Nic, co za chwilę przeczytacie, nie jest żartem, prowokacją czy happeningiem. Nie oczekuję idealnego świata, idealnych relacji i idealnych rozwiązań. Nawet, jeśli dwie strony partnerstwa na pewnych etapach się poróżnią, wciąż mogę uznawać to partnerstwo za dobre. No więc relacje Jagiellonii (jako klubu) i Białegostoku (jako miasta) uznaję za wymarzone, modelowe, będące wzorem, do którego inni mogą dążyć.
Tak, wiem, klub dopiero co pokłócił się z miastem o umowę najmu stadionu.
Jagiellonia dostała od miasta stadion z najwyższej półki, gdy sama jeszcze na niej nie była. Konkurs na projekt białostockiej areny ogłoszono już w 2006 roku, gdy Jaga grała jeszcze w drugiej lidze (odpowiedniku dzisiejszej pierwszej) i od trzynastu lat czekała na powrót do elity (konkretnie: od 1993 roku). Projekt leżał, nabierał mocy, do podpisania umowy na budowę doszło w 2010 roku, po trzech sezonach w Ekstraklasie i zdobyciu Pucharu Polski. Jagiellonia nie musiała więc prosić się o stadion i wyczekiwać na niego latami.
Białystok wybudował się na bogato: finalny koszt obiektu osiągnął prawie trzysta milionów złotych. W Ekstraklasie znajdziemy tylko cztery droższe stadiony – dwie areny Euro 2012, budowane na trochę innych zasadach, oraz obiekty Legii Warszawa i Pogoni Szczecin (ten drugi powstawał później niż stadion Jagi, a więc po znaczących podwyżkach cen materiałów).
Budowa przebiegła sprawnie. Kiedy pierwszy wykonawca spóźniał się z terminami, miasto wyrzuciło go z placu, wniosło pozew do sądu i znalazło nowego. W Białymstoku powstał też ośrodek treningowy. Jaga przeznaczyła na niego swoje własne środki i skorzystała ze wsparcia ministerstwa. Miasto z kolei wydzierżawiło jej ponad 3,5-hektarową działkę. Pomogło na tyle, ile powinno, a klub o nic więcej nie prosił.
Jagiellonia jest prywatnym klubem, ma jedenastu właścicieli (ich liczba się zmienia), a więc teoretycznie posiada sporo kieszeni, z których może dobierać. Mimo to miasto przez lata finansowało ją tak, jakby była jego własnością, przelewając mu co roku średnio 3,5 miliona złotych. Obcięło tę kwotę po wybuchu pandemii, ale nie zamyka się na pomoc. Po tym jak na wiosennej sesji rady miasta o finansowe wsparcie poprosił Wojciech Pertkiewicz, prezydent Truskolaski zaproponował zwiększenie nakładów na Jagę do dwóch milionów złotych na sezon.
Miasto pomaga Jagiellonii raczej chętnie, więc nie możemy posądzić go o nieżyczliwość. Robi to zwykle w rozsądnych i ostrożnych ramach, więc nie posądzimy go też o nadużycia. Nie słychać, żeby miejscy urzędnicy wtrącali się w funkcjonowanie klubu albo chcieli ogrzewać przy jego blasku. Większych konfliktów również się nie dokopiemy. Jeśli to nie jest wzorowa współpraca, to naprawdę nie wiem, jak ona mogłaby wyglądać.
I tak, jest jeszcze sprawa wynajmu stadionu.
Klub i miasto, patrząc na skalę środków wpompowanych w Jagiellonię przez lata, kłócą się o jakieś grosze. Jagiellonia płaci za wynajem stadionu 1,82 miliona rocznie i chciałaby zmienić dwie rzeczy. Pierwszą: zarabiać na wynajmowaniu sky boxów, którymi włada zarządzająca obiektem spółka Stadion Miejski. To potencjalny zysk w kwocie 1,2 miliona w skali roku. Druga rzecz to catering. Operator stadionu związał się siedmioletnią umową z firmą, która, delikatnie ujmując, nie podbiła białostockiego rynku gastronomicznego. Klub musi płacić za to, żeby na stadionie była sprzedawana kiełbasa (koszt roczny: 200 tysięcy), a zyski trafiają do zarządcy obiektu. Jaga chciałaby podnieść jakość produktu poprzez znalezienie innego dostawcy i partycypować w zyskach.
O to cała afera.
Milion z hakiem.
Tyle wystarczyło, by jedni okładali drugich, udzielali wypowiedzi, pisali komunikaty, prowadzili zakulisowe gierki, zrywali współpracę, grozili wyprowadzką, wracali do współpracy.
Tyle wystarczyło, by Białystok figurował na portalach jako tak bardzo nieprzychylne miasto, że aż duma regionu myśli nad porzuceniem pięknego stadionu na rzecz pustego obiektu w mieście oddalonym o trzy i pół godziny jazdy samochodem.
Ta afera jest bardzo, bardzo, bardzo durna.
Potrzebna wszystkim jak Kris Twardek. Napompowana do kosmicznych rozmiarów. Nie rozumiem w niej ani jednych, ani drugich.
Nie rozumiem Jagiellonii. Zachowuje się tak, jakby to wszystko, o czym napisałem we wstępie, nie miało żadnego znaczenia. Czy można patrzeć na konflikt o umowę najmu bez uwzględnienia całego tła, czyli wzorowych relacji miasta i klubu w ostatnich latach? Moim zdaniem nie powinno się. Czytałem, że Jaga chce wyprowadzać się do Płocka, gdzie jest stadion spełniający warunki Komisji Licencyjnej, liczyłem, ile Jaga dostawała od miasta w ostatnich latach i pytałem sam siebie: czy to nie przesada? Czy klub nie brnie za daleko? Czy to adekwatna reakcja?
Wojciech Pertkiewicz mówi na Weszło, że „sprawa niepotrzebnie nabrzmiała aż do takich rozmiarów”, co jest typowym odsuwaniem od siebie odpowiedzialności znanym choćby z terapii uzależnień (no piło się, no człowiek pił, no było pijaństwo). Sprawa niepotrzebnie nabrzmiała. Sama nabrzmiała. Jeśli prezes Jagi będzie jeszcze kiedyś obserwował jej rozdmuchane rozmiary, może spróbować dostrzec też gdzieś swój udział. Wystarczy tylko spojrzeć, bo był on bezdyskusyjnie kluczowy. Prezes Jagi, świetnie wypadający w mediach, wiedział, co się wydarzy, gdy zacznie mówić o tak nośnej rzeczy jak pomysł przenosin do Płocka i to nie w kategoriach absurdalnej hiperboli, a realnego scenariusza, w sprawie którego poczynił już nawet pierwsze kroki.
Klub nie może się dogadać z zarządcą stadionu i przerywa rozmowy. Już samo to byłoby mocnym komunikatem, gdyby zechciał tu postawić kropkę.
Klub nie może się dogadać z zarządcą stadionu, więc przerywa rozmowy i szuka sobie nowego stadionu. To już prawdziwe dymy, dzieje się naprawdę grubo.
Klub nie może się dogadać z zarządcą stadionu, więc przerywa rozmowy i rozmawia o grze w oddalonym o prawie 300 km Płocku. To już totalna medialna naparzanka.
Stężenie absurdu w tej informacji jest niesamowite. Jaga dostała w prezencie znakomity stadion, ale miasto dało jej taką ofertę najmu, że woli grać gdzieś indziej. I to nie rzut beretem, a w Płocku. 300 km. Trzy i pół godziny. Raz na dwa tygodnie. Drużyna, sztab, akcjonariusze, kibice. Skoro to rozwiązanie wciąż miałoby być atrakcyjniejsze, to jak zła musiała być oferta Białegostoku? Jak chora sytuacja doprowadza klub do takiego procesu myślowego? Ten Płock jest tutaj zabójczy. Nie Suwałki, nie Augustów czy jakiegokolwiek inne miejsce kojarzące się z Podlasiem. Płock. Gdzie Białystok a gdzie Płock.
Nie twierdzę, że warunków zaproponowanych przez miasto nie można kwestionować. Nie dostrzegłem w nich jednak niczego, co powinno skutkować rozpoczęciem działań pod tytułem „fajnie, że daliście nam dziesięć lat temu stadion za trzysta baniek, ale my się zmywamy”. Jaga miałaby tam jeździć, bo milion ze sky boxów kasuje zarządca stadionu, a nie ona? I to ma być powód? I to by się opłacało? Przecież to się kupy nie trzyma. Może umowa z operatorem płockiego obiektu byłaby korzystniejsza i gwarantowała zysk ze sky boxów, ale istnieje wątpliwość, czy ktoś w Płocku chciałby je w ogóle wynająć. Ten pomysł już z definicji jest durny i znalazł się w przestrzeni publicznej tylko po to, by wywrzeć presję na ratuszu i zarządcy obiektu (co też się nie udało).
To przesada. Gruba przesada. Jagiellonia zachowała się tak, jakby zaproponowana przez spółkę umowa nie dawała jej wyboru i popychała do ostatecznych ruchów, zarezerwowanych dla sytuacji bez wyjścia. A przecież to umowa, która nie różni się jakoś szczególnie od tej obowiązującej w poprzednim sezonie. Żeby była jasność – nie twierdzę, że warunki zaproponowane przez spółkę Stadion Miejski są atrakcyjne i Jagiellonia nie ma prawa walczyć o to, by były korzystniejsze. Twierdzę jednak, że jej reakcja była przesadzona. Swoimi ruchami komunikowała, że w Białymstoku doszło do pożaru stulecia, a tak naprawdę przy Szkolnej wypalano trawę.
Szybka wyliczanka…
Jaga płaci za wynajem stadionu 1,82 miliona złotych.
Jaga dostanie w przyszłym sezonie od miasta 2 miliony złotych (jeśli Truskolaski dotrzyma słowa).
Jaga jest prywatnym klubem, ma jedenastu właścicieli i miasto wybudowało jej stadion za prawie 300 milionów.
Jaga poczuła się tak źle potraktowana, że chciała wyjeżdżać z Białegostoku.
To rzeczywistość, a nie gra w „znajdź niepasujący element”. Przed wybuchem pandemii Duma Podlasia dostawała od miasta jeszcze więcej (średnio 3,5 miliona rocznie), co oznacza, że w ostatnich latach czerpie od miasta wyłącznie korzyści. Miasto podarowało jej stadion, daje pieniądze na pokrycie kosztów wynajmu i jeszcze dorzuciło kilka milionów na inne potrzeby.
Jak w tej sytuacji prywatny klub może mówić, że jest niesprawiedliwie traktowany?
Jagiellonii miasto dużo więcej dało niż zabrało. Pertkiewicz mówi na oficjalnej stronie, że do domknięcia tegorocznego budżetu brakuje akurat takiej kwoty, jaką Jaga mogłaby zarobić na sprzedaży sky boxów, zręcznie odwodząc kibica od myśli, że są też inne sposoby na pozyskiwanie pieniędzy. Jagiellonia ma przecież ogromny potencjał. Gra w lidze przepompowanej pieniędzmi Canal+. Ma jedenastu akcjonariuszy. Nie ma sobie równych w regionie jako marka. To naprawdę duży klub. Klub, który robi z siebie ofiarę, bo dostał już wszystko, tylko jeszcze nie zyski z VIP-ów i wymarzony catering. Chce się wyprowadzać, bo zamiast 31 milionów złotych w budżecie będzie miał 30.
Nie wiem, jak to inaczej nazwać, więc napiszę wprost: dla mnie to zwykła niewdzięczność.
Niewdzięczność wobec miasta, które dało Jagiellonii tak dużo, że wiele klubów z chęcią by się zamieniło (nawet bez zysków z cateringu i sky boxów). Nie twierdzę przez to, że klub z Podlasia powinien teraz całować prezydenta w pierścień i kłaniać się w pas przed każdym miejskim urzędnikiem. To nie tak, że prezes klubu musi zgadzać się na wszystko, co podsunie mu się do podpisu. Po prostu niech nie robi z miasta wyzyskiwaczy, którzy idą jak po haracz. Zwłaszcza, gdy wyzyskiwaczami nie są, a z haraczu ich „ofiara” wychodzi na duży plus.
Jagiellonia po prostu wiąże się nieco mniej korzystną umową stadionową, bo spółka Stadion Miejski musi na siebie jakoś zarobić, a klub jest jej jedynym dużym i stałym klientem. Miasto rekompensuje jej to innymi kanałami. Może też sprawić, by umowa była korzystna i niczego nie rekompensować. W praktyce na jedno wyjdzie, zmienią się tylko kieszenie, pomiędzy którymi przerzuca się pieniądze.
Jagiellonia postąpiła podwójnie głupio, bo nie dość, że pozostawiła po sobie średnie wrażenie, to jeszcze niczego, ale to kompletnie niczego nie ugrała. Bardzo możliwe, że wręcz straciła, bo Pertkiewicz ewidentnie zraził do siebie miasto, co widać choćby po oświadczeniu prezydenta.
Jagiellonia nie osiągnęła żadnego kompromisu.
Nie skruszyła żadnego muru.
Nie poprawiła żadnej relacji.
Wyszła na dramatyzujących aferzystów.
Czy z medialną szopką, czy bez niej, i tak podpisałaby tę samą umowę.
Ugrała jedno wielkie nic.
Kiedy stłuczesz kolano, to idziesz po bandaż, a nie dramatyzujesz, że grozi ci amputacja. Bo jeśli tak robisz, to trudno taktować cię poważnie. Jesteś jak kobieta, która wpada w płacz na środku ulicy i woła rzewnie „ty już mnie nie kochasz”, gdy jej chłopak spóźni się pięć minut na spotkanie, bo były korki. Jagiellonia źle dobiera słowa, źle dobiera reakcje, złe wizje swojej przyszłości kreśli w przestrzeni publicznej.
Chyba powinna bardziej doceniać, co ma.
Nie rozumiem miasta. Kiedy Pertkiewicz prosił na sesji rady miasta o większe wsparcie finansowe, Tadeusz Truskolaski obwieścił po miesiącu, że przychyla się do tej idei i proponuje dwa miliony złotych (czyli o milion więcej, niż miasto płaciło dotychczas). Temat został załatwiony sprawnie i po partnersku (choć jeszcze nie został poddany pod głosowanie na radzie miasta, na razie to tylko obietnica).
A ta umowa…
Miasto wiedziało, że w powietrzu wisi konflikt, który może eskalować. Pertkiewicz już rok temu uświadamiał opinię publiczną, dlaczego zawierana przez klub umowa jest niekorzystna. Spółka w żaden sposób nie uwzględniła jego zastrzeżeń, czas naglił, więc nie miał pola manewru: podpisał wówczas dokument z nastawieniem, że spróbuje powalczyć za rok. Teraz też nie wytoczył armat na wejściu. Zaczął delikatnie i dyplomatycznie, dopiero później sięgnął po większy arsenał, a najwyżsi urzędnicy biernie patrzyli i nie podejmowali żadnych działań.
W opowieściach Pertkiewicza zarządzający spółką Stadion Miejski Adam Popławski jawi się jako król betonu. Nie uznaje takiego pojęcia jak negocjacje. Można do niego mówić, ale niczego nie weźmie pod uwagę. Chce być jak firma, która wyręczy klienta ze wszystkiego. Sama dogada ze sobą warunki współpracy, potem spisze swoje pomysły, sama wprowadzi też poprawki (oczywiście swoje). Gdy na stole ląduje definitywna i ostateczna wersja umowy, prezes Jagi ma tylko dwie opcje do wyboru: albo podpisuje, albo nie podpisuje.
Gdy próbuje zmienić coś w treści, słyszy, że się nie da. Nie da się, bo to. Nie da się, bo tamto. Powodów jest wiele. A jeśli nie ma żadnego, to można powiedzieć, że „nie da się, bo tak jest od zawsze”. Jak od zawsze, to już tak musi zostać, przez lata nikt nie protestował. Najlepiej nic nie zmieniać, o nic nie pytać, nie zawracać głowy. Na dłuższą metę nie da się prowadzić rozmów z kimś, kto nie posiadł umiejętności tworzenia kompromisów. Zwłaszcza, gdy ten ktoś jest na swoim rynku monopolistą. Istna tragifarsa.
Może to trudny człowiek, zdarza się, choć jeszcze nie widziałem miasta, którym trząsłby prezes spółki zarządzającej stadionem. Najważniejsi urzędnicy mogli na niego wpłynąć, gdyby tylko chcieli. Widocznie nie chcieli, skoro prezydent Białegostoku, gdy już pochylił się nad sprawą, zajął się personalnymi atakami na Pertkiewicza, którego podobno obwinia za nieprzychylny transparent, jaki zawisł na trybunach kilka miesięcy temu, i wyjaśnianiem, czy PZPN pozwoliłby grać Jagiellonii poza Białymstokiem. Truskolaski mówił też w rozmowie ze sport.pl, że „kompromis oczekiwany przez Jagiellonię oznaczałby dla Stadionu Miejskiego złamanie prawa”.
Wydaje mi się, że są w Polsce stadiony, które oddały zarządzanie sky boxami klubom bądź zmieniały dostawcę cateringu i wciąż nie zainteresowała się nimi prokuratura. Wygląda na to, że ich zarządcy nie mogą spać spokojnie.
Obie strony są w klinczu. Gdyby znalazły się w klasycznej wolnorynkowej sytuacji, musiałyby słuchać swoich potrzeb i dbać o wzajemne zadowolenie, a gdyby któraś ze stron czuła rozczarowanie współpracą, to grzecznie by za nią podziękowała i poszukała sobie innego partnera. A tutaj… Miasto i klub są na siebie skazane. Ktoś postawił za prawie 300 baniek wypasiony stadion i powiedział: no, to przez najbliższe dziesiątki lat będziecie musieli się jakoś dogadywać. Gdy jednak się nie dogadają, na placu boju zostanie nam dwóch zabitych. Nie rannych. Zabitych.
Jagiellonia: gra gdzieś poza województwem, wpada w jeszcze większe tarapaty finansowe, jej mecze ogląda garstka ludzi, społeczność przestaje żyć losami klubu na uchodźstwie, jedna wielka krzywa opadająca, która skończyłaby się pewnie tułaczką po niższych ligach.
Miasto: zostaje ze stadionem wybudowanym dla Jagiellonii bez Jagiellonii.
I tak sobie obie strony sobie żyją w układzie, na którym widać już oznaki zgnilizny. Dogadują się rewelacyjnie: jedni nie pozwalają dyskutować z ich zdaniem w kluczowych sprawach, a drudzy grożą, że zaraz sobie pójdą i już nigdy nie wrócą. Jagiellonia zgodziła się znowu podpisać umowę, mimo że spółka nie uwzględniła żadnej jej poprawki. Sprawa ucicha, ale nie jest załatwiona. Obie strony tylko zawieszają broń i wrócą do durnej kłótni już za rok.
Nie uznam tego sporu za białostocki absurd roku, skoro wybudowano w tym mieście szalet za 430 tysięcy złotych, który nie spełniał wymogów prawa budowlanego. Nie napiszę też, że tak głupiego konfliktu na Podlasiu jeszcze nie było, bo uniwersum Szkolnej 17 zawiesiło poprzeczkę na nieosiągalnym poziomie. A skoro już przy nim jesteśmy, to jeśli Jagiellonia wyprowadzi się z miasta i zacznie grać w Płocku, Kononowicz dożyje czasów, w których zacznie spełniać się jego program wyborczy.
Nie będzie niczego. Przynajmniej w białostockim futbolu.
WIĘCEJ O JAGIELLONII BIAŁYSTOK:
- Pertkiewicz: Sprawa stadionu niepotrzebnie nabrzmiała aż do takich rozmiarów
- Od parzenia kawy na praktykach do prowadzenia drużyny w Ekstraklasie. Historia nowego trenera Jagi
Fot. FotoPyK