Pamiętam czasy, kiedy bez dubletu Katalończycy nie ruszali się nawet z baru, bo nie było czego świętować. Jutro do porannego cortado zobaczą okładki, we wiadomościach usłyszą coś przyjemnego, a teraz dolejcie mi trochę wermutu, za mistrzostwo! Wygrywanie ligi było obowiązkiem, a do dobrego szybko się przyzwyczajasz. Po ponad czterech latach, a konkretniej 1478 dniach oczekiwania, tytuł mistrzowski smakuje jednak inaczej. Pierwszy bez Messiego i ostatni z Busquetsem. 76 tysięcy osób wyszło na ulicę pogratulować Barcelonie odnajdowania się w nowej rzeczywistości i, jak na stolicę Katalonii, była w tym nutka magii.
Korespondencja z Barcelony
Ciudad Condal, jak nazywane jest miasto Gaudiego, nigdy nie będzie Neapolem ani Buenos Aires. To nie ten typ rozrywki, co nie oznacza, że tutaj miłość do ukochanego klubu jest mniejsza. Ładnie porównał to argentyński pisarz Hernan Casciari: neapolitańczycy kochają swoich piłkarzy nieograniczoną miłością matki, która właśnie straciła i pochowała syna, w Barcelonie to rodzaj rodzicielskiej miłości w momencie posyłania dziecka na wymarzone studia. Jest duma, jest uczucie, ale to zupełnie inna wylewność. Katalończycy co do zasady są trochę bardziej zamknięci, skryci i osadzeni w swoim świecie. Jeśli macie w głowie obraz szalenie otwartych Hiszpanów, to prędzej w Andaluzji, nie tutaj. W Barnie sąsiedzi zastanawiają się, czy w dobrym smaku będzie zaprosić na kolację dwie różne grupy znajomych i wymieszać je ze sobą. Lepiej nie, jeszcze się nie polubią, może bezpieczniej będzie zrobić dwie kolacje. To ten rodzaj emocji.
Mistrzostwo Hiszpanii od dawna było tylko kwestią formalizacji. W masowej wyobraźni klamka zapadła 19 marca, czyli po wygranym 2:1 El Clasico z Realem Madryt. Zapamiętam tę datę doskonale, bo wracając w nocy po meczu, zostałem okradziony z telefonu w centrum w wąskich uliczkach Barrio Gótico. Poczułem się już na tyle pewnie, że zapomniałem o jakiejkolwiek czujności – lokalnych nie tykają, mówiłem w podświadomości, zapominając że z wyglądu jestem synonimem angielskiego turysty. I tak pogrążony w smutku i rozmyślaniach nad znaczeniem dóbr materialnych, wysłuchiwałem jak za oknem niedobitki dumnie podśpiewywały „campeones, campeones, oe, oe, oe!”. Część z nich pewnie podzieliła mój los podczas nocnych łowów. Ale wtedy pierwszy raz złapali pełne przekonanie, że nikt już im tego tytułu nie wyrwie. Ci najbardziej niewierni dostali jeszcze potwierdzenie 23 kwietnia po wygranej 1:0 z Atletico Madryt, ale po samych piłkarzach i ich zaangażowaniu czułeś, że wirtualnie zawiesili sobie medale już w marcu i kwestią czasu było tylko odebranie pucharu.
Mistrzostwo przypadło na świętowanie w Barcelonie, ale na obrzeżach miasta Cornelii, czyli na stadionie Espanyolu. I dobrze, bo blisko, więc można się wybrać kolejką, i źle, bo trzeba było przygotować się na celebrację w trybie incognito. Sektor gości nawet nie został otwarty, więc krakowskim targim fani Barcelony po prostu kupowali wejściówki wśród miejscowych. Espanyol będący w bardzo napiętej sytuacji, z widmem brutalnego spadku do drugiej ligi, zakazał wszelkich barw Blaugrany na obiekcie. Jednocześnie miał świadomość, że pieniądz to pieniądz, a stadionu sami nie wypełnią. Ochroniarze byli szczególnie wyczuleni na koszulki, szaliki czy jakiekolwiek emblematy. – Gdybyśmy nawet przyszły w jakichś nieoficjalnych strojach, to nie wpuściliby nas na stadion. To przykre, bo nie możemy się jawnie cieszyć tym tytułem. Trzeba sobie radzić w bardziej kreatywny sposób, my na przykład założyłyśmy topy w barwach Blaugrana. Tego nie będą kazali zdjąć – pokazują nam dwie dziewczyny Erika i Montserrat. Kreatywność top.
W efekcie doszło do specyficznej imprezy: 3/4 kibiców w barwach Espanyolu, a pozostali w neutralnych, czyli bez białego i niebieskiego. Ale już po tym poznawałeś, że wieczorem mają ochotę konkretnie poskakać z radości. Kiedy zaczepialiśmy ludzi ubranych „po cywilu”, pytając czy są za Barceloną, kręcili przecząco głową. Dopiero kiedy tłumaczyliśmy, że jesteśmy dziennikarzami, przyznawali się. – W porządku, w takim razie możemy odpowiedzieć na kilka pytań – uspokajali się wyraźnie. Ewidentnie od samego początku środowisko Papużek nie chciało pozwolić, aby celebrowali na ich terenie. Jeśli zdarzali się jacyś śmiałkowie w koszulkach Barcy wokół stadionu, od razu byli identyfikowani okrzykami: „Zdejmij to, pajacu!”. Tego wieczoru mieli dwa cele: derbowych rywali i chińskiego prezydenta Chena Yanshenga, od którego domagają się sprzedaży klubu. Było to o tyle przykre, że sporo barów w Hiszpanii prowadzą właśnie Azjaci. Na własne oczy widziałem, jak na ogródku jednego z nich odpalili race i śpiewali w twarz chińskiego właściciela: „chino dimisión!”.
INWAZJA NA BOISKO I UCIECZKA MISTRZÓW
W Hiszpanii generalnie nikt nie ma większego problemu, gdy jesteś w barwach wrogiego klubu, o ile nie szukasz zaczepki. Absolutnie nie działa to jak czerwona płachta na byka. Nie jest sportem ekstremalnym spacerować w koszulce Realu po ulicach Barcelony, skoro madrycki klub ma tu nawet swój sklep. W tym przypadku sytuacja miała jednak specyficzny charakter emocjonalny: jedni chcieli świętować, drudzy płakali nad trumną. Chociaż coraz częściej zdarza się, że na meczach podwyższonego ryzyka nie można pojawiać się w barwach przyjezdnych. Nie wszędzie dotarliśmy do takiej cywilizacji jak w derbach Kraju Basków, gdzie kibice Athletiku oraz Realu Sociedad przytuleni mogą wspólnie maszerować na stadion, tam się zwyzywać od najgorszych, a później wrócić razem pod pachę do baru. – Normalnie nie byłoby z tym żadnego problemu, przecież wiemy, że większość tego miasta jest za Barceloną. To łatwiejsza i prostsza opcja. Ale w tym wypadku kibice uznają to za prowokację, skoro przy zakazie barw i tak przychodzisz tutaj się w nich pokazać. To też o tyle skomplikowane, że wielu z nich życzy nam spadku, naśmiewają się, że nasze miejsce jest w Segunda, więc wszyscy stali się wyczuleni – tłumaczy nam młodsza kibicka Marti wychowana w okolicach stadionu.
Na RCDE Stadium, bardziej kojarzonym jako Estadio Cornellà-El Prat, mieliśmy grę do jednej bramki (2:4), co wywołało potężną złość gospodarzy. Szorowali po czerwonej strefie tabeli, dotykali dna wśród jeszcze liczących się w grze o utrzymanie – albo jak powiedziałby Franz Smuda: walce o spadek – stąd emocje narastały. Kibicom Papużek wystarczyło siły na pół godziny, by obrażać rywali, a później dominowały bezradność i rezygnacja. Przerzucili uwagę na własnych kibiców, wygwizdując ich, gdy zrezygnowani opuszczali stadion. Obu stronom historycznie nie było po drodze, bo jak zawsze piłka służyła jako instrument polityczny w napiętych dla Hiszpanii czasach – sama nazwa Espanyol już wskazywała, że to nieco inne spojrzenie na świat niż prokatalońska Barcelona. Do dzisiaj ci spod herbu Blaugrany wyśmiewają się, że derby to mają z Gironą, a ten dzielnicowy klub nikomu nie jest potrzebny i nikogo nie interesuje. Wszystkie takie elementy mają znaczenie, gdy fani gospodarzy ruszają na piłkarzy rywala celebrujących mistrzostwo w kole środkowym. Podsumowaniem tych dziwnych okoliczności celebracji była właśnie inwazja radykalnych kibiców na boisko i ucieczka zawodników Xaviego do szatni. Nie do końca jest tak, że na Zachodzie sobie poradzili. Najbardziej to zdarzenie na pewno zapamięta niejaki Yago Darnell, który w tym szale zniszczył kamerę Movistar. Nie chodzi tylko o rachunek na 50 tysięcy euro, jaki mu wystawili i na jaki będzie musiała się zrzucać cała jego rodzina. Okazało się również, że trenuje dzieci i startuje w lokalnych wyborach, reprezentując ultraprawicową partię. Ten finisz sezonu bardzo mocno skomplikował mu zawodowe plany.
NAWET NEYMAR SKORZYSTAŁ
Prawdziwa celebracja zaczęła się dopiero po wyjeździe z Cornelli: drużyna ruszyła do ośrodka treningowego, skąd później rozjechała się w kierunku miasta i to był pierwszy dzień porządnego uderzenia. Następnego dnia mieli zaplanowany przejazd autokarem po mieście i większość rzeczywiście dojechała samochodami na 18, ale niektórzy pobalowali tak, jak na mistrzów przystało. Najlepiej podsumował to Pep Guardiola: – Od razu złożyłem gratulacje Joanowi Laporcie, ale jeszcze nie zdążył mi odpisać. Znając go, pewnie bawi się i świętuje przez kilka dni, więc jak skończy, to odpowie.
Jak już mówimy o wizytach incognito, to niespodziewanie Neymar dołączył do piłkarzy Barcelony, mimo że z większością z nich nawet nie grał w jednej drużynie, ale podobnie jak Leo Messiego ciągnie go do stolicy Katalonii. Wielokrotnie mając wolne czy po prostu lecząc urazy (a to spora część jego kalendarza), wpadał powspominać stare dzieje. Kiedyś nawet spotkał się z Robertem Lewandowskim, gdy ten z bliskimi celebrował po jednym z wygranych meczów, a Brazylijczyk niespodziewanie wpadł do tego samego klubu z ojcem, kumplami i całą bandą kobiet. Nic dziwnego, że wszystkich tutaj ciągnie: przepiękna słoneczna pogoda, urok miasta, uwielbienie kibiców na całym świecie, piłkarskie centrum wydarzeń, a oprócz tego bardzo dobre pieniądze i raczej opozycja do kultu pracoholizmu. Oczywiście cały czas się to zmienia, lecz Blaugrana przez lata płaciła nieporównywalnie lepiej niż topowe drużyny Premier League. A kolejni zawodnicy podkreślali, że natrafiali na lżejsze treningi niż w poprzednich zespołach, bo przecież Barca jest wychowana w kulcie zajęć z piłką, czyli z automatu koncentracja na harówce fizycznej była nieco mniejsza. Zawsze pracowało się tam przyjemniej z perspektywy samego zawodnika. W ostatnich tygodniach gracze Xaviego dostawali tyle dni wolnych w każdym tygodniu, że raczej temu nie zaprzeczą. Kiedy wszyscy opowiadają o magii herbu Barcelony, na pewno kryje się za tym troszeczkę więcej aspektów. Chociaż Lewandowskiego póki co nikt stąd nie wygania, sam prędko nie będzie myślał o zmianach, widząc przepaść w jakości życia między Barceloną a Monachium.
WYGONENI ZARZĄDZAJĄ ZABAWĄ
Symbolem świętowania w Barcelonie jest fontanna Canaletes. Kiedy docierasz tam po raz pierwszy, trudno nie kryć zdziwienia, o co chodzi ze skromnym wodopojem na Rambla de Canaletes. Przecież zawsze celebracje odbywają się na potężnych placach – w Madrycie to Cibeles czy fontanna Neptuna – ale jedna z najpopularniejszych ulic Barcelony też łapie swój urok w nocy. Fontanno-latarnia na La Rambli stała się symbolem w dawnych czasach jeszcze w pierwszej części XX wieku, gdy to tam gromadzili się dziennikarze takich gazet jak Rambla, Las Noticias czy El Sol. Ich koledzy z radia również tam prowadzili swoje relacje na żywo. Rozstawiali wielką tablicę z aktualizowaną tablicą rezultatów i opowiadali o wydarzeniach z decydujących kolejek, gdy kilka meczów odbywało się w jednym czasie. Przy okazji stojący tam kiosk de Canaletes kojarzył się jako tradycyjne miejsce zakupu gazet, ale też spotkań, dyskusji i kłótni na temat piłki. Ludzie przychodzili tam, aby w tym gwarze wspólnie przeżywać emocje. Po latach zniknął kiosk, wspomniane tytuły prasowe, a także relacje na żywo, ale tradycja schodzenia na Canaletes, by dzielić się emocjami pozostała.
Chociaż trzeba przyznać, że dzisiaj to głównie młodsi i turyści udają się w tamtym kierunku, starsi wolą nie zapędzać się na Ramblę, bo wieczorem stajem się podejrzanym miejscem pełnym imigrantów (głównie Marokańczyków) oferujących wątpliwej jakości narkotyki albo czyhających na nieuwagę turystów, aby nabić sobie kieszenie. Żyję z tym miejscem po sąsiedzku, więc absolutnie nie dziwi widok damskich torebek leżących nocą na ulicy – rabusie biorą to, co ich interesuje, a resztę szlachetnie zostawiają, więc jest duża szansa, że po kradzieży w okolicy choćby uda się odzyskać swoje dokumenty. Niemniej są to zorganizowane działania całych szajek przestępczych: oni doskonale wiedzą, jak funkcjonować, aby na tym zyskać.
Ale to nie opowieść o problemach rabunkowych Barcelony, chociaż temat szeroki i ciekawy. Pojawiały się wątpliwości, czy Katalończycy stawią się licznie na świętowaniu, czy skończy się na lampce cavy w restauracji, ale coraz to bardziej kosmopolityczne miasto odpowiedziało na wyczekiwane sukcesy Blaugrany. Najpierw pod Canaletes, a dzień później podczas przejazdu autobusem przez miasto. Na Rambli inicjatywę przejęli Boixos Nois, czyli grupa radykalnych kibiców wygonionych z Camp Nou lata temu. Indywidualnie mogą pojawiać się na Camp Nou, ale już nie prowadzą dopingu, więc swoją jednoznacznie przestępczą działalność przenieśli na ulicę. Oni zadbali o pirotechnikę, skandowali przyśpiewki, a cała reszta wokół dołączyła do wspólnej zabawy. Na dzień dobry „kto nie skacze, ten z Madrytu”, klasyczne pozdrowienia dla Messiego, były życzenia śmierci dla Viniciusa, skandowanie nazwisk bohaterów sezonu i klasyki, przy których lokalni kibice dostają gęsiej skórki: hymn Barcelony, Un dia de partit, Campeones czy Un sentiment. Biegając z kamerą, starałem się zbliżyć jak najbardziej do epicentrum fiesty. Tam mieliśmy już wszystko: ludzi wspinających się na latarnię z flagą, celebrujących na kioskach, skaczących po fontannie. Dokumentowałem kolejne nagrania, aż jeden z Boixosów przejechał palcem po swojej szyi i jednoznacznym gestem pokazał, abym więcej nie kierował telefonu w kierunku jego i kumpli. Albo to wyłączysz, albo masz przerąbane, bo właśnie takich sytuacji szukamy.
To było wyjście na jakieś dwie godziny, gdzie mogłeś znaleźć dosłownie wszystkich: Argentyńczyków, Polaków, Wenezuelczyków, Niemców, Anglików, Francuzów. Barca jest dzisiaj klubem globalnym, co najlepiej widać po Camp Nou, a samo miasto kasuje porządne sumy, ale na koniec tańczy pod dyktando turystów. Jestem przekonany, że w znacznej większości na Canaletes zobaczyliśmy przyjezdnych, niż Katalończyków z dziada, pradziada. – Nagrywaj jakoś dyskretniej, a przynajmniej nie tych, którzy wyglądają na gangsterów – mówi mi chłopak na ulicy. – Wszyscy są już zrobieni, więc ci goście jak ten bez koszulki i w tatuażach mogą szukać zaczepki. Nie szkodzi, że jest na samym środku imprezy. Jest przekonany, że to jego miejsce – tłumaczy. Trzeba stać się czujniejszym, bo wokół coraz więcej osób, ale o dziwo coraz mniej śpiewających czy tańczących.
WZRUSZENIE WYPISANE NA TWARZACH MIASTA
Nowy dzień, kolejna impreza. Wydaje się, że najbardziej emocjonujący i najbardziej oficjalny, bo nawet ruch w mieście został po południu wstrzymany ze względu na przejazd mistrzów. O godzinie 18 z klasycznym hiszpańskim poślizgiem mieli wyjechać spod Camp Nou, ale przecież tu nawet mecze nie potrafią rozpocząć się o czasie i często kibic dostaje 2-3 minuty zapasu. Spróbujcie umówić się tutaj z dziewczyną na 18, to przed 18.30 nie ma co wychodzić z mieszkania. Plan był taki, aby piłkarze Xaviego cieszyli się z kibicami przez 7-8 kilometrów trasy, mieli przejechać przez strategiczne punkty miasta, przez Plaça de Catalunya, a później skończyć ten przejazd symbolicznie pod Łukiem Triumfalnym.
Mieliśmy to szczęście pokonać całą drogę tuż obok autobusu, maszerując razem z nimi. Co prawda będąc co chwilę popychanym przez policjantów, trzymając marszowe tempo, ale jednak obserwując w uprzywilejowanej sytuacji całą zabawę. Na początek przykład klasycznej tutejszej organizacji: dzwonimy do Barcelony, czy na miejscu będzie jakiś internet, zapewniają że planują sieć dla mediów przy autobusie, po czym zupełnie jej nie organizują. No nic, radź sobie, organizacyjnie Fútbol Club Barcelona.
Z bliska można było zobaczyć, ile znaczy to mistrzostwo dla jednych, jak i drugich. Kibiców oraz piłkarzy. Na przykład Robertowi Lewandowskiemu naprawdę szkliły się oczy – mógł się poczuć jak dziecko w sklepie z zabawkami, a przecież mówimy o prawie 35-letnim mężczyźnie, który z wygrywania uczynił sens swojego życia. To jego dziewiąte mistrzostwo z rzędu, dwunaste w karierze, a jednak smakujące specjalnie. W takim wieku dostrzegł, jak znacząco podniósł jakość swojego życia i jak może się czuć doceniany w stolicy Katalonii. Przyszedł do tego projektu – jak sam powiedział – pełnić rolę wujka tych młodych talentów. Czasem dobrego, kiedy jest dla nich otwarty i nieustannie rzuca radami, czasem tego złego, kiedy suszy głowę Gaviemu czy Pedriemu, aby na wyjściach z rówieśnikami nie jedli tylu hamburgerów albo odpuścili sobie picie coli. Chociaż sam pamięta czasy, gdy zamawiał pizzę z rucolą i tłumaczył sobie, że to zdrowsza opcja niż inne. Wszystko jest dla ludzi, ale chce im wrzucić swoją świadomość już na wcześniejszym etapie kariery.
Zaskakującym było obserwowanie, ile dla tego miasta znaczy to mistrzostwo po ponad czterech latach. Pierwsze bez Leo Messiego i ostatnie z Sergio Busquetsem. Pierwsze dla Xaviego jako trenera. Pierwsze dla Pedriego, Gaviego, Ronalda Araujo, Alejandro Balde czy Ansu Fatiego. Naprawdę pamiętam czasy celebracji w Barcelonie, gdy coś działo się wyłącznie przy dublecie albo tryplecie. Przy jednym tytule kibice machali ręką – mistrzostwo nie było luksusem, tylko wymogiem, przecież jesteśmy Barceloną. A teraz wkradł się element fascynacji. Człowiek zawsze bardziej doceni, kiedy coś straci. A czasy chociażby z Ronaldem Koemanem pokazały, że nie są skazani na życie w wiecznych kolorach.
Lewandowski zaraz będzie w tej ekipie najstarszym zawodnikiem, gdy kapitan Sergio Busquets odejdzie po sezonie. Ale był rozemocjonowany, gdy widział potężne emocje na ulicach, zaangażowanie ludzi, w zasadzie przepełnioną kibicami całą trasę po obu bokach autobusu. Nie było tam gołego fragmentu, by ktoś nie czekał i nie próbował się zbliżyć do autokaru. Ludzie wrzucali tam swoje telefony, licząc na selfie piłkarzy; rzucali koszulki czy szaliki albo prosili graczy o rozbieranie się z własnych akcesoriów. Pedri znany w szatni jako Mr Platano (reklamuje banany z Wysp Kanaryjskich) podpisywał się na rzucanych w górę owocach, jedna z dziewczyn próbowała powtórzyć to ze stanikiem, ale nie dorzuciła, Arnau Tenas zrzucał spragnionym kibicom piwo, a później obwiniał ich, że nie złapali, gdy puszka się roztrzaskała. Autobus ruszał gwałtowanie, a ty zastanawiałeś się, czy 18-letni Gavi już jest tak zrobiony, czy zbyt zakręcony zabawą, aby utrzymywać równowagę w takich momentach. Większość z nich celebrowała tę chwilę w okularach przeciwsłonecznych, mimo że to był zachmurzony dzień – ale znacie to, po prostu pobalowali już dzień wcześniej.
Najczęściej skandowanym nazwiskiem na fecie był Ronald Araujo. Trzeba oddać, że jego przyśpiewka też jest konkretna – bojowe uruguayo, urugyao – ale w bardzo dzikim, przywódczym, plemiennym wręcz stylu. Trudno lepiej oddać charakter i waleczność Urugwajczyka, niż właśnie takim dynamicznym rytmem. Przy innych jak Gavim, Xavim czy Pedrim czujesz zupełnie inną energię. Dało się odczuć również, jak mocno podziwiany jest Ousmane Dembele nazywany żartobliwie Kapitanem. Albo właśnie ile znaczy Robert Lewandowski. Dzieciaki zakochane w strzelanych golach wykrzykiwały jego nazwisko, pokazywały sobie wzajemnie, że oto zbliża się ich idol. Latynoski miały przygotowane transparenty, że w zasadzie są na jedno jego zawołanie. Kibice wykonywali jego słynne cieszynki i imitowali gesty, ale wcale nie chodziło o drapanie się po nosie, za jakie wyleciał z czerwoną kartką. Podczas takich dni widzisz, dlaczego to miejsce jest mekką na mapie piłki i tym bardziej zyskuje na znaczeniu, że to Polak jest w centrum tego projektu. I świętuje tytuł dwa lata po odejściu Leo Messiego, oczekując jednocześnie na happy end i jego powrót. Trzeba oddać, że było to kilka godzin marszu pełnego uśmiechu i emocjonalnych obrazków. Policjanci z Guardia Urbana szacują, że w tym przejeździe wzięło udział 76 tysięcy osób, czyli 5 procent miasta. Poniedziałek o godzinie 18 wydawało się, że nie sprzyja do celebracji tytułu, a jednak Katalończycy dźwignęli to zaangażowaniem. Muszę przyznać, że ujęła mnie spostrzegawczość widzów, bo wyłapali w 22-minutowej relacji kilka sekund ujęcia z blondynką oczekującą na autobus na balkonie. Jak się okazało: to rosyjska gwiazda porno Eva Elfie. Feta przyciągnęła do Barcelony najróżniejsze osobistości.
NAJPIĘKNIEJSZY CZAS Z RODZINAMI
Nic dziwnego, że Barcelona po takim tygodniu przegrała późniejsze spotkania z – co jeszcze zrozumiałe – Realem Sociedad (1:2) czy Realem Valladolid (1:3), co już znacznie trudniej wytłumaczyć. Robert Lewandowski dokładał sobie trafienia, aby zagwarantować tytuł króla strzelców ligi hiszpańskiej, lecz koledzy średnio wspierali marzenia Marca-Andre ter Stegena o rekordzie czystych kont po tak wspaniałych rozgrywkach.
Trudno się jednak dziwić, że myślami są gdzie indziej, skoro dla nich sezon się skończył, a cały tydzień mistrzowski stał pod znakiem zabawy. Joan Laporta jeszcze pierwszego dnia po świętowaniu zrobił rundkę po zaprzyjaźnionych mediach, mimo że nie obyło się bez ciemnych okularów, ale później zaginął na kilka dni, a do sieci trafiały tylko obrazki z najróżniejszych zamkniętych imprez. Niedziela – zabawa, poniedziałek – przejazd przez miasto, środa – kolejna kolacja z rodzinami i wspólne świętowanie, sobota – powtórka z bliskimi na Camp Nou oraz oficjalne odebranie trofeum. Tych okazji do mniejszej lub większej celebracji było mnóstwo, ale o to też chodziło Laporcie, jak i całemu zarządowi. Nawet nie chodzi o to, że on sam jest pierwszy do wywijania nogą na parkiecie i dobrego towarzystwa. Na tym trochę opiera się jego kampania prezydencka – na sprzedawaniu dobrej atmosfery i kolorowaniu sytuacji. Jego przeciwnicy najczęściej powtarzają, że Laporta to vendedor del humo, czyli sprzedawca dymu. Nikt cię tak nie obróci, nie zbajeruje i nie nasprzedaje bajek jak właśnie prezydent Blaugrany. I coś w tym jest, bo wystarczy zobaczyć działania mediów będących na jego pasku – po każdym trudniejszym temacie wychodziły nowe informacje o Leo Messim. Albo Joshui Kimmichu. Albo Ilkayu Gundoganie czy Bernardo Silvie. Jak nikt potrafi przykrywać trudne tematy tym, co kibice chętniej łykną. I to był akurat powtarzający się scenariusz w przypadku Caso Negreira, wątpliwości przy przebudowanie Camp Nou czy finansowaniu Espai Barca. Laporta póki co naprawdę dobrze wszedł w kolejną kadencję, chociaż można mieć do niego pretensje o szereg rzeczy na czele z nepotyzmem czy unikaniu trudnych tematów. Niemniej doskonale robi, z czego jest znany – sprzedaje dym i rozprzestrzenia optymistyczne wizje. U nas wszystko pięknie, jak nigdy, a u was?
Dlatego taki tydzień zabawy był mu potrzebny jak nic innego. Łączy się to z wieloma wzniosłymi chwilami, bo przecież w jednym sezonie Blaugrana żegna starą gwardię: w połowie rozgrywek Gerarda Pique, a teraz Sergio Busquetsa i Jordiego Albę. Póki co można odtrąbić sukcesy, mimo że Europa dla Barcelony okazała się za duża i przebudowywać dalej. Ciężej będzie za chwilę: rozliczenie z tego, czy wróci Leo Messi, przejściu na Stadion Olimpijski Montjuic, przebudowa Camp Nou, a co za tym idzie znaczne straty finansowe.
Cały ten tydzień zabawy pokazał, jak bardzo stolica Katalonii zdążyła się stęsknić za takim świętowaniem. W międzyczasie stracili Leo Messiego i przeżywali najbardziej krytyczny okres w historii klubu. W oczy na poważnie zajrzało im widmo kryzysu finansowego. Przeszli przez pandemię, która na Półwyspie Iberyjskim odcisnęła znacznie mocniejsze piętno niż chociażby w Polsce – tutaj trudno wskazać osobę, która nie straciła kogoś bliskiego, a obowiązek noszenia maseczek w transporcie publicznym zdjęto dopiero kilka tygodni wcześniej. Dlatego teraz po ponad czterech latach mogli docenić, że takie świętowanie ma znacznie większą wartość, niż w poprzednich latach, gdy przyzwyczaili się, że za Pepa Guardioli czy Luisa Enrique wygrywanie w Barnie jest naturalnym obowiązkiem.
– Z tego świętowania najbardziej pozostanę z obrazkiem rodziny dołączającej do mnie na murawie, gdzie gramy i walczymy o sukcesy. Czymś niezapomnianym będzie przejazd przez miasto, gdy zobaczyłeś na twarzach ludzi, ile dla nich znaczy to mistrzostwo i co włąśnie osiągnęliśmy. Ale jednak momenty z rodziny są dla mnie najmocniejsze, bo to pewien rodzaj podsumowania. Tylko oni wiedzą, ile to zawsze kosztuje, przeżywają z tobą wszystkie emocje, i to nie tylko te pozytywne, bo też dotykają ich te wszystkie negatywne aspekty. Móc z nimi dzielić tę chwilę czy z rodzinami moich kolegów z szatni, to dla mnie najpiękniejszy obrazek tych kilku dni świętowania – mówi nam Robert Lewandowski.
Chociaż niektórzy mogliby wskazywać Barcelonę jako jedno z najbardziej piłkarskich miast świata, na co dzień nie widać tego w aż takim wymiarze. Poza dniami meczowymi na ulicach nie ma wielu koszulek, chyba że na sprzedaż dla turystów albo noszonych przez przyjezdnych. Nie ma wielu murali z legendami, bo sztuka uliczna jest tu bardzo przejściowa i ma krótką żywotność. Ludzie żyją dniami meczowymi, ale zawsze w spokój wyważony – jak przy tradycyjnym wyjściu do teatru. Dopiero czasy kryzysu i dołku pozwoliły nieco bardziej docenić to, że wygrywanie nie jest oczywistością ani nie jest zapisane w statucie klubu. I może dlatego celebracja tego mistrzostwa miało taką moc. Ktokolwiek obchodził już jakąś fetę w Barcelonie, śmiało przyznawał, że został pozytywnie zaskoczony. – Nie wiem, czy to kwestia niskich oczekiwań, czy tęsknoty, ale naprawdę nie zawsze oglądaliśmy takie zaangażowanie kibiców – mówi nam dziennikarz Adrian Sanchez. Dymu na ulicach było znacznie więcej, niż ktokolwiek zakładał, czyli cel Joana Laporty z początku kadencji został osiągnięty. Wyrwał kibicowską rzeczywistość z marazmu, ponownie zachęcił do wypełniania Camp Nou i zasiał im w głowie marzenia, że wracają na szczyt. Do tego jeszcze daleko, ale do narracji Laporty jak najbardziej pasuje.
Z Barcelony DOMINIK PIECHOTA
WIĘCEJ O FC BARCELONIE: