Galaktyczny transfer – to pierwsze określenie, które przychodzi do głowy, kiedy zastanawiamy się nad przenosinami Jude’a Bellinghama z Borussii Dortmund do Realu Madryt. Po dalszych namysłach myśl przewodnia pozostaje taka sama – choć Florentino Perez musiał głębiej sięgnąć do kieszeni, wydaje się, że cały interes był tego wart. Oczywiście sceptycy zawsze się znajdą, a każdy transfer ma jakąś wadę, natomiast jeśli już można w ogóle posunąć się do stwierdzenia, że wydanie 100 mln euro za piłkarza nie wymyka się ramom logiki, to właśnie w przypadku 19-letniego Anglika.
Tak, Bellingham wciąż ma jedynie 19 lat, a przecież już dawno można było przyzwyczaić się do jego obecności w futbolowym mainstreamie. Oczywiście cała w tym zasługa bardzo wczesnego startu w Birmingham, gdzie Jude zaczął grać w podstawowym składzie jako 16-latek. Nikt się nie przejmował, że Championship to wymagająca liga fizycznie. Po prostu wrzucili dojrzałego chłopaka na głęboką wodę i voila – efekty po kilku latach są nadzwyczajne. Przed Bellinghamem potencjalne sześć lat w Madrycie.
A więc mamy w tej chwili do czynienia z piłkarzem jednocześnie bardzo młodym i bardzo doświadczonym. Świetnym piłkarsko, mocnym mentalnie i twardo stąpającym po ziemi. Proporcje idealne, którymi sensownie można wytłumaczyć wydatek w postaci stu milionów, ponieważ szansa na fiasko jest niewielka. Nie zmienia tego nawet historia, która nie przemawia za podbojami Anglików w La Liga. Ale wiecie, jak jest z historią. Owszem, można się nią podeprzeć, ale nie warto na jej podstawie wyrokować jakichkolwiek sądów. Tym bardziej że Bellingham prezentuje nowe pokolenie nastoletnich piłkarzy-robotów, którzy po prostu zostali zaprogramowani na sukces. Jest kimś innym niż jego poprzednicy.
Trudno sobie dzisiaj wyobrazić, żeby 24-krotny reprezentant Anglii miał spękać na robocie w nowym klubie. Tak naprawdę jedyną rzeczą, która mogłaby naruszyć jego strefę komfortu, jest nieporównywalnie większa presja do tej w Dortmundzie, ale to też argument trochę na siłę – wystarczy spojrzeć na Erlinga Haalanda. Poza tym, raczej mamy do czynienia z piłkarzem kompletnym, którego nie przestraszy ani rywalizacja na treningach z Luką Modriciem czy Aurelienem Tchouamenim, ani poziom Ligi Mistrzów, ani tym bardziej La Liga. Właściwie to im bardziej próbujemy znaleźć dziury w fundamentach tego transferu, tym bardziej wychodzi nam na to, że Real i Bellingham wyglądają jak dobrze dobrana para.
Kluczowe będzie to, czy Jude Bellingham będzie potrafił od razu unieść oczekiwania, jakie na niego spadną. To nie jest bowiem przypadek Viniciusa, który kosztował ponad dwa razy mniej i miał dłuższy czas na rozkwit. Anglik musi prezentować odpowiedni poziom od samego początku, bo przychodzi do Realu jako gwiazda Bundesligi z ugruntowanym statusem i potencjalnie jeden z najlepszych środkowych pomocników na świecie z łatką najdroższego Anglika w historii tego sportu. W nieco innym miejscu w momencie transferu był nawet Tchouameni, za którego Perez też zapłacił niemało, bo 80 mln euro. I choć każdy zawodnik ma inną charakterystykę, a do tego nie musi wykluczać się na boisku na konkretnej pozycji, zdaje się, że największy potencjał na bycie światowej klasy pomocnikiem zdradza właśnie Bellingham. W następnej kolejności dwóch Francuzów, co ogółem robi wrażenie. Teraz linia pomocy „Królewskich” – pod warunkiem, że każdy będzie prezentował optymalną formę – może pretendować do miana najsilniejszej na świecie. Silniejszej nawet od Manchesteru City, który zresztą też interesował się Bellinghamem.
Temat tego transferu można by zakończyć tezą, że Florentino Perez w ciągu kilku okienek transferowych w imponujący sposób zabezpieczył przyszłość Realu Madryt w obrębie jednej formacji. Wiedział, że od niej musi zacząć, bo właśnie o pomocnikach – obok Cristiano Ronaldo – mówiło się najwięcej, kiedy Real wygrywał Ligi Mistrzów. Wygląda to naprawdę kozacko, o ile nikt z klubu nie odejdzie: Bellingham, Tchouameni, Camavinga, Valverde, Ceballos, a do tego stara gwardia szykująca się do zagrania ostatnich koncertów, czyli Luka Modrić z Tonim Kroosem. Carlo Ancelotti będzie miał nie lada ból głowy, żeby ułożyć optymalną jedenastkę i w miarę możliwości zadowolić każdego z tych piłkarzy. Z drugiej strony, lepiej mieć taki dobrobyt niż braki kadrowe jak choćby FC Barcelona, w której kontuzjowanych Pedriego czy de Jonga czasami musieli zastępować tacy wirtuozi futbolu jak Kessie lub Sergi Roberto. Słowem: lepiej mieć tę linię pomocy z półki Ligi Mistrzów, nie Ligi Europy. I nie narzekać. Real Madryt ją ma, uzbroił się bardzo mocno, a to jeszcze nie koniec, bo trzeba jeszcze znaleźć zastępstwo dla Karima Benzemy.
Jak widać, w Hiszpanii jedni bawią się za grube miliony, a inni muszą użerać z Javierem Tebasem o transfer wolnego zawodnika. Dlatego też dobrze prowadzony finansowo Real jest w stanie zdominować najbliższe okienko w Hiszpanii. Ba, o ile już tego nie zrobił, bo tam na 99,9% nikt nie dosięgnie wydatków na letnie transfery w okolicach 100 milionów. A zatem, mimo że to dopiero początek, mamy już zdecydowanego faworyta do zgarnięciu tytułu króla polowania.
WIĘCEJ O LIDZE HISZPAŃSKIEJ:
- Kręcidło: Cud, na który nie da się patrzeć. Jak żołnierze Bordalása uratowali LaLiga
- Karim Benzema w Realu Madryt – trofea, gole i piłkarska ewolucja
- Wymarzony dyrektor sportowy. Losy Antonio Cordona
- Trener starej daty. Historia Jose Luisa Mendilibara
- Sergio Busquets – błąd w piłkarskim Matrixie
- Sprzedawcy dymu. Tydzień fety pokazał, jak bardzo zmienia się Barcelona
Fot. Newspix