZ [WYWIAD]
W skrócie: na każdego kozaka znajdzie się większy kozak. Nawet, gdy wydaje się, że niemożliwe, by większy istniał.
Egan Bernal swoje Tour de France wygrał w 2019 roku. Był trzecim z rzędu (a czwartym w ogóle) kolarzem Teamu Sky/Teamu INEOS, który tego dokonał. Zaczął Bradley Wiggins, potem (czterokrotnie, jeszcze do tego wrócimy) zrobił to Chris Froome, po nim był Geraint Thomas, a kończył to wszystko właśnie Bernal. Wydawało się, że na wielką brytyjską ekipę nie ma mocnych. Ale nagle inne zespoły też zrobiły swoje, sformowały mocne i dobrze ułożone teamy. I dziś najmocniejsze już bez wątpliwości jest Jumbo-Visma. Im zresztą pewnie najbliżej to tego, co robiła ekipa Merckxa.
– W Tour de France ogromny wpływ na wynik ma drużyna. Spójrzmy na Jumbo – oni minimalizują ryzyko, trzymając swojego lidera cały czas z przodu peletonu. Do tego potrzebna jest jednak megasilna ekipa. Praktycznie każdy z ich ósemki wysyłanej do Francji jest u nich w światowej czołówce. Tylko wtedy da się uniknąć sporej części wypadków losowych. Ale też nie wszystkich – mówi Gołaś.
Zmiana nastąpiła więc na szczycie tabelki „drużynowej”. Ale kolarstwo również indywidualnie stale się zmienia. Pobijane są rekordy najszybszych wjazdów na kolejne góry, kolarze się rozwijają, stają szybsi, mocniejsi, bardziej świadomi taktycznie. Ostatnie lata dobitnie nam to udowadniają. Po latach dominacji Sky/INEOS Tour de France miał przecież wygrać Primož Roglič, który wcześniej pokazywał się znakomicie we Vuelcie, gdzie do dziś triumfował trzykrotnie (w tym roku dorzucił też wygraną w Giro d’Italia).
Ale we Francji nigdy nie wygrał. Bo znikąd wyskoczył mu Tadej Pogačar i ograł go na decydującej czasówce. Rok później Tadej był bezkonkurencyjny. – Jeśli atakuje, to wygrywa. Jeśli nie wygrywa, to przynajmniej kontroluje sytuację. Nic nie jest w stanie go zatrzymać, może pobić każdy rekord – mówił o nim wtedy Chris Froome. I nie tylko on. Zdanie Brytyjczyka podzielano powszechnie. Tadej na papierze miał wszystko, by stać się nowym dominatorem na Tour de France, a może nawet dorównać Miguelowi Indurainowi, jedynemu kolarzowi (nie licząc Armstronga, znów musimy to zaznaczyć), który Wielką Pętlę wygrał nie tylko pięć razy ogółem, ale zrobił to w pięciu kolejnych edycjach.
Tyle że w zeszłym roku swoją jazdę udoskonalił Jonas Vingegaard i ograł Tadeja. W tym roku zrobił to ponownie, w jeszcze lepszym stylu. Gdyby dziś Froome powiedział takie słowa, jak te z akapitu wyżej, ale o Duńczyku, też wszyscy by przytaknęli. Teraz to Vingegaard ma wszystko, by zdominować Tour de France, a może i Wielkie Toury ogółem. W tym, co warto zaznaczyć, teoretycznie lepsze od Tadeja podejście. Przynajmniej gdy mowa o pobiciu tych rekordów.
Jonas jest bowiem nieco jak Lance Armstrong, ale wyciągając z postaci Amerykanina tylko pozytywy. Skupia się na jednym, może dwóch wyścigach w roku. Przygotowuje konkretnie do nich. A potem je wygrywa. Tadej, jak już mówiliśmy, jest inny.
– Tadej w przeciwieństwie do Jonasa wydaje się chłopakiem, który na kolarstwo na razie patrzy nieco beztrosko. To jest fajne, ale z perspektywy Tour de France nie jest łatwo śrubować rekordy. Stuprocentowe skupienie na tym wyścigu pozwoliłoby mu łatwiej osiągnąć pewne cele. Choć możliwe, że dla niego to nudniejsze, cieszy się innymi wyścigami i dlatego być może – pomijając jego kontuzję w tym roku [nie jeździł kilka tygodni z powodu złamania nadgarstka – przyp. red.] – czegoś potem brakuje mu już na samym Tour de France – mówi Gołaś.
Wtóruje mu Czesław Lang:
– Jeśli któryś z nich będzie koncentrować się tylko na Wielkich Tourach i odpuszczać wszystkie wiosenne wyścigi, a przy tym robić rekonesanse przed Tour de France, przez co będzie znał trasę na pamięć, to myślę, że szanse na pobicie rekordów będą dużo większe, niż przy takim podejściu, jakie aktualnie ma Tadej Pogačar. Tak robił Lance Armstrong, któremu przecież nie można odmówić świetnej organizacji i ciężkiej pracy. Owszem, był na dopingu, to mu pomagało, ale w dalszym ciągu wkładał w to mnóstwo pracy, logistyki i koncentracji na jednym wyścigu. Gdyby ktoś w taki sposób podchodził do Wielkich Tourów, pobicie rekordów byłoby bardziej realne.
Najnowsza historia zdaje się to zresztą potwierdzać.
Przypadek Chrisa Froome’a
Był taki moment, że Chris Froome był królem Tour de France. Po tym, jak wygrał ten wyścig w 2013 roku, nie udało mu się co prawda powtórzyć tego sukcesu od razu (w 2014 najlepszy był Vincenzo Nibali), ale w latach 2015-2017 nie było na niego i Team Sky mocnych. Brytyjczyk robił bowiem to, o czym tu mowa – przygotowywał się głównie na jeden wyścig, zakreślony w kalendarzu na czerwono. Owszem, potrafił osiągać inne sukcesy, ale cały jego kalendarz startów był właściwie podporządkowany Wielkiej Pętli.
Efekty były fenomenalne.
Inna sprawa, że Froome ogółem był specjalistą od “trzytygodniówek”. Brytyjczyk należy przecież do – wciąż stosunkowo wąskiego – grona kolarzy, którzy mają na koncie triumfy w każdym z Wielkich Tourów. Dwukrotnie wygrywał Vueltę (od niej zresztą, w 2011 roku, zaczął wielkotourowe triumfy, z kolei w 2017 został dzięki niej drugim w XXI wieku i jak na razie ostatnim w ogóle kolarzem, który zgarnął tourowy dublet w jednym roku), a raz Giro d’Italia, które od 2018 roku pozostaje jego ostatnim takim sukcesem.
Choć plan był zupełnie inny.
Gdyby wszystko poszło tak, jak chciał i planował Froome, to jeszcze w 2018 roku wygrałby też Tour de France, dorównując Merckxowi, Anquetilowi, Hinault i Indurainowi. Byłby to też jego ósmy Wielki Tour, wszedłby na podium tej klasyfikacji i został najbardziej utytułowanym pod tym względem kolarzem w tym stuleciu, z widokami nawet na zaatakowanie rekordu Merckxa. Wtedy jednak wyścig nie ułożył się tak, jak chciałby tego Chris (ale i tak skończył go na podium, a przy tym pomógł wygrać Thomasowi, koledze z ekip).
Chris Froome świętuje czwarty tytuł w Tour de France. Fot. Newspix
Rok później Froome był gotów wrócić na szczyt. Tym razem nie próbował zgarnąć dubletu, postawił na Tour de France. Przygotowywał się konkretnie pod ten wyścig, znów miał być faworytem numer jeden. Ale na Criterium du Dauphine doznał koszmarnego wypadku. I to nie w trakcie etapu, a na rekonesansie. Na trudnym technicznie zjeździe wypadł z drogi. I jadąc z prędkością ponad 50 kilometrów na godzinę uderzył w ścianę pobliskiego domu.
Skończyło się wieloma złamaniami i trudną rehabilitacją. Czyli lepiej niż mogło być. Dan Martin, który widział wypadek Froome’a na własne oczy, stwierdził przecież, że obawiał się, że Brytyjczyk tego nie przeżyje. Chris jednak kontynuował karierę, ba, wrócił nawet do peletonu ale już nigdy nie osiągnął swojego najlepszego poziomu. I choć motywowała go perspektywa powalczenia o piąte zwycięstwo w Tour de France i przez kilka sezonów podkreślał, że nadal w nie wierzy, to dziś już nikt nie wątpi, że licznik Froome’a pod tym względem się zatrzymał.
Czy w 2019 roku zostałby triumfatorem Tour de France? Nie wiadomo. Jednak jego przykład pokazuje, jak dużo rzeczy należy wziąć w kolarstwie pod uwagę. I jak jeden moment może wszystko zmienić – zresztą wie o tym przywoływany już Egan Bernal, który pod nieobecność Froome’a okazał się najlepszy. On w kolejnych latach też zaliczył poważny wypadek i też nie wrócił po nim na poziom, jaki prezentował, gdy triumfował w Wielkiej Pętli.
A każdy stracony rok utrudnia bicie rekordów.
Kwestia uciekających lat
Szybka analiza poczynań największych kolarzy w historii, pokazuje nam, że na wygranie Wielkich Tourów ma się właściwie nie całą karierę, a 7-8 lat, czasem mniej. Spójrzmy zresztą na tych, którzy wygrali ich przynajmniej siedem (nie bierzemy pod uwagę Fausto Coppiego, gdyż jego kariera została poważnie rozciągnięta przez II wojnę światową) i lata, w jakich to robili:
- Chris Froome 2011-2018 (osiem sezonów, ale należy pamiętać, że pierwszy triumf – Vuelta 2011 – został mu przyznany po latach, dopiero w 2019 roku, po dyskwalifikacji Juana José Cobo, pierwotnie był w tamtym wyścigu drugi);
- Alberto Contador 2007-2015 (dziewięć sezonów, najwięcej, pamiętajmy jednak, że w latach 2010-2011 dwa triumfy zostały mu odebrane po sprawie dopingowej, możliwe, że bez tego inaczej poprowadziłby swoją karierę w późniejszych sezonach);
- Miguel Indurain 1991-1995 (pięć sezonów!);
- Jacques Anquetil 1957-1964 (osiem sezonów);
- Bernard Hinault 1978-1985 (osiem sezonów);
- Eddy Merckx 1968-1974 (siedem sezonów).
Warto przy tym zauważyć, że niektóre kariery zostały „rozciągnięte” triumfem po roku przerwy. Tak wygrywał na przykład Hinault, który swój najlepszy okres miał w latach 1978-1983 (choć już w 1983 triumfował „tylko” we Vuelcie), w kolejnym sezonie nie był najlepszy w ani jednym Wielkim Tourze, ale ostatecznie zdołał jeszcze wrócić do wielkiej formy i wygrać dwa w 1985. Anquetil z kolei zaczął w 1957 roku, ale minęły aż trzy lata do jego kolejnego triumfu i pozostałe siedem Wielkich Tourów wygrał w latach 1960-1964. Froome zresztą też koncentrację triumfów miał w latach 2015-2018 – wygrał wówczas pięć z siedmiu Wielkich Tourów.
Innymi słowy: prime kolarza, jego najlepszy okres, nie trwa dekadę, a tym bardziej piętnaście czy dwadzieścia lat. Tyle taki zawodnik może jeździć, owszem. Nawet odnosić triumfy w wyścigach klasycznych czy mniejszych wyścigach etapowych. Zostać mistrzem świata czy olimpijskim też się da. Ale wygrywać Wielkie Toury regularnie, na przestrzeni większej niż 5-6 lat? To już ogromny wyczyn.
Dlaczego tak jest?
– Kolarstwo to – szczególnie teraz – niezwykle dynamiczny sport, w którym wszystko może zmienić się nawet w ciągu jednego dnia. Wiadomo, że Wielkie Toury niesamowicie eksploatują organizm. Jak jest człowiek młody, wydaje się, że tak nie jest, ale z czasem da się to odczuć. Zwłaszcza ten trzeci tydzień wyścigu – były lata, gdy trudno było już jechać na w miarę dobrym poziomie. Organizm ma swoje limity – mówi Przemysław Niemiec.
– Ostatnie lata pokazują, że organizmy kolarzy są już eksploatowane do granic możliwości. Bardzo trudno utrzymać się na takim poziomie przez wiele sezonów. Te 5-6 lat to już maksimum, a trzeba liczyć się z tym, że jeden rok czy dwa mogą pójść nie po naszej myśli. Dlatego rekordy, o których mówimy, są moim zdaniem niemożliwe do osiągnięcia. Właśnie ze względu na to, że ten poziom jest tak wysoki i trzeba zrobić niesamowicie dużo, by utrzymać się na topie na topie. Bo nie da się tego robić przez wiele lat. Zawsze w końcu się coś stanie – albo sprawy losowe, albo organizm zacznie się bronić – dodaje Michał Gołaś.
Rozwiązanie? Podwójna dawka
O ile w przypadku rekordu Tour de France nie da się w żaden sposób sobie pomóc – trzeba po prostu jeździć i wygrywać ten wyścig raz za razem – o tyle nieco „nagiąć zasady” mogłoby się udać, gdy mowa o ogólnej liczbie Wielkich Tourów. Mówimy o hipotetycznej sytuacji, w której ktoś powiedziałby sobie, że chce pobić Merckxa. Albo chociaż Froome’a i Contadora. Co wtedy zrobić? Cóż, przede wszystkim trzeba walczyć o dublety.
Jak wspominaliśmy – w XXI wieku to rzadkość. Skoro jednak prime kolarza jest krótki, to by wygrać więcej niż kilka Wielkich Tourów, trzeba je wygrywać parami (trzech w sezonie nie wygrał nigdy żaden zawodnik, nawet o tym nie myślmy). Zresztą potwierdzają to doświadczenia największych. Każdy z wymienionych kilka akapitów wyżej kolarzy notował w karierze dublety. Froome i Contador po jednym. Dwa razy po dwa Wielkie Toury wygrywali Anquetil i Induirain. Hinault robił to trzykrotnie. A Merckx aż cztery razy.
Gdyby ktoś chciał dorównać temu ostatniemu, wydaje się, że trzy dublety to minimum. A to z powodu prostej matematyki – takie wyniki dają nam sześć Wielkich Tourów i zabierają trzy lata. Do wyrównania rekordu wielkiego Belga i tak zostaje jeszcze pięć wyścigów. Gdyby wygrywać je w tempie jednego na rok, to łącznie daje osiem lat. I to już górna granica kolarskiego prime’u. Widzicie więc, czemu Michał Gołaś mówił, że takie rekordy są jego zdaniem niemożliwe do pobicia.
Wspomnieliśmy jednak o “naginaniu zasad”. Jakim? Ano takim, że ktoś mógłby nastawić się od początku wyłącznie na przebicie wyniku Merckxa. Wtedy w teorii mógłby jeździć co roku na Giro i Vueltę. Bo to znacznie łatwiejsze wyzwanie, niż próba połączenia Tour de France z którymś z tych wyścigów.
– Przejechanie Giro i Vuelty w jednym sezonie na pewno jest możliwe. Zdaje się, że całkiem łatwo powinno być przygotować dwa takie szczyty formy – mówi Gołaś. A Przemysław Niemiec uzupełnia: – Na pewno pomogłoby to, że między tymi wyścigami jest dłuższy odstęp. Musimy jednak pamiętać, że Tour de France jest najbardziej prestiżowe, każdy stawia ten wyścig na pierwszym miejscu, potem Giro, a na końcu Vueltę. Wiadomo, że we Francji zawsze będzie największa konkurencja i najtrudniej będzie tam wygrać. Faktycznie też, we Włoszech czy w Hiszpanii poziom bywa różny. Jakby ktoś chciał skupić się na ilości, to poszedłbym tą drogą i koncentrował się na tych dwóch wyścigach.
Nawet wtedy jednak dochodzą inne utrudnienia.
– Giro jest niezwykle losowe, nieprzewidywalne jeśli chodzi o pogodę. Trasa kryje o wiele więcej niespodzianek, które mogą kolarza spotkać. Nie każdy zawodnik sobie tam poradzi. Na Tourze, gdy masz świetną drużynę, możesz kontrolować wyścig. Na Giro może się trafić śnieg albo wielki upał, pogoda jest bardzo zmienna. Wiele losowych sytuacji może przytrafić się liderowi. W tym roku na Giro padało chyba 15 dni, a wtedy nie jedzie się łatwo – mówi Gołaś.
Cóż, pozostaje napisać więc, że na ten moment rekordy Eddy’ego Merckxa są odległe dla wszystkich kolarzy. Ale gdyby Jonas Vingegaard jeszcze dwa razy z rzędu wygrał Tour de France, to przynajmniej nad tym z francuskiego wyścigu zaczęlibyśmy się poważnie zastanawiać. Zresztą podobnie byłoby w przypadku Tadeja Pogačara, o którym Niemiec i Gołaś mówią zgodnie – to ewenement, że swoje dwa Toury wygrał w tak młodym wieku.
Inna sprawa, że ten młody wiek niekoniecznie musi pomagać. Bo wszyscy nasi eksperci są zgodni co do jednego: to, że obaj ci goście są młodsi niż większość zwycięzców dwóch tourów, nie oznacza, że ich prime będzie dłuższy. Do pobicia rekordów więc przed nimi daleka droga, a czasu – choć mogłoby się wydawać inaczej – wcale nie tak dużo.
Na ten moment Merckx i jego rekordy są jednak niezagrożone.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Czytaj więcej o kolarstwie: