Letnie okno transferowe nabiera rozpędu. Kluby Ekstraklasy zaczynają zbrojenia przed kolejnym sezonem, pojawiają się nowe nadzieje i oczekiwania. Niektórzy dokonali już nawet kilku zakupów i prawdopodobnie zrealizowali większość planu. Inni na razie tylko tracą zawodników, pierwsze ruchy przychodzące dopiero przed nimi. Tradycyjnie w wielu przypadkach będzie się dało zauważyć, że ktoś opiera się głównie na obcokrajowcach, a inny polega bardziej na Polakach. Tradycyjnie też na nowo rozgorzeje dyskusja, który kierunek jest lepszy – pomijając oczywiście to, że punktem wyjścia są umiejętności, a nie narodowość. Kluby często się tu asekurują.
Pewnie niejeden z was zdążył zauważyć, że prezesi, dyrektorzy i trenerzy jak mantrę powtarzają, że naprawdę chcieliby obsadzać poszczególne pozycje krajowymi piłkarzami, ale ci zwyczajnie są za drodzy – a ci młodzi to już w ogóle szkoda gadać – dlatego trzeba sięgać po zagraniczne posiłki. Pytanie, czy na pewno zawsze chodzi o wiarygodne tłumaczenie, czy też może jest to dość łatwo przyswajalna wymówka, którą kupi większość kibiców i dziennikarzy. Pokiwają głową ze zrozumieniem i stwierdzą, że tak już musi być, nie ma rady.
Pytam więc ludzi po obu stronach barykady, czyli dyrektorów sportowych i agentów, jaki jest ich punkt widzenia w tym temacie.
Brak rynku wewnętrznego winduje stawki
– Dobrzy piłkarze są drodzy, takie jest oczywiste prawo rynku. Pytanie jeszcze, jak rozumiemy przepłacenie czy nieprzepłacenie. W realiach jednego klubu ktoś za 25 tys. zł miesięcznie może być przepłacony, a w realiach drugiego ktoś za 60 tys. zł miesięcznie może się czuć niedoceniony. Myślę, że każdy klub i każdy trener mając do wyboru dwóch równorzędnych zawodników za podobne pieniądze, zawsze wybierze Polaka – mówi Paweł Zimończyk z agencji FairSport, reprezentującej m.in. Jakuba Kiwiora, Stanislava Lobotkę i Bartosza Slisza.
Z perspektywy Łukasza Masłowskiego, dyrektora sportowego Jagiellonii Białystok, pozyskiwanie głównie polskich ligowców to za drogi interes. – Zawsze podkreślam, że u nas praktycznie nie ma wewnętrznego rynku transferowego. To jest główna przyczyna tego, że stawki piłkarzy z wygasającymi umowami są dużo wyższe. Tacy zawodnicy, mający trochę więcej jakości, stają się bardzo, bardzo drodzy. Uważam, że ich oczekiwania są mocno wygórowane i nie idą w parze z coraz wyższą jakością. W efekcie kluby o niższych budżetach szukają zawodników za granicą. Powiem na naszym przykładzie: prawdopodobnie nie będzie nas stać na żadnego Polaka bez kontraktu, którym się w tym okienku interesowaliśmy. W porównaniu do obcokrajowców może nie będzie to dwukrotna różnica w zarobkach, ale powiedzmy 30-40 procent. Weźmy trzech takich piłkarzy i w skali roku robi się ogromna różnica dla budżetu – nie ukrywa Masłowski.
Dotychczasowe ruchy “Jagi” potwierdzają jego słowa. Młodzieżowiec Dominik Marczuk ze Stali Rzeszów to jedyny polski akcent. Obok niego pozyskano Hiszpana Adriana Diegueza i angolsko-francuskiego napastnika Afimico Pululu. Dogadane było także przyjście skrzydłowego Kandeta Diawary z cypryjskiego Enosis, ale ten będąc już na miejscu zwiększył swoje żądania i temat upadł.
Co do martwego rynku wewnętrznego, ostatnimi czasy chyba coś drgnęło. Raków teraz wziął już Maxime’a Domingueza i Dawida Drachala z Miedzi Legnica, Łukasza Zwolińskiego z Lechii Gdańsk, Kamila Pestkę z Cracovii i Tomasza Walczaka z Wisły Płock, a Legia zakontraktowała Marca Guala i Patryka Kuna.
– To pozytywne wyjątki potwierdzające regułę – komentuje dyrektor sportowy Zagłębia Lubin, Piotr Burlikowski. – Ja też uważam, że nasz rynek wewnętrzny działa słabo. Coś takiego napędza czeską piłkę klubową, ona z tego żyje. Nasz sposób myślenia oraz okoliczności i warunki w jakich funkcjonujemy, sprawiają, że większe przejścia między klubami Ekstraklasy występują sporadycznie. Pytaliście mnie kilka tygodni temu, czy nie miałbym problemu ze sprzedażą któregoś z naszych zawodników do Legii, Lecha czy innego czołowego klubu. Nie miałbym, ale wiem, że wielu moich kolegów miałoby problem. To jest trochę błędne koło. Z jednej strony kluby, które stać na większy wydatek, nie chcą tych pieniędzy oferować. Z drugiej, klubom sprzedającym często bardziej opłaca się sprzedawać za granicę.
Łatwo wyjechać, a kluby nie chcą ryzykować
Masłowski: – Za łatwo dziś wyjechać. Powiem hipotetycznie na naszym przykładzie: nie opłaca się sprzedać Lewickiego do Legii za 500 tys. euro, skoro kluby z innych lig oferują dwa razy tyle. W takich sytuacjach klub siłą rzeczy patrzy na swoje profity. Kiedyś, aby dostać zagraniczny kontrakt trzeba było prezentować naprawdę dobry poziom w Ekstraklasie i to przez dłuższy czas. Dziś młodzi kilka razy prosto kopną piłkę i już mogą zmieniać kraj. Ba, garną się do tego. Dopóki nie będziemy regularnie grali w fazach grupowych europejskich pucharów, szczególnie w Lidze Mistrzów i Lidze Europy, nie przekonamy wyróżniających się piłkarzy, że warto jeszcze poczekać z wyjazdem, że można się jeszcze bardziej wypromować i odejść z innym statusem. To dzieje się na przykład w Slavii Praga czy Dinamie Zagrzeb.
Burlikowski: – Chyba nie jesteśmy w stanie przekroczyć takiego sposobu myślenia, że polski ligowiec może zarabiać na poziomie niezłego obcokrajowca. Na końcu to najczęściej ten Polak jest najbardziej przychodowy, historie sprzedażowe w Ekstraklasie nie pozostawiają złudzeń. Za swoich zawodników żądamy często dużych kwot, ale wcześniej dużych kwot płacić nie chcemy. Myślę, że jest tu pewna bariera mentalna. Przykład na gorąco: żaden polski klub nawet nie próbował kupić Łukasza Łakomego, zrobili to Szwajcarzy. U nas ciągle powszechne jest podejście, że wszystko co zagraniczne oznacza coś lepszego, bardziej jakościowego, potrafimy za to więcej zapłacić, a na końcu często się okazuje, że niekoniecznie było warto.
Doskonale obrazuje to teraz transferowe zamieszanie z Kajetanem Szmytem. Warta Poznań chce dostać za niego milion euro, Lech niby jest zainteresowany, ale chciałby zbijać cenę i młody skrzydłowy prawdopodobnie wyjedzie z kraju – najprędzej do MLS.
– Czy Kiwior, za którego Arsenal zapłacił 25 mln euro, tu i teraz znaczył już w Europie tyle, że wydanie takich pieniędzy było oczywiste, czy jednak bardziej zainwestowano w jego potencjał? Chyba znamy odpowiedź. Zachowując proporcje, u nas takich transferów brakuje. Kluby boją się takich ruchów, choć niekoniecznie muszą wydawać więcej niż na obcokrajowca. Pensja i kwota za podpis dla “gotowego” Hiszpana to nieraz porównywalne koszty, ich wymagania potrafią być naprawdę wysokie. My często chcemy łapać kilka srok za ogon, a tak się nie da – mówi Burlikowski.
Minimalizowanie ryzyka
Wracając do naszych ligowców, można odbić piłeczkę i powiedzieć, że siłą rzeczy zakontraktowanie kogoś z określoną renomą swoje musi kosztować, bo zmniejszamy prawdopodobieństwo wpadki, biorąc zawodnika sprawdzonego w lidze. Odpada nam też bariera językowa i problemy aklimatyzacyjne.
– Można nawet zapłacić nieco więcej i zminimalizować ryzyko tej sławetnej aklimatyzacji. Jest to racjonalne. Siłą rzeczy Polakom łatwiej się odnaleźć w polskiej lidze. To zawsze będzie ich przewaga i to oni zawsze będą rozpatrywani w pierwszej kolejności. Na tej zasadzie działa się wszędzie. Z rynku, który znam dobrze: włoskie kluby zimą przeważnie próbują uzupełniać skład zawodnikami z wewnątrz ligi. Niekoniecznie Włochami, ale praktycznie zawsze chodzi o kogoś, kto już tamtejsze realia zna – zauważa Paweł Zimończyk.
Burlikowski: – Zgadzam się, ale i tak na końcu kluby często tego ryzyka nie podejmują, bo wygrywa pęd do nieznanego. Ja lubię sprowadzać zawodników, którzy są najlepiej rozpoznani, a tacy już na naszym rynku się pokazywali. Mówię to także w kontekście obcokrajowców. Oczywiście jakość tych z rynków zagranicznych też bywa coraz lepsza. Przykładem Ivi Lopez. Dziś jednak, mając odpowiednie możliwości, wolałbym zminimalizować ryzyko i sięgnąć po Iviego, zamiast szukać kogoś nowego z tej samej półki w Hiszpanii.
Masłowski: – Mówienie o aklimatyzacji to dla mnie trochę slogan. Patrzę głównie na stronę sportową, a już potem rolą naszą i trenerów jest sprawienie, by zawodnik jak najszybciej się zaaklimatyzował na boisku i poza nim.
Młodzieżowcy faktycznie tacy drodzy?
Osobnym tematem od kilku lat są młodzieżowcy. Niedawno szeroko rozeszła się wypowiedź Mateusza Dróżdża u Tetryków w audycji na Goal.pl. Były prezes Widzewa Łódź stwierdził: – Na rynku jest dom wariatów jeśli chodzi o młodzieżowców i ich wynagrodzenie. To kwoty koło 60 tysięcy złotych miesięcznie. W Widzewie to byłyby najwyższe kontrakty w drużynie.
– Jako uczestnik naszego rynku transferowego nie spotkałem się z sytuacją, żeby młodzieżowcy, którzy dopiero mają wchodzić do Ekstraklasy zarabiali 60 tys. zł miesięcznie. Ba, żeby zarabiali 30 tys. zł. Tylko tu zaznaczam wyraźnie: trzeba grubą kreską oddzielić dwie kategorie młodzieżowców. Pierwszą są ci, którzy pokazali się z niezłej strony na poziomie I lub II ligi. Siłą rzeczy stają się interesujący dla klubów ekstraklasowych, choć w gruncie rzeczy ciągle są tylko kandydatami na poważnych piłkarzy. Nigdy nie doświadczyłem tego, aby o takich zawodników kluby Ekstraklasy się zabijały i licytowały: 30, 40, 50 tysięcy. Wydaje mi się, że ta wypowiedź przejaskrawia rzeczywistość. A jeśli jednostkowo dochodziło do takich rzeczy – nie można tego wykluczyć – to jak to świadczy o klubach, które uczestniczą w takim wyścigu? Moim zdaniem niezbyt dobrze – mówi Mateusz Ożóg z agencji MVP United, mającej u siebie m.in. Robina Gosensa z Interu i Jakuba Łukowskiego z Korony Kielce.
– Jeżeli mowa o jakiejś licytacji, dotyczy to młodzieżowców z drugiej kategorii, czyli takich, którzy zdążyli sobie wyrobić renomę w danym klubie, ewidentnie nie grają głównie ze względu na wiek, przynoszą pieniądze z Pro Junior System, nieraz są już po przedłużeniu kontraktów na warunkach ekstraklasowych i dają największą nadzieję na transferowy zarobek w przyszłości. O takich piłkarzy można się “zabijać”, ale ich przypadków nie podciągałbym pod dyskusję o rynku młodzieżowców, bo oni młodzieżowcami są już tylko przy okazji – podkreśla Ożóg.
Burlikowski: – Znam Mateusza, pracowałem z nim w Zagłębiu i wiem, że lubi wyraziste opinie. Ja się z nim tutaj kompletnie nie zgadzam, aczkolwiek muszę zapytać, dlaczego nasz najlepszy młody zawodnik miałby nie zarabiać na poziomie kontraktu Filipa Starzyńskiego? Przychodowo jest przecież na innym biegunie niż Filip. Znów jednak wracamy do sposobu myślenia, który trudno nam przeskoczyć.
Masłowski: – Uważam, że to mocno przesadzone kwoty, ale nie ukrywam, że przepis o młodzieżowcu sprawił, że generalnie stawki dla tych zawodników są nieadekwatne do poziomu, który prezentują. Kolejny argument za tym, żeby skupić się na wychowywaniu własnego narybku.
Zimończyk: – Pod względem finansowym przepis ten na pewno pomógł zawodnikom o statusie młodzieżowca. Każdy klub musiał mieć ich kilku, żeby być zabezpieczonym. Z drugiej strony, ten wymóg chyba trochę zmienił mentalność w niektórych klubach, bo zobaczono, że na młodych Polakach można naprawdę solidnie zarabiać. Nie zawsze pomagało to w rozwoju poszczególnych piłkarzy. Zamiast grać na wypożyczeniu w I czy nawet II lidze, siedzieli na ławce, ale moim zdaniem całościowo ten przepis miał więcej zalet niż wad.
Zagraniczni młodzieżowcy z topu nie są tańsi
Jeszcze jeden istotny głos w tej sprawie.
– Wiem, że mówimy głównie o kontekście ligowym, ale spójrzmy szerzej: przecież my ciągle narzekamy, że w kontekście międzynarodowym polski piłkarz jest tani. Narzekamy, że najlepsi młodzi piłkarze wyjeżdżają za 7-10 mln euro, to są nasze rekordy sprzedażowe. Nie uważam, by Polacy na polskim rynku byli wybitnie drodzy. Pozyskanie dobrego młodzieżowca należy traktować jako inwestycję, a nie wydatek. Wydatek kojarzy się raczej z czymś, co ma służyć tu i teraz, a w przyszłości już nic nie przyniesie. Do Polski rzadko trafiają topowe talenty z zagranicy, zwłaszcza z Europy Środkowej. Raczej nie kupujemy najlepszych 18-19 latków z Czech, Słowacji, Bułgarii, Białorusi i tak dalej. Ci chłopcy przeważnie też wyjeżdżają od razu na Zachód. Patrząc 1 do 1, niekoniecznie Polacy są tu drożsi. Jeśli już, względnie młody Polak może być droższy od 28-letniego Hiszpana czy Portugalczyka, co wynika z podaży na rynku. W Hiszpanii zawodnicy dobrzy na Ekstraklasę czy I ligę nie pomieszczą się nawet w trzech najwyższych ligach, jest olbrzymia konkurencja, a to siłą rzeczy wymusza obniżanie żądań. U nas piłkarzy na tym poziomie jest znacznie mniej – tłumaczy Mateusz Ożóg.
I dodaje: – Przy naszej infrastrukturze, Narodowym Modelu Gry, certyfikacji akademii i tak dalej, uważam, że każdy klub Ekstraklasy lub nawet I ligi powinien wyszkolić sobie we własnym zakresie taką liczbę młodzieżowców, jaką potrzebuje – z danego rocznika 2-4 do pierwszego zespołu. Nie mówię, że każdy z nich ma odgrywać kluczową rolę, grać w pierwszym składzie i co roku czterech kolejnych o takim statusie będzie się pojawiało. Co to to nie. Generalnie jednak kluby powinny być w stanie “produkować” dla siebie młodych piłkarzy, a w kolejce ustawiać się tylko po największe talenty. Wtedy nie mówilibyśmy o zepsutym czy oszalałym rynku.
– Mamy coraz lepszą infrastrukturę i struktury w klubach, poziom naszej młodzieży się podnosi – również jeśli chodzi o podejście, mentalność. Mówię to także w oparciu o doświadczenia z kilku lat pracy w PZPN. Namacalnym przykładem są ostatnie występy kadry U-17 czy zbliżające się mistrzostwa Europy U-19 z udziałem naszej drużyny – Piotr Burlikowski widzi światełko w tunelu.
Do środka tabeli wystarczą Polacy
Jeśli więc kogoś nie stać, musi szkolić. Zagłębie od dawna to robi, Jagiellonia zamierza intensyfikować działania w tym kierunku. – Coraz trudniej będzie nam ściągać dobrych Polaków, po prostu musimy ich sobie wychować – przyznaje Łukasz Masłowski.
Mateusz Ożóg w pewnym stopniu stara się też bronić działań polskich klubów. – Na pracę większości prezesów i dyrektorów sportowych patrzyłbym pozytywnie. U kibiców przeprowadzenie transferu często jest rozumiane jako wytypowanie zawodnika, dogadanie się i złożenie podpisu. To gigantyczne uproszczenie. Większość procesów transferowych jest bardzo trudnych. Byłbym niezwykle ostrożny przy formułowaniu wniosków, że ktoś idzie z transferami na łatwiznę. Co nie znaczy, że to się nigdy nie zdarza. Parę razy oferowałem piłkarzy, co do których byłem pewny, że pasują, kluby szły w innych kierunkach, co argumentowano w dziwny sposób, a mijał sezon i słyszałem, że jednak trzeba było to zrobić.
Łukasz Masłowski: – Wydaje mi się, że w większości klubów nadal istnieją spore ograniczenia skautingowe. To powoduje, że czasami prościej sięgnąć po tańszego obcokrajowca niż wyszukać chłopaka w niższych ligach. Niewiele klubów ma naprawdę rozbudowany skauting i to nie dlatego, że nie chce, tylko dlatego, że nie ma takich możliwości finansowych.
Ożóg potwierdza, że tak jest, ale nie zgadza się z tym, że główną przeszkodą są pieniądze. – Na pewno na wielu polach można jeszcze zoptymalizować proces transferowy w polskich klubach. Punktem wyjścia w klubach mniej zamożnych i raczej nie wpisujących się w walkę o puchary powinny być transfery Polaków – od Ekstraklasy do II ligi. Oczywiście nie zawsze jest to możliwe, każdy transfer trzeba traktować indywidualnie, zwłaszcza że czasem trafia się okazja pozyskania jakościowego zawodnika zagranicznego, ale solidnych piłkarzy u nas w kraju nie brakuje. Zbudowanie pucharowego zespołu opartego na samych Polakach byłoby pewnie prawie niemożliwe lub kosmicznie drogie, ale zespół środka stawki lub pozycjonowany w dolnej połówce tabeli jestem sobie w stanie wyobrazić. Przyjemnie jest oglądać obcokrajowców robiących różnicę, na szczęście mamy ich w lidze wielu, ale na drugiej szali są też niestety tacy, u których wartości dodanej dla Ekstraklasy trzeba się doszukiwać bardzo głęboko, a najczęściej nie znajduje się jej wcale.
I puentuje: – Niech Polacy będą coraz drożsi. Cena jest najlepszą weryfikacją poziomu zawodnika. Kluby w Europie mają tak szerokie siatki skautingu i różnorodne narzędzia do weryfikacji, że o danym piłkarzu wiedzą wszystko. Jeśli jest on drogi, to znaczy, że jest dobry. Niech takich zawodników będzie coraz więcej, bo to będzie oznaczało, że poziom naszej ligi rośnie. A na tym wszyscy zyskają, każdy będzie zadowolony.
CZYTAJ WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Pertkiewicz: Sprawa stadionu niepotrzebnie nabrzmiała aż do takich rozmiarów
- Stadionowy kogel-mogel, czyli który stadion jest stadionem kogo
- Puszcza Niepołomice. Mały klub, wielkie marzenia
Fot. FotoPyK/Newspix