Ewa Swoboda ocierająca się o granicę 11 sekund w biegu na 100 metrów. Natalia Kaczmarek, której niewiele zabrakło, by cztery setki pokonać w mniej, niż sekund 50. W dodatku startująca w biegu łączącym dwa pokolenia biegaczek, w którym najstarszą i najmłodszą uczestniczkę dzieliło… 19 lat! Ponadto, znakomita forma Wojciecha Nowickiego, optymizm Anity Włodarczyk, dramat Dawida Tomali i wiele, wiele więcej. Byliśmy świadkami tego wszystkiego w niedzielę na Stadionie Śląskim, podczas 69. ORLEN Memoriału Kusocińskiego. Imprezy, która pod względem poziomu sportowego nie zawiodła. Czego nie można powiedzieć o frekwencji na trybunach. Zapraszamy na obszerny reportaż z tego wydarzenia.
Spis treści
W KOTLE CZAROWNIC BYŁO GORĄCO. I PUSTO
Zanim opowiem wam o tym, co takiego działo się na bieżniach, skoczniach i kołach do miotania, zacznijmy od elementu, który w porównaniu do poprzedniego roku wyróżnił się bardzo na minus. Czyli dramatycznie niskiej frekwencji, która dziwiła o tyle, że wejście na zawody było za darmo. W dodatku przed chorzowskim obiektem nie brakowało różnych atrakcji, takich jak wystawa i pokaz nowoczesnych prototypów dronów. To wszystko składało mi się w całość, że 69. ORLEN Memoriał Janusza Kusocińskiego kolejny raz przyciągnie na trybuny sporą widownię. Tak przynajmniej było w poprzednim roku.
Kiedy zaś wszedłem na trybunę prasową, ogarnęła mnie wszechobecna… pustka. Na tym ogromnym, mieszczącym ponad pięćdziesiąt pięć tysięcy kibiców obiekcie, mogłem poczuć się niczym słynny obrońca Jasnej Góry i wykrzyknąć: “Ludzie, przecież tu nikogo nie ma!”. A miało to miejsce zaledwie pół godziny przed oficjalnym rozpoczęciem imprezy. Doprawdy, obcowanie na zawodach organizowanych na takim molochu jak Stadion Śląski, których publiczność być może zmieściłaby się na liczącym nieco ponad tysiąc krzesełek stadionie lekkoatletycznym w Suwałkach, było dość dziwacznym uczuciem.
Następnie udałem się do strefy mieszanej. To tam większość pismaków spędza prawie całe zawody, oczekując na wypowiedzi kolejnych bohaterów widowiska. Na Stadionie Śląskim, by dostać się do mixed-zony, trzeba przejść obok trybuny głównej zawodów, przy której ustawiane są dekoracje. Najbliżej tejże trybuny znajduje się także studio telewizyjne, miejsce na dekorację zwycięzców czy skocznia do skoku w dal. Wtedy poczułem także, co mogło wpłynąć na taki a nie inny stan obecności fanów na zawodach. Czyli lejący się z nieba żar. Niech nie zwiedzie was sprawdzanie prognozy pogody, która głosiła że temperatura w Chorzowie oscylowała w okolicy 20 stopni Celsjusza. W zamkniętej konstrukcji, przy nagrzanym betonie i praktycznie zerowych podmuchach wiatru, odczuwalna temperatura była naprawdę znacznie wyższa. Stąd 4 czerwca Kocioł Czarownic zaiste zasługiwał na swoje miano – było w nim gorąco. Dosłownie. Ale przy tym pusto, bo ostatecznie na oglądanie lekkoatletyki i opalanie w jednym zdecydowało się niewiele osób.
Jednak zrzucanie takiego stanu rzeczy wyłącznie na promienie słońca operujące na głównej trybunie, byłoby zakłamaniem. Bo przecież fani mogli zasiąść w innym, zacienionym sektorze Stadionu Śląskiego. No i w poprzednim roku słońce także mocno grzało, ale jednak na trybunach zasiadło o wiele więcej kibiców. Lecz już w zeszłym sezonie słychać było głosy, że Memoriał Kusocińskiego nie domaga pod względem promocji tego wydarzenia. Więc to nie do końca tak, że fanów przeraziła wizja spędzenia kilku godzin na słońcu, albo że cały Chorzów w niedzielę leczył kaca po sobotnim awansie Ruchu do Ekstraklasy. Wielu fanów lekkoatletyki po prostu nie wiedziało, że taka impreza jest organizowana. I że może zobaczyć sporo polskich i zagranicznych gwiazd królowej sportu.
No właśnie, a jak sami sportowcy zareagowali na takie pustki na trybunach? Jak zwykle, ile głosów byśmy nie zebrali, tyle otrzymalibyśmy opinii. Mi natomiast w pamięci zapadły trzy. Ta najbardziej dosadna należała do Ewy Swobody: – Byłam bardzo zasmucona i zażenowana tym, jaka jest tutaj liczba kibiców. Po poprzednim roku spodziewałam się, że będzie ich trochę więcej, ale niestety. Przykro mi, że jest tak mało kibiców „lekkiej” – nie gryzła się w język najlepsza polska sprinterka.
Natalia Kaczmarek przybrała nieco bardziej stonowany osąd, zwracając uwagę właśnie na temperaturę panującą na stadionie :- Frekwencja troszkę zawiodła. Muszę przyznać że myślałam, że będzie więcej ludzi. Ale też troszeczkę się nie dziwię, że w takim upale może być ciężko wysiedzieć. Kiedy sama wyszłam na bieżnię, to było mi okropnie gorąco. Myślałam, że spłonę!
Z kolei Wojciech Nowicki zdawał się doceniać każdego fana, który poświęcił popołudnie na chorzowskie zawody: – Trudno mi oceniać frekwencję. Bardzo się cieszę z tego, że kibice w ogóle przyszli i nas dopingują. Wiadomo, że najlepiej startowałoby się przy pełnym stadionie. Ale jest jak jest. Fajnie, że ci którzy przyszli, dopingowali nas i cieszyli się z naszych wyników – mówił zadowolony Białostoczanin.
OSIEMDZIESIĄTKA NOWICKIEGO, OPTYMIZM WŁODARCZYK
Choć trudno było dziwić się temu, że nasz kulomiot tryskał znakomitym humorem. Nowicki triumfował w niedzielnym konkursie, posyłając swój młot na odległość równych osiemdziesięciu metrów! To drugi najlepszy wynik w tym roku na świecie. Dalej do tej pory rzucił tylko Amerykanin Rudy Winkler. On także startował w chorzowskim mityngu, ale tym razem zakończył konkurs na drugiej pozycji, z rezultatem 78,29.
– Ogólnie to były bardzo fajne zawody, ja uwielbiam startować w Chorzowie. Teraz mamy tu nowe koło, które jest trochę wolniejsze, więc wyniki na nim nie będą super rewelacyjne. Ale da się z niego rzucać, bo dobrze trzyma nogi. Sam nie spodziewałem się takiego wyniku, bo treningowo nie wyglądało na to, że rzucę tak daleko – mówił dziennikarzom Nowicki.
– A co z Pawłem Fajdkiem?- być może zapytacie. Ano to, że pięciokrotny mistrz świata raczej nie będzie miło wspominał niedzielnego konkursu. Zaliczył zaledwie jedną próbę. Przeciętny rzut na 74,01 m uplasował go na czwartym miejscu w stawce. Po zawodach Fajdek, czujący się na Stadionie Śląskim jak u siebie w domu, rozpłynął się w czeluściach chorzowskiego obiektu. Zatem sam nie sprawił sobie najlepszego prezentu z okazji 34. urodzin, które obchodził właśnie wczoraj.
Także na czwartym miejscu – lecz wśród pań – rywalizację zakończyła Anita Włodarczyk. Jednak trzykrotną mistrzynię olimpijską z Pawłem w niedzielę łączyło tylko miejsce. Bo pod względem samopoczucia zawodniczce Grupy Sportowej ORLEN było znacznie bliżej do Nowickiego.
– Była regularność rzutów. Bardzo mi zależało, by fajnie zaprezentować się na Stadionie Śląskim. Mimo, że zajęłam czwarte miejsce, to ono mnie nie deprymuje. Wychodzę ze stadionu uśmiechnięta – głosiła Włodarczyk, której młot najdalej poleciał na odległość 70,67 m.
Ponadto Anita podkreślała, że zdaje sobie sprawę z tego, że konkurencja coraz bardziej ją naciska. I tak jest – poziom kobiecego młota znacznie się podniósł. Zawodniczki, które potrafią rzucić w okolicach osiemdziesiąt metrów, a przy tym nie nazywają się „Włodarczyk”, od kilku lat nie są już żadną sensacją. Co natomiast nas powinno cieszyć, to że Polka odnalazła w tym ogromną motywację. Ona łaknie zdrowej rywalizacji. Oraz wie, że budowa dobrej formy to proces. Zwłaszcza po powrocie spowodowanym kontuzją mięśnia dwugłowego. Urazu, który w 2022 roku wykluczył ją z najważniejszych imprez ubiegłego sezonu.
– Zdrowie mam. Podczas okresu przygotowawczego pod tym kątem nie opuściłam ani jednej jednostki. Ze spokojem wchodziliśmy w trening. Dopiero w styczniu zaczęłam robić przysiady na siłowni. Wtedy brałam na przysiad 20-30 kilogramów. Teraz mam po 90, więc jest bardzo duża rezerwa, ale znam swój organizm i wiem, że nie mogę nic przyspieszyć, bo już nie raz wychodziliśmy z kontuzji. Na dziś brakuje mi siły i techniki, ale najważniejsze, że jest chęć do pracy – powiedziała Włodarczyk.
Co jednak ciekawe, zarówno mistrz jak i mistrzyni olimpijska w rzucie młotem, zapytani o przygotowania pod kątem mistrzostw świata mówią, że owszem, to ważne zawody. Ale obydwoje podkreślają równocześnie, że cel główny to Paryż.
CIERPIENIE MISTRZA
Podczas igrzysk olimpijskich w Tokio w 2021 roku, Dawid Tomala został autorem najbardziej sensacyjnego medalu wywalczonego przez Polaków w Kraju Kwitnącej Wiśni. Przypomnijmy, że Dawid, którego sukcesu nie spodziewało się nawet wielu ekspertów z polskiego środowiska chodu sportowego, ostatecznie został mistrzem olimpijskim w tej konkurencji. W dodatku dokonał tego na królewskim – i zarazem nieistniejącym już – dystansie 50 kilometrów.
Z dzisiejszej perspektywy ten sukces wydaje się być prehistorią, bowiem ostatnie kilkanaście miesięcy w wykonaniu Tomali to pasmo nawiedzających go nieszczęść. W poprzednim sezonie mistrza olimpijskiego dręczyła kontuzja kolana, która uniemożliwiła mu dobre przygotowanie się do startów. Ostatecznie Dawid zdołał wyleczyć niedomagającą kończynę i wydawało się, że teraz jego karta się odwróci.
– Okres przygotowawczy przepracowałem tak, jak chciałem. Była motywacja, energia. Na mistrzostwa Polski jechałem z myślą, że spokojnie wyrobię na nich minimum na mistrzostwa świata. Jednak kiedy wróciłem z przygotowań z Afryki, dopadł mnie koronawirus, który wyjął mi dwa miesiące z treningu. W tym czasie bywały dni, w których nie byłem w stanie wstać z łóżka. Nikomu tego nie życzę, bo los bardzo mnie testuje – mówił szczerze polski chodziarz.
Co konkretnie dolega Polakowi? Jak sam tłumaczył, pomimo że COVID już go opuścił, choroba pozostawiła swoje skutki. Tomala podczas intensywnych treningów ma poczucie, jakby coś siedziało mu na klatce piersiowej. Podczas tego niedzielnego popołudnia było widać, że najzwyczajniej w świecie brakuje mu pary. W chodzie na jedną milę zajął dopiero czwarte miejsce, ze stratą ponad dwudziestu sekund do najlepszego Mahera Ben Hlimy.
– W normalnym życiu nie odczuwam problemów, ale nie byłem w stanie przepracować momentów gdy miałem wyjść na wyższe intensywności, w których kształtuje się formę – opowiadał Dawid, który nosił się nawet z zamiarem odpuszczenia starów w 2023 roku.
– Był taki moment w którym chciałem zrezygnować z sezonu. Jednak odbyłem rozmowy z psychologami, którzy przekonali mnie, żebym walczył, bo zakończyć mogę w każdym momencie. Wiem, że może to nie brzmi dobrze. Ale byłem w takim momencie, że robiąc trening musiałem się zatrzymywać i łapać oddech. Czułem, że coś siedzi mi na płucach i nie byłem w stanie pracować wydolnościowo. To bardzo dobija – mówił Tomala.
Nie znaczy to jednak, że polski mistrz olimpijski wystąpi w Budapeszcie. Dawid to gość, którego nie interesuje start dla samego startu: – Nie chcę jechać na mistrzostwa świata jak na wycieczkę. Jeżeli będę czuł, że nie mogę walczyć z najlepszymi, to podejmę decyzję o tym, że nie warto jechać – powiedział.
Tomala zmierzył się także z pytaniem, co sądzi o opiniach ludzi którzy uważają, że jego złoty bieg w Japonii był jednorazowym wyskokiem, który już więcej nie ma szans się powtórzyć: – Oczywiście, że ludzie mogą tak myśleć. Ale to nie ludzie, a ja sam czasami nakładam na siebie za dużą presję. Chcę przeskoczyć etapy na które potrzeba więcej czasu. Mam tu na myśli skrócenie dystansu i zupełnie inne prędkości, w których mój organizm nie czuje się tak komfortowo, jak bym chciał.
Tym sposobem dochodzimy do kolejnego problemu polskiego chodziarza. Jak wspomnieliśmy, zdobył on złoty krążek na dystansie 50 kilometrów. Jednak po Tokio ów dystans został zniesiony. W tym roku w Budapeszcie chodziarze wystąpią na trasie krótszej o 15 kilometrów: – Na swój złoty medal olimpijski pracowałem wiele lat. Teraz ponownie musi minąć trochę czasu żebym pod względem fizycznym i psychicznym dał radę walczyć o wysokie pozycje na nowym dystansie 35 kilometrów… który za chwilę znowu odpadnie, bo na igrzyskach będziemy walczyć na na 20 kilometrów oraz w sztafecie.
– Chciałbym, żeby widzowie zrozumieli, że dla zawodnika taki przeskok to nie jest pstryknięcie palcami. Ktoś może powiedzieć „masz 15 kilometrów mniej, to dla ciebie dużo lepsze!”. Ale to zupełnie inny dystans. A teraz ponownie szykuje się zmiana. I znowu mamy niewiadomą – zakończył Tomala.
SZYBKA SWOBODA
– Mam dla was dwie minuty, bo rodzice na mnie czekają! – wykrzyczała na wstępie Ewa Swoboda do oczekujących na nią dziennikarzy. I był to argument, którego nikt nie śmiał podważać. I chociaż ostatecznie Ewa pogadała nieco dłużej, to bardziej od oczekującej na nią rodziny, w udzielaniu odpowiedzi przeszkadzał jej ból gardła, którego nabawiła się przed zawodami.
– A po co iść do lekarza? Flegamina, Stodal i jazda! – zdradziła swoje sposoby na radzenie sobie z tą przypadłością.
Bo istotnie, może jej narząd głosu niedomagał, ale za to nogi niosły jak nigdy. Dosłownie, gdyż w pierwszym starcie Ewa poprawiła swój życiowy rekord w biegu na 100 metrów, a także ustanowiła nowy najlepszy czas w historii memoriału – 11.03.
– Fajnie mi się biegło, nie spodziewałam się, że otwarcie będzie takie mocne. 11.03 to już coś, ale jest jeszcze z czego urywać. Trzeba tylko poczekać na dobry wiatr. I żeby nie było tak ciepło, bo dla mnie dziś było już za gorąco – mówiła Swoboda.
I cóż, z niecierpliwością czekamy na to, aż któraś Polka ponownie dokona tego, co w 1986 roku udało się Ewie Kasprzyk. Obecna rekordzistka kraju jako jedyna może pochwalić się oficjalnym zaliczonym wynikiem poniżej 11 sekund – 10.93. Przy czym pamiętajmy, że w ubiegłym roku jej młodszej imienniczce także udało się przełamać barierę 11 sekund, kiedy na mistrzostwach Polski w Suwałkach pobiegła 10.99. Niestety dla niej, na Suwalszczyźnie za mocno wiało, dlatego też Swobodzie ten wynik nie zalicza się do oficjalnych rekordów.
Wracając jednak do jej wczorajszego występu, to jest on dobrym prognostykiem na ten sezon. W końcu mamy początek czerwca i Ewa nie znajduje się jeszcze w optymalnej formie. Co kryje się za tak dobrą formą na początku sezonu? Najwyraźniej tylko i wyłącznie lata systematycznej pracy.
– Nic nie zmieniłam, tylko schudłam. Ale to mówię wam co roku. Jakby podsumować od ilu lat wam mówię o tym, że schudłam, to byśmy z pięćdziesiąt kilo uzbierali! – śmiała się Swoboda, po czym dodała: – Robiliśmy wszystko tak samo, nic nie zmieniłam. Troszkę pozmienialiśmy odcinki, ale żeby wprowadzić jakieś super nowe metody? Nic takiego nie było.
W krótkiej rozmowie nie zabrakło także tematu innego występu Ewy. Tego z… Dawidem Podsiadłą, z którym Polka wspólnie reklamowała produkt pewnego banku.
– Jakoś trzeba zarabiać pieniądze, nie? – mówiła bez ogródek Ewa: – To było fajne wyzwanie, podobało mi się. To zawsze coś innego, ale aktorką na pewno nie zostanę, bo męczy mnie to bardziej, niż bieganie.
Na pytanie, czy w przyszłości widzi się w podobnych projektach, sprinterka odrzekła: – Mogłabym zagrać w reklamie BMW, ale to chyba nie takie łatwe!
To co, panowie marketingowcy – zorganizujecie pojedynek Ewy Swobody ze stalową bestią o mocy kilkuset koni? My byśmy to obejrzeli.
NATALII OPŁACAŁO SIĘ ODPUŚCIĆ HALĘ
Ale nie tylko Ewa Swoboda w niedzielne popołudnie popisała się szybkością. Wysoką formę w swoim trzecim tegorocznym starcie na stadionie pokazała także Natalia Kaczmarek. Nasza obecnie najszybsza biegaczka na 400 metrów nie ukrywała, że starty w Chorzowie należą do jej ulubionych: – Super się tu startuje, zresztą tutaj ustanowiłam swój rekord życiowy [49.86 – dop. red]. Uważam, że to jeden z lepszych stadionów na świecie.
W swoich mediach społecznościowych Natalia jakiś czas temu pochwaliła się tym, że miała okazję być na premierze trzeciego sezonu “Mandalorianina” – głośnej produkcji Disneya z uniwersum Gwiezdnych Wojen. Z kolei ja sam ostatnio spotkałem ją w Warszawie, podczas 2023 ORLEN FIM Speedway Grand Prix Polski. Jednak pojawianie się na tego rodzaju wydarzeniach nie znaczy, że Natalia obijała się podczas przedsezonowej pracy.
– To nic dziwnego, że wyjdę gdzieś od czasu do czasu. Kiedy mam wolne dni, to staram się je wykorzystywać na przyjemności, bo tak naprawdę to cały czas ciężko pracujemy. Ale ten okres przygotowawczy przepracowałam bardzo ciężko. Nie miałam żadnej przerwy związanej z problemami zdrowotnymi. Wszystko jest w jak najlepszym porządku – mówiła Kaczmarek, która w niedziele wybiegała czas 50.02.
– Był niedosyt, że nie udało się pobiec o trzy setne szybciej. Ta złamana granica pięćdziesięciu sekund zawsze daje taką dużą pewność. Ale i tak 50.02 to super bieganie. Na tym etapie sezonu bym się tego nie spodziewała – mówiła rozentuzjazmowana biegaczka, którą zapytałem także o niemalże całkowitą rezygnację ze startów w hali. Wówczas wielu ekspertów głosiło, że to błąd. W końcu mieliśmy halowe mistrzostwa Europy w Stambule, gdzie Kaczmarek byłaby jedną z kandydatek do medalu w biegu na 400 metrów kobiet.
Natalia jednak od początku jasno określiła swoje priorytety. A tymi są występy w lecie: – Kiedy wtedy wszyscy mówili mi, że odpuszczenie startów w hali jest złą decyzją, ja twierdziłam, że to dobry ruch. Znam siebie i widziałam, że podczas występów w hali pojawiły się u mnie małe problemy zdrowotne. Stąd postanowiłam, że lepiej odpuścić halę, aby te problemy się nie pogorszyły. Wolałam trenować do sezonu letniego.
Jak widać, taka metoda przygotowań w przypadku Polki może przynieść znakomite efekty. Zwłaszcza, że sama Natalia widzi u siebie rezerwy: – Na pewno sporo można poprawić. Przede wszystkim, na razie miałam takie biegi, że dosyć szybko zaczynałam, ale na końcówce byłam sama, nie miałam z kim walczyć. Więc myślę, że jak pojawi się ktoś, z kim będzie można się ścigać, to uda mi się urwać tę jedną dziesiątą. Poza tym jeszcze nie jestem w treningu typowo startowym, a trener może mi dużo odpuścić. Mam nadzieję, że jak wyluzujemy z ciężkimi treningami, to będzie jeszcze lepiej.
Jeżeli na słowa o kimś, z kim Polka będzie mogła się ścigać, pomyśleliście o Femke Bol, to… być może nie do końca trafne skojarzenie. Jak twierdzi Natalia, jej holenderska rywalka ma nieco inne plany na ten sezon.
– Z tego co wiem, Femke Bol nie będzie za bardzo biegać płaskich 400 metrów w tym sezonie, bardziej skupia się na płotkach – powiedziała Natalia… po czym jak inni wielcy sportowcy naszej kadry, wybiegła w przyszłość do następnego sezonu. Tak jakby podświadomie dała znać, która impreza będzie dla niej kluczową: – Ale za to na igrzyskach w Paryżu będą biegały Sydney McLaughlin-Levrone i Marileidy Paulino. To bardzo mocne zawodniczki, które zakręcą się w czasie około 48 sekund. Więc będzie tam z kim biegać.
Co najistotniejsze – pomimo że Kaczmarek wyrosła na najszybszą polską biegaczkę na 400 metrów i ma szansę na wywalczenie indywidualnego krążka na międzynarodowej imprezie, Polka nie zapomina o tym, co nam, kibicom, przynosiło przez lata najwięcej radości. Czyli bieganiu w drużynie: – Tych startów nie trzeba rozgraniczać. Im szybciej będę biegać indywidualnie, tym lepsza będę także w sztafecie. Mam cele zarówno indywidualne jak i drużynowe i mam nadzieję, że będziemy walczyć o medale.
POKOLENIOWY BIEG, LATAJĄCY LISEK I WIELE INNYCH
W biegu z udziałem Kaczmarek należało zwrócić uwagę na… zawodniczki, które dobiegły do mety na końcu. Tak się bowiem złożyło, że ostatnią była Anastazja Kuś. Biegaczka z rocznika 2007, dla której start w tak obsadzonych zawodach był sporym wydarzeniem.
– Jestem szczęśliwa, że dostałam zaproszenie na tę imprezę, miałam możliwość wystartowania w najlepszym biegu – powiedziała młoda Polka, która na mecie zameldowała się w czasie 54.03. W kategorii U18 to naprawdę dobry rezultat.– Pierwszy tor nie pomagał, bo to jednak wąskie wiraże. Może jakbym biegła na środkowym, to wynik byłby jeszcze lepszy. Na pewno mam czas, by poprawić ten wynik. Przede mną start w Olimpijskim Festiwalu Młodzieży Europy w Mariborze, wypełniłam też minimum na mistrzostwa Europy U20 w Jerozolimie. Więc to będzie długi sezon.
W tym samym starcie jako trzecia od końca do mety dobiegła Marika Popowicz-Drapała. Ona z kolei może uchodzić za prawdziwą mentorkę wśród polskich sprinterek. To biegaczka, który pierwszy międzynarodowy sukces – złoty medal mistrzostw Europy juniorów w sztafecie 4 x 100 metrów – wywalczyła w 2005 roku.
- Natalia Kaczmarek zwróciła na to uwagę, że od pierwszego toru zaczynało młode pokolenie. Kiedy ja zdobywałam brązowy medal na mistrzostwach Europy juniorów w 2007 roku, to Anastazja dopiero się rodziła. A w tym biegu ja startowałam z ostatniego toru. Cieszę się, że dwa pokolenia mogły spotkać się w jednym starcie – mówiła Popowicz-Drapała, która po wielu latach ponownie powróciła do biegania 400 metrów. Wcześniej Marika występowała głównie na dystansach 100 i 200 metrów. Ale powrót okazał się owocny, bo pomimo siódmej lokaty ustanowiła swój życiowy rekord – 52.13.
– Śmiałam się do trenera, że nie jest to takie oczywiste, bo mogłam jeszcze nie dobiec. Liczyliśmy na wynik w okolicach 52 sekund. Ale to był mój pierwszy bieg indywidualny na stadionie. Trochę nie wiedziałam, czego się spodziewać. Miałam dziewiąty tor. Z jednej strony, to była zaleta, ale z drugiej – nie czułam tempa rywalizacji i trochę przeszarżowałam pierwsze 200-300 metrów. Ale o to chodzi, że miałam się w tym biegu dużo nauczyć – powiedziała Marika, która zdecydowała się na zwiększenie dystansu po… halowych mistrzostwach Europy w Stambule. Tych samych, na których zabrakło Kaczmarek. Wówczas Aleksander Matusiński zdecydował się powołać do składu właśnie Popowicz-Drapałę. I Polka dała radę, przyczyniając się do wywalczenia brązowego medalu 4 x 400 metrów.
Naprawdę nie starczyłoby miejsca i czasu, by dokładnie opisać wszystko to, co działo się wczoraj na Stadionie Śląskim. Mieliśmy chociażby świetny konkurs skoku o tyczce, w którym z wysokością 5,82 triumfował Piotr Lisek. Powracający do wysokiej formy Lisu w pokonanym polu pozostawił Amerykanów Sama Kendricksa i Christophera Nielsena. Drugi z wymienionych wprawdzie skoczył tyle samo co Polak, jednak Piotr pokonał poprzeczkę za pierwszym razem. Później zaś był naprawdę blisko przeskoczenia 5,91 m.
Obejrzeliśmy także mocno obsadzony konkurs pchnięcia kulą w którym wystąpiło dwóch spośród trzech najlepszych kulomiotów na świecie – Tom Walsh (wygrał z wynikiem 21,48 m) i Joe Kovacs. Z dobrej strony pokazali się polscy biegacze na 800 metrów, a w rywalizacji na 100 metrów przez płotki kobiet, chociaż nie było Pii Skrzyszowskiej, to zobaczyliśmy kapitalną rywalizację Jasmine Camacho-Quinn z Alayshą Johnson. Rywalizację, dodajmy, nierozstrzygniętą, gdyż… mistrzyni olimpijska z Portoryko i Amerykanka wbiegły na metę w tym samym czasie. Co do tysięcznej części sekundy – dokładnie w 12.413. Tym sposobem obie zajęły ex aequo pierwsze miejsce.
I szkoda tylko, że na żywo oglądała to wszystko garstka kibiców. Dlaczego tak się stało i co zrobić, by w przyszłości bardziej zainteresować publiczność przyjściem na Stadion Śląski? To już pytanie z którym muszą zmierzyć się organizatorzy Memoriału Kusocińskiego.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj też: