Los bywa bezlitosny. W czwartej rundzie Wimbledonu Hubert Hurkacz zagra z Novakiem Djokoviciem, który ostatni mecz na londyńskich kortach przegrał… w 2017 roku. Zwycięstwo Polaka będzie zatem prawdziwą sensacją. Nie takie jednak już widział najsłynniejszy tenisowy turniej świata. Przed wami trzy pamiętne mecze, podczas których wielcy faworyci doznawali w Londynie niespodziewanych porażek.
Spis treści
Smutne pożegnania Samprasa
Era Pete’a Samprasa na Wimbledonie końca dobiegła poniekąd już w 2001 roku, kiedy w 4. rundzie turnieju pokonał go nie kto inny jak Roger Federer. Od czasu tamtej porażki Amerykanin przez długie miesiące nie był w stanie zdobyć żadnego tytułu. Przegrywał w finałach z Andre Agassim, Tommym Hassem czy Lleytonem Hewittem. To oczywiście musiało mieć swoje odzwierciedlenie w rankingu.
Kiedy nadeszła kolejna edycja londyńskiego turnieju, Sampras był w niej rozstawiony najniżej od… 1991 roku, bo dopiero z szóstym numerem. Mimo tego siedmiokrotnego mistrza Wimbledonu nie dało się skreślać. Szczególnie że nie był żadnym staruszkiem (choć wówczas standardy były trochę inne) – miał na karku zaledwie 30 lat.
Pierwszy mecz w turnieju Samprasa nie przyniósł jeszcze żadnej niespodzianki – Pistol Pete w trzech setach uporał się z Martinem Lee z Wielkiej Brytanii. Kolejna runda miała wyglądać podobnie. W teorii Amerykanin trafił bowiem na najłatwiejszego możliwego przeciwnika – który kilka dni wcześniej przechodził przez kwalifikacje i nawet… nie wygrał w nich wszystkich meczów, bo do Wimbledonu awansował na zasadzie “lucky losera”.
George Bastl – delikatnie mówiąc – nie mógł budzić grozy. W wieku 27 lat legitymował się 145. pozycją w rankingu. Za jego największy sukces w karierze należało uznać finał zawodów ATP w Taszkencie (Uzbekistan) w 1999 roku. Zestawianie jego CV z tym Samprasa oczywiście nie miało żadnego sensu. Ale na korcie nie było widać pomiędzy nimi różnicy w poziomie gry.
W dużej mierze brało się to z nienajlepszej postawy faworyta. W całym meczu Sampras zanotował tylko osiem asów oraz aż dziesięć podwójnych błędów. To statystyki, które dla jednego z najlepszych serwujących w historii, były wręcz katastrofalne.
Bastl na tym korzystał. Bez większych problemów wygrał dwa pierwsze sety, a potem wytrzymał napór Amerykanina, nie dając mu w piątej partii kompletnie odwrócić losów rywalizacji. Przy stanie 3:3 w gemach obronił break pointa, a potem sam przełamał faworyta, aż wreszcie zamknął całe spotkanie (6:3, 6:2, 4:6, 3:6, 6:3).
Tym samym Pete Sampras doznał być może najbardziej zaskakującej porażki w swojej karierze. A Szwajcar? W rozmowie pomeczowej przyznał, że to “niesamowita historia”, podkreślał, że był w wysokiej formie i wierzył, że może pokonać Amerykanina. Ale z Wimbledonu i tak odpadł już w kolejnej rundzie. Parę lat później natomiast wrócił do grania w… Challengerach. Jego kariera nigdy zatem nie nabrała rozpędu. W gruncie rzeczy po prostu nie był wielkim tenisistą. Ale tego jednego zwycięstwa nikt mu nie zabierze. Jak zresztą wspominał: ludzie co chwilę mu o nim przypominają.
Wracając jeszcze do Samprasa: po Wimbledonie wcale nie załamał rąk. – Zamierzam skończyć (karierę) z przytupem, dlatego planuję dalej grać – powiedział po pojedynku z Bastlem. A niedługo później faktycznie odniósł wielki sukces, wygrywając US Open. Mógł z czystym sumieniem pożegnać się z tenisem jako – wówczas – najbardziej utytułowany zawodnik w historii. A tak po latach wspominał końcówkę swojej kariery:
– Dwuletni kryzys, zwieńczony pokonaniem Andy’ego Roddicka oraz Andre Agassiego i wygraniem Szlema, naprawdę mnie wykończył. W tamtym finale [US Open – przyp. red.] dałem z siebie ostatki sił. Do dzisiaj jestem z tego powodu z siebie dumny. Zrobiłem wtedy wszystko, co mogłem. W trzecim oraz czwartym secie przeciwko Agassiemu jechałem już na oparach, ale udało mi się wygrać. Patrzę na ten triumf symbolicznie.
Niesamowita seria Federera przerwana przez… kogo?
To nie tylko jedna z największych sensacji w historii Wimbledonu, ale pewnie całego tenisa.
Roger Federer swego czasu jak nikt inny mógł kojarzyć się z niebywałą regularnością. Choć jego absolutna dominacja w pierwszej dekadzie XXI wieku została w końcu przerwana przez Rafę Nadala oraz Novaka Djokovicia, tak Szwajcar słabszych rywali ogrywał jak maszyna przez jeszcze parę kolejnych sezonów. W czym pomagało mu (wówczas) żelazne zdrowie – Rogerowi nie zdarzało się kreczować czy omijać żadnych ważnych zawodów.
Wystarczy popatrzeć nad statystyki. Licząc od Wimbledonu w 2004 roku, do Wimbledonu w 2013 roku: Federer nie tylko wygrał 15 turniejów wielkoszlemowych, ale ani razu w turniejach tej rangi nie odpadał przed… ćwierćfinałem. Kiedy już zatem przegrywał na największej scenie, to zazwyczaj z pozostałymi przedstawicielami “Wielkiej Trójki”.
Serhij Stachowski w teorii nie był kimś, kto mógł nawet myśleć o podmęczeniu Rogera. Przed Wimbledonem w 2013 roku zajmował 116. pozycję w światowym rankingu. Miał co prawda na koncie parę wygranych meczów w Szlemach, ale jego “maksem” był awans do 3. rundy turnieju. 27-latek nie malował się wówczas jako wielki talent, który najlepsze lata ma przed sobą. Jak zatem mógł zatrzymać człowieka, którego seria kolejnych występów w wielkoszlemowych ćwierćfinałach wynosiła… 36?
Ukrainiec sam pewnie do końca nie wierzył w swoje zwycięstwo nad Federerem. Ale miał na starcie w 2. rundzie Wimbledonu konkretny plan. Wiedział, że granie dłuższych wymian nie przyniesie mu wiele dobrego. Dlatego obrał znaną z lat dziewięćdziesiątych taktykę “serw i wolej”. Przy swoich podaniach błyskawicznie podbiegał do siatki, starając się jak najszybciej zdobyć punkt. I, o dziwo, to działało. W pierwszym secie co prawda nie wykorzystał swojej szansy – psując uderzenie przy stanie, które mogłoby dać mu prowadzenie 6:5 w gemach, a potem przegrywając tie-breaka. Ale kolejne trzy partie padły już jego łupem.
Szokujący był nie tylko końcowy wynik (6:7, 7:6, 7:5, 7:6), ale nawet styl, w jakim ten mecz się zakończył. Bo Federer, przy piłce meczowej dla Ukraińca, wyrzucił prosty backhand poza kort. No cóż, to po prostu nie był jego dzień. – To normalne, że ludzie są zdziwieni: kiedy po 36 kolejnych ćwierćfinałach, nagle doznajesz porażki w 2. rundzie – mówił potem Szwajcar. – To była magia, nie mogłem zagrać lepiej. Zostało jeszcze pięć meczów, ale wiem, że będę mógł powiedzieć moim wnukom: skopałem tyłek Rogerowi Federerowi – opowiadał natomiast zachwycony Ukrainiec.
Po pokonaniu obrońcy tytułu Stachowski odpadł już w kolejnej rundzie Wimbledonu. Jego pogromcą okazał się Jurgen Melzer, wówczas tenisista znajdujący się w światowej czołówce, ale bardziej znany z gry deblowej. W kolejnych latach ukraiński tenisista zaliczył jeszcze jedno okazałe zwycięstwo, pokonując w 2015 roku znajdującego się w szczytowej formie Stana Wawrinkę. Karierę zakończył natomiast w 2022 roku – i choć wnuków się jeszcze nie doczekał, to jedną historię z Wimbledonu opowiadał zapewne już nie raz.
Zabawa z Nadalem w kotka i myszkę
Im dłużej trwała kariera Rafy Nadala, tym gorzej szło mu w Wimbledonie. Niespodziewanych porażek w tym turnieju Hiszpan na przestrzeni lat doznał dość sporo (choćby w 2012 z 100. w rankingu ATP Lukasem Rosolem w II rundzie czy ze 135. Steve’em Darcisem w I rundzie rok później) – ale jedna wybija się ponad całą resztę. Mówimy o 2015 roku i starciu z Dustinem Brownem w 2. rundzie.
Zanim jednak do tego meczu przejdziemy, zaznaczmy, że sezon 2015 był generalnie jednym z najgorszych w karierze Nadala. W sezonie na kortach ceglanych nie udało mu się wygrać ani w Madrycie, ani w Rzymie, Barcelonie czy Monte Carlo. To wtedy doznał też jednej ze swoich trzech przegranych w Roland Garros – przegrywając z Novakiem Djokoviciem w ćwierćfinale wielkoszlemowego turnieju.
Do samego Wimbledonu Nadal nie przystępował zatem jako żaden faworyt. Ba, nie był wówczas nawet w czołowej piątce światowego rankingu (po raz pierwszy od… 2005 roku). Z racji jednak, że dwa tygodnie wcześniej zdobył tytuł w Hamburgu, można było oczekiwać, że i tak w Londynie zajdzie daleko. A już na pewno wygra parę meczów.
W pierwszej rundzie Hiszpan nie napotkał większego oporu, ogrywając w trzech szybkich setach Thomaza Bellucciego. Kolejna też miała być dla niego spacerkiem. Dustin Brown zajmował 102. miejsce w światowym rankingu. Nie miał na koncie żadnych większych osiągnieć w Szlemach, ba, żadnego wygranego turnieju w seniorskim tourze.
Dla Rafy okazał się jednak absolutnie koszmarnym rywalem. Jamajczyk (grający pod niemiecką flagą) na korcie wyglądał jak tenisista z innego świata. Podobnie jak wspominany Serhij Stachowski: po swoich serwisach podbiegał do siatki i kończył akcje wolejami. Ale to nie wszystko. Gra Browna była tak efektowna oraz niekonwencjonalna, jak to tylko możliwe. Pełna drop shotów, agresywnych returnów czy asów serwisowych.
Nadal tymczasem nie rozgrywał wielkiego spotkania. Szwankował jego serwis, zdarzyło mu się psuć uderzenia, z którymi nie ma normalnie problemów. Inna sprawa, że Brown grał po prostu mecz życia. Z seta na set wcale nie tracił skuteczności, a wręcz przeciwnie. Napędzały go brawa z trybun i perspektywa sensacyjnego zwycięstwa.
I faktycznie – wygrał 7:5, 3:6, 6:4, 6:4. Potem na konferencji prasowej powiedział, że to “najlepszy dzień w jego życiu”. Ale ostatecznie miłośnicy tenisa wcale nie byli świadkami narodzin herosa. Dustin odpadł już w 3. rundzie Wimbledonu. A jego kariera nie wystrzeliła w górę – w kolejnych latach przebił się co najwyżej do pierwszej siedemdziesiątki rankingu ATP.
Dustin Brown, jako tenisista, zawsze będzie kojarzony wyłącznie z tym, jak pokonał Nadala w Wimbledonie. Co jednak ciekawe – z Hiszpanem rozprawił się też przy innej okazji, w 2014 roku w turnieju w Halle. Mówimy o też dość niezwykłej postaci. 38-latek urodził się w Niemczech, ale jako 11-latek przeprowadził się z rodziną na Jamajkę, gdzie “zaraził się” kulturą rasta i zapuścił długie dredy. We wczesnej fazie swojej kariery natomiast podróżował po Europie w… vanie.
Brown w tenisa gra zresztą do dzisiaj, choć przerzucił się kompletnie na rywalizację deblową. Gdziekolwiek jednak nie jest widziany, przypomina mu się rok 2015. I sensacyjny triumf nad jednym z najlepszych tenisistów wszech czasów.
Czytaj także:
Fot. Newspix.pl