Reklama

Najlepsze lekkoatletki cieszą się na jej widok. Dzięki Polce biją rekordy [WYWIAD]

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

27 marca 2023, 14:05 • 19 min czytania 2 komentarze

Aneta Lemiesz biegać zaczynała w latach 90. W 2000 roku została wicemistrzynią świata juniorów na 400 metrów. To otworzyło jej drzwi do wyjazdu na amerykańskie uniwersytety. Trafiła na taki, gdzie studiowała… z mormonami. W międzyczasie przerzuciła się na 800 metrów, zeszła z rekordem życiowym poniżej dwóch minut, ale doznała kontuzji ścięgna Achillesa. Na wysoki poziom już nie wróciła, skończyła karierę. Przez dziesięć lat właściwie nie biegała. A potem wróciła, już w kategorii masters (+35 lat), w której biła nawet rekordy świata. Dzięki temu dziś występuje na największych mityngach. Jest pacemakerką, wyznacza tempo najlepszym biegaczkom. I jest w tym tak dobra, że niektóre same proszą o to, by to ona prowadziła ich bieg. 

Najlepsze lekkoatletki cieszą się na jej widok. Dzięki Polce biją rekordy [WYWIAD]

Kim właściwie jest pacemaker? To osoba, która ma jedno zadanie – wyznaczyć tempo, jakim biec mają zawodnicy przez pierwsze kilkaset metrów. Zwykle jest to tempo takie, by w rezultacie lekkoatleci mogli pobiec czy po to kwalifikację na największe imprezy, czy rekordy: mityngu, sezonu, kraju, a nawet świata. Dobry pacemaker (lub z polskiego: zając) jest już od lat niezwykle istotny również dla organizatorów mityngów, a gdy zna się na swoim fachu – ceniony przez kolegów czy koleżanki. Jak Aneta Lemiesz.

***

O tym, dlaczego bycie pacemakerką wiąże się czasem z presją i skokiem adrenaliny nawet większymi, niż w przypadku normalnych startów. O tym, jak ta kariera pozwala jej doświadczyć rzeczy, których brakowało jej, gdy sama walczyła o medale. O tym, dla której zawodniczki zrobiła wyjątek i dostosowała się do jej prośby tuż przed startem, zamiast do wymagań organizatorów. O tym, czemu doping w pewnym sensie przeszkodził jej w osiąganiu sukcesów. A wreszcie o tym, czy pacemaking to polska specjalność i czy w przyszłości pojawią się jej następczynie.

Aneta Lemiesz sama określa się mianem „gaduły”, a przy wywiadach ogranicza ją tylko czas: poza karierą pacemakerki jest też trenerką we własnym klubie (Lemiesz Team), pracuje w Instytucie Sportu, a do tego ma w domu kilkuletnią córkę. Jest – dosłownie i w przenośni – zabiegana. Ale gdy już znajdzie czas na rozmowę, to mówi ciekawie.

W końcu swoje w lekkiej atletyce widziała.

Reklama

***

Czy rozmawiam z najlepszą pacemakerką na świecie?

(śmiech) Czy jestem najlepsza? Zawsze staram się dobrze wykonać swoje zadanie. Tyle powiem. Ale jak słyszę takie słowa, to jest mi bardzo przyjemnie.

Na razie zadania wykonywałaś bardzo dobrze. Najlepiej świadczy o tym chyba fakt, że propozycji udziału w mityngach masz aktualnie tyle, że właściwie musisz wybierać tylko niektóre?

To jednak nie do końca tak. Generalnie wszystko leży na barkach mojego menadżera, Janusza Szydłowskiego. To jest osoba, która rozmawia z organizatorami zawodów – czy to tych najwyższej rangi, jak Diamentowa Liga, czy też mniejszych mityngów. Na nim spoczywa to zadanie, by załatwić mi prowadzenie biegów.

Oczywiście jednak – przez to, że bawię się w to prowadzenie od mniej więcej czterech lat, to zdecydowanie ułatwia mu to pracę. Łatwiej jest się dostać na prestiżowe zawody, bo organizatorzy już mnie znają. A jak nie oni, to trenerzy najlepszych zawodniczek i one same. To wszystko na końcu powoduje, że widać mnie na tym ekranie, gdy rozprowadzam biegi choćby na tych Diamentowych Ligach. Ale to złożony proces, nie mogę poklepać się po plecach i powiedzieć: „Aneta, jesteś najlepsza”, bo jest to rozbite na kilka osób. W dużej mierze właśnie na menadżera.

Reklama

Od menadżera się właściwie zaczęło, prawda? To on przyszedł do ciebie z propozycją prowadzenia biegów.

Jeśli chodzi o „pejsowanie”, to był to w pewnym sensie przypadek. Ale w końcu trzeba mieć też trochę szczęścia. Po udanych halowych mistrzostwach świata Masters w Toruniu w 2019 roku – gdzie startowałam na 400 i 800 metrów i na tym pierwszym dystansie pobiegłam w czasie 55 sekund – odezwał się do mnie właśnie Janusz Szydłowski. Spytał wtedy, czy nie chciałabym się skupić na prowadzeniu biegów. Postanowiłam spróbować. Zaczęłam od bardziej „lokalnych” biegów, niższej rangi. Stopniowo przechodziłam do większych mityngów. Z czasem zyskałam renomę i było łatwiej.

Jak to wszystko właściwie wygląda od strony organizacyjnej? Zarządzający mityngiem podają czas, jaki chcieliby, żebyś wyznaczyła zawodniczkom…

Muszę ci tu przerwać, bo to nie do końca tak. Organizatora zawodów musisz sobie tu wyobrazić jako menadżera, który ma podporządkowanych sobie sporo osób odpowiedzialnych za poszczególne działy. Jedna z nich zajmuje się stricte obsadą zawodów, ale też tym, kto będzie rozprowadzał biegi. Najpierw tworzy się lista, kogo ma w biegu na, na przykład, 800 metrów. Jeśli to Diamentowa Liga to wiadomo, że będzie więcej chętnych, niż może pojawić się na starcie.

Powiedzmy więc, że zebrało się dziesięć najlepszych biegaczek. I teraz wygląda to tak, że organizator widzi, że na liście jest najlepsza dziewczyna w tym roku na danym dystansie. Patrząc na tegoroczne wyniki z hali będzie to na przykład Keely Hodgkinson. Menadżer zawodów zgłasza się wtedy do menadżera zawodniczki i pyta: „Na ile Keely chce pobiec?”. Bieg jest więc ustawiony pod nią, czyni się odpowiednie ustalenia z biegaczką i jej trenerem.

Potem na zawody przyjeżdżam ja, przychodzą do mnie i mówią: „Aneta, masz prowadzić pierwsze 500 metrów w tempie takim i takim, a tempo jest ustalone pod tą konkretną dziewczynę”. Więc ja też wiem od początku, pod kogo biegnę.

Zdarzyło się, że przed biegiem przyszła jednak czy to Keely, czy na przykład Sifan Hassan i mówi: „Aneta, słuchaj, chciałbym, żebyś pobiegła nieco szybciej”?

Tak, bodajże dwa lata temu na Diamentowej Lidze we Florencji. Tam byłam pierwszym pace’em biegu na 1500 metrów. Oprócz wspomnianej przez ciebie Sifan Hassan były tam też inne wielkie gwiazdy – Laura Muir, Faith Kipyegon i cała reszta. I słuchaj, miałam założenie, że biegnę przez pierwsze 800 metrów i mam doprowadzić wszystkie zawodniczki w czasie 2:07.

Ja jestem ogółem otwarta, bo taką mam naturę. Więc na rozgrzewce idę się przywitać, opcjonalnie przedstawić – choć teraz większość dziewczyn już mnie zna. Z Sifan wtedy jeszcze nie miałam okazji rozmawiać, więc mówię: „Jestem Aneta, ja ci będę prowadzić te pierwsze 800 metrów” i tak dalej. Na co ona: „Fajnie, ale słuchaj, wiem, że jest założenie na 2:07, ale czy mogłabyś zacząć szybciej i zejść z bieżni nawet o 100 metrów wcześniej?”. I tłumaczy wprost, że Kipyegon jest od niej szybsza, więc wolniejsze tempo na początku sprawi, że na finiszu na pewno z nią przegra.

I teraz tak: teoretycznie decydujące jest nie to, co gdzieś w kuluarach mówi ci jedna, druga czy trzecia zawodniczka, ale informacja, jaką dostało się od organizatora, który to skonsultował z wieloma osobami. Natomiast to był taki przypadek, że faktycznie poszłam nieco szybciej. Zamiast zrobić 400 metrów w 63 sekundy, zrobiłam je w 61. Zeszłam też nieco wcześniej. I Sifan wygrała. Radość była przeogromna.

W zeszłym roku gdy biegała w Chorzowie, akurat nie prowadziłam jej biegu – byłam tam rozprowadzającą na 800, ona biegała chyba 3000. Ale już się przywitała, bo mnie zapamiętała. „Hej Anetka, co słychać?”. To fajne i miłe. Natomiast co do zasady trzymam się tego, co dostałam przed biegiem. W trakcie startu ustaleń nie zmieniam nawet, jak podejdzie najlepsza zawodniczka i poprosi o to, by było nieco szybciej. Sifan Hassan to był wyjątek. Normalnie wolę tę informację dostać od organizatora bądź menadżera tej zawodniczki, żebym wiedziała, że to na pewno potwierdzone. Bo potem mogę dostać po nosie, że pobiegłam za szybko, wbrew ustaleniom.

Skoro zawodniczki już cię znają, to czujesz od nich taką radość, sympatię, że to ty poprowadzisz im bieg?

Czuję ogromną sympatię. Śmieję się, że mój krąg znajomych zawodniczek z młodego pokolenia – bo ja jestem dla nich trochę taka mama – rzeczywiście się rozszerza. To jest z ich strony radość, bo dobre prowadzenie – o ile warunki pogodowe i inne sprzyjają – pozwala tym dziewczynom osiągać fantastyczne wyniki. To przemawia, że „Aneta, równo poprowadziłaś, dziękujemy ci bardzo”. Często dostaję takie podziękowania, to bardzo miłe.

Po tylu latach podchodzę do tego bardzo profesjonalnie. A też przez to, że bawię się w ten sport masterski i nadal biegam te 800 metrów – nie na takim poziomie, jak te dziewczyny, oczywiście, ale jednak – to rozumiem, o co chodzi w specyfice tego dystansu czy 1500 metrów. Wiem, że trzeba równo rozprowadzić ten bieg, bez zrywów na zasadzie szybciej-wolniej. To rozumienie ułatwia mi wykonanie zadania, bez względu na to, czy mam poprowadzić szybko, czy nieco wolniej.

Przypomina mi się bieg już z tego roku, z hali, gdy wspomnianą Keely Hodgkinson poprowadziłaś tak, że wybiegała najlepszy wynik sezonu i rekord Wielkiej Brytanii na 800 metrów.

Jeśli chodzi akurat o Keely, to ona jest prowadzona przez małżeństwo, którego częścią jest Jenny Meadows. To dziewczyna, która biegała ze mną, z mojego rocznika. Jenny jest teraz komentatorką, ale też mentorką przy projektach europejskiej federacji. A do tego właśnie trenerką Keely. Dobrze znam i ją, i Trevora, jej męża.

Od początku czułam do nich jakąś sympatię, ale też podziw – bo Keely to w końcu młoda dziewczyna, która wspaniale biega. Więc jak jej raz i drugi dobrze poprowadziłam biegi, to były takie uwagi od nich do organizatorów, że „jak jest możliwość, to weźcie Anetę, bo na pewno dobrze poprowadzi”. Teraz na hali był taki bieg w Lievin, gdzie akurat prowadziłam Gudaf Tsegay na 1500 metrów. A 800 metrów rozprowadzał ktoś inny, jakaś dziewczyna z Kenii. Trevor podbiegł do mnie i pytał, czy widziałam, co ta prowadząca zrobiła. Że prawie wbiegła jej w nogi, że rwane tempo, wszystko nie tak.

Wiesz, to pokazuje, jak istotne jest doświadczenie. Ja nie jestem wybitnie szybka, nie pobiegnę 400 metrów w 52 sekundy. Ale te 54 sekundy, jakie jestem w stanie nadal biegać, wystarczą, by równo poprowadzić bieg, w którym taka Keely zrobi „world leada”. Ale jak mówiłam – z nią się ogółem dobrze dogaduję i śmieję się, że jak są biegi w Wielkiej Brytanii, to mojemu menadżerowi chyba łatwiej mnie tam obsadzić. (śmiech)

Mówisz o tym równym prowadzeniu biegów. Czego więc trzeba, żeby w ogóle zabrać się za pacemaking? A co dopiero za pacemaking na najwyższym poziomie?

Tu bym zaczęła od tego, że pewnie sporo młodszych ode mnie zawodniczek ma dylemat. Bo wiele ma jeszcze aspiracje do tego, by biegać na swoje konto i startować na mistrzostwach Europy, świata czy igrzyskach. Zdaję sobie sprawę, że większość dziewczyn w Polsce nie może pozwolić sobie na zajmowanie się tylko pejsowaniem. Ja z kolei nie mam już aspiracji do zakwalifikowania się na przykład na mistrzostwa Europy. Wiesz, jestem na innym etapie kariery. Dziewczyny pewnie mogą zaliczyć kilka startów w roli pacemakerki, ale poza tym biegają na swoje konto.

Uważam jednak, że jeśli zawodnik czuje, że jego wyniki nie dają możliwości zakwalifikowania się na duże imprezy, to warto spróbować. Takie pejsowanie daje szansę przedłużenia przygody sportowej. Każdej zawodniczce bym to poleciła. Trzeba jednak mieć do tego świadomość, że to nie jest łatwa sprawa. W telewizorze na przykład wydaje się to łatwe. Często wygląda to nawet tak, jakbym mogła jeszcze biec i biec – wiele osób mi to mówi. Pytają nawet czemu zeszłam, bo mogłam dobiec do końca.

Ale jest przy tym ogromna presja i odpowiedzialność, częściowo narzucane na siebie samą. Ja się nie martwię o to, czy podołam – bo znam swoje możliwości i jak startuję, to jestem w stu procentach gotowa. Ale mam z tyłu głowy, że wszystkie te dziewczyny liczą na mnie, że poprowadzę ten bieg dobrze, równo i tak, jakby tego chciały. Dla wielu z nich to może być ostatnia szansa na przykład na zakwalifikowanie się na zawody rangi mistrzowskiej. Presja też, bo czasem stoisz na kresce i myślisz, że masz tam Sifan Hassan i inne gwiazdy. Trzeba się nie dać pożreć nerwom, nie myśleć o tym, czy się podoła. Potrzebna jest świadomość swojej klasy i tego, że jest się tam po to, by wykonać swoją robotę i sobie poradzić w każdej sytuacji.

Wydaje mi się, że nie wszystkie młode zawodniczki są gotowe na taką odpowiedzialność. Przy zawodach najwyższej rangi to jest taki skok adrenaliny, że jest podobny do tego, który towarzyszy ci, gdy startujesz w roli zawodnika. A tu trzeba się skupić na tym, by to wszystko dobrze rozprowadzić. Bez względu na to, co się stanie. Bo ktoś ci nagle wyjdzie do przodu, a planowało się, że po pierwszych stu metrach będzie się z przodu i wszystko pójdzie gładko. Trzeba szybko zdecydować co zrobić. Przyspieszyć? Zwolnić? Jak się zachować? To wszystko też przychodzi z czasem i doświadczeniem.

Widziałem też, jak mówiłaś, że dzięki pacemakingowi mogłaś pojechać na zawody, na których nigdy nie wystartowałaś w czasie zawodowej kariery biegaczki.

Dokładnie. Sama startowałam w latach, gdy był spory problem z dopingiem u Rosjanek. Teraz, wiadomo, czasy się już nieco zmieniły.

U Rosji z dopingiem jednak niekoniecznie.

Tak. Ale wiesz, gdy biegałam, to było często tak, że na przykład na mistrzostwach Europy zabrakło niewiele, nie weszłam do finału. A teraz kilka dziewczyn, które w tym finale były, ma już wymazane wyniki przez doping. Liznęłam trochę tego europejskiego biegania na 800 metrów, bo zeszłam poniżej dwóch minut, a to nadal całkiem przyzwoity wynik. Potem jednak przyszła kontuzja ścięgna Achillesa i z tego przyzwoitego pułapu spadłam i już do niego nie wróciłam. Nie mogłam się pozbierać po operacji.

Ogółem udało mi się wystartować na kilku Diamentowych Ligach, wtedy jeszcze nazywanych inaczej. Był choćby start w Londynie. Ale policzyłabym to wszystko na palcach jednej ręki. Więc ten pacemaking pozwala mi doświadczać lekkoatletyki na najwyższym poziomie, nawet takim, jakiego mi brakowało w czasach kariery. To trochę takie przedłużenie tamtego biegania.

Dużo osób w sumie pyta mnie: „Aneta, jak to jest, że dalej ci się chce?”. I w sumie nie wiem. Nie powiedziałabym, że to rodzaj uzależnienia, że muszę biegać i ledwo kończy się sezon, to przygotowuję się do kolejnego. Biorę to wszystko po trochu, łyżeczką nie chochlą. Delikatnie, noga się kręci, więc próbujemy jeden sezon, potem drugi. Nie ukrywam przecież tego, że mam 42 lata. To rzeczywiście nietypowe, że w tym wieku ktoś biega w imprezach na takim poziomie.

Skoro zahaczyliśmy już o twoją karierę zawodową, zostańmy przy niej na moment. Myślisz, że gdybyś zaczynała ją w ostatniej dekadzie, to osiągnęłabyś więcej?

Wiesz co, czasami sobie analizuję, że nie przywiązywałam na przykład wagi do odnowy. Przynajmniej dopóki nie przytrafiła mi się kontuzja i nie uziemiła mnie na całego. Teraz mam znacznie większą świadomość tego, jak ważny są trening uzupełniający, sen, regeneracja. Jakbym miała możliwość cofnąć się w czasie, to zupełnie inaczej pokierowałabym swoimi działaniami. Na pewno wtedy ta kariera potrwałaby dłużej i nie skończyłoby się na tym 1:59.93. Potencjał miałam z pewnością na dużo szybsze bieganie. Ale jak to się mówi – było, jak było. Po latach jednak faktycznie znalazłam inny rozum. Inaczej podchodzę do wielu rzeczy.

A czy w takim razie pojechałabyś raz jeszcze na studia do USA?

Tego bym nie zmieniła. Może jedynie podejście do tego wyjazdu. Widzę na przykład, że ta kontuzja, która pokrzyżowała mi całkowicie plany, wynikała po części z tego, że w Stanach trenowałam z trenerem, który oprócz mnie miał też grupę Kanadyjek. A to były dziewczyny, które właściwie nie biegały na hali. I ja po ciężkim sezonie halowym w Europie wracałam od razu na obóz. Dziś jak sobie to analizuję, to to są tak naprawdę podstawy.

Od trenera też to wtedy nie wyszło, że ma być roztrenowanie i mam się przygotować spokojnie. Przy czym ja rozumiem trenera, widział, że lubię halę, pozwalał mi startować. To wszystko było takie, wiesz, niepoukładane. Inaczej bym to zorganizowała. Pewnie wystarczyłoby to do tego, by uniknąć tak ciężkiej kontuzji. Jak tak sobie człowiek robi rachunek sumienia, to faktycznie pozmieniałabym dużo.

Zostańmy przy USA. Trafiłaś tam na… specyficzny uniwersytet. To dobre słowo?

To była uczelnia, gdzie studiowało wielu mormonów, ale ja na to w ten sposób nie patrzyłam. Pod względem samego studiowania, było to idealne miejsce. Mormoni mają swoje zasady: nie piją kawy czy herbaty, bo traktują to jako używki. Do tego na przykład strój miał być schludny, taki, który nie odsłaniałby dużo ciała, czyli na przykład ramion. Spódniczki też nie mogły być zbyt krótkie. Chodziło o tego typu rzeczy. Ale program i grupa treningowe – a na to trzeba przede wszystkim patrzyć – były rewelacyjne.

Młodym zawodnikom doradzałabym dziś zdecydowanie, żeby do USA wyjechać, nauczyć się języka, nabrać pewności siebie, a nawet skończyć tam studia, jeśli tylko jest taka możliwość. A jeśli mają szansę wybrać uczelnię, to dokładnie wszystko przeanalizować. Jest tych uczelni sporo, ale gdy jedzie się na stypendium sportowe, trzeba zwrócić uwagę, czy program biegów średnich, skoków, sprintu – zależnie od tego, co kto robi – jest dobry. Czy mają tradycje, odpowiednie zaplecze, trenerów, fizjoterapeutów. Wszystko, co pozwoli ci się potem jeszcze bardziej rozwinąć jako zawodnikowi.

A jak ma się jeszcze możliwość ingerować w to, by nie wycisnęli cię jak cytrynę, to tym lepiej. Bo tam by się dało startować cały rok. W biegach średnich są przełaje, a po nich od razu, bez roztrenowania, można wejść na halę, która trwa całkiem długo i kończy się mistrzostwami NCAA określonej dywizji (a w pierwszej, najwyższej, poziom jest kosmiczny). A po hali? Mija może tydzień i od razu są zawody na powietrzu.

Jeśli trener patrzy na ciebie w dłuższej perspektywie i uczelnia nie chce cię wykorzystywać na każdych zawodach, to taki uniwersytet jest świetny dla twojego rozwoju sportowego, ale i tego w edukacji. Gorzej, jak jest inaczej i biegasz wszystko. Mogą pojawić się kontuzje, może się okazać, że po przyjeździe do Europy forma nagle znika i jest ciężko o dobre bieganie, bo nie zrobiło się przygotowania pod sezon. To jest złożony temat.

W twojej karierze wyjazd do Stanów przyniósł istotną zmianę. Z 400 metrów przerzuciłaś się wtedy na 800, za sprawą propozycji tamtejszego trenera.

Właściwie to już mój pierwszy trener – Leszek Lipiński z Aleksandrowa Łódzkiego, to pod jego przewodnictwem zdobyłam wicemistrzostwo świata juniorów – widział we mnie potencjał na 800 metrów. Mówił: „Słuchaj, jeśli chcesz się dłużej bawić w tę lekkoatletykę i sport wyczynowy, to nie na 400 metrów, bo twoje bieganie 52 sekund jest dobre pod 800 metrów”. Tłumaczył mi, że taka prędkość mogła na dłuższym dystansie zaowocować świetnymi wynikami, a na 400 to jednak było za wolno. Nie widział we mnie już zawodniczki, która będzie biegała w okolicach 50 sekund.

Pamiętam, że jako juniorka miałam jeden start na 800 metrów, pobiegłam jakieś 2:05. Jak na juniorkę to całkiem fajny wynik, nawet dziś. Jednak po tym starcie, już na mecie, powiedziałam sobie: „Boże, nigdy więcej”. Trener widział mój opór, odpuścił. Dlatego przejście na dłuższy dystans nastąpiło dopiero w Stanach, tam to wszystko przepracowałam w głowie.

A czy bez tej zmiany i startów na 800 metrów, dziś byłabyś pacemakerką? Sama wspomniałaś, że znajomość dystansu bardzo ci w tym pomaga.

Przez to, że wychodzę z tych ośmiuset metrów, na pewno jest mi łatwiej, tak. Ale dużo jest zawodników, którzy wyszli na przykład z biegu na 400 metrów przez płotki. I też bawią się w to pejsowanie, i też świetnie im wychodzi. Nie ma reguły. Oni mają tę szybkość, wypracowaną na swoim dystansie, którą mogą wykorzystać przy rozprowadzaniu biegów, na przykład na 800 metrów.

Z kolei jeśli rozprowadzać chciałby ktoś, kto biegał 800 czy 1500 metrów, ale był stosunkowo wolny, mogłoby być mu trudno. To przez to, że w dzisiejszych czasach 800 metrów to jest przedłużony sprint, przynajmniej na Diamentowej Lidze. W zeszłym roku rozprowadzałam bieg Athing Mu, miałam wyznaczone 56 sekund. Wiele osób tyle biega na 400 metrów. A dziewczyny tak zaczynają i to jest ich tempo na 800 metrów.

Więc wracając do twojego pytania – znajomość osiemsetki na pewno pomaga mi w zrozumieniu, jak pobiec, żeby dobrze dziewczynom rozprowadzić taki bieg i żeby miały radość ze swojego wyniku. Ale osoba, która wywodzi się z tych 400 metrów przez płotki, też może mieć świetne wyczucie tempa. I ma zapas prędkości, który pomoże przy biegu na 800 metrów. A jak komuś tego zapasu brakuje, to może próbować rozprowadzać dłuższe biegi – na 1500 czy 3000 metrów.

To ciekawe, co mówisz o tej szybkości, bo widać to nawet w twoich wynikach. Rozprowadzając biegi na 1500 metrów, zdarzyło ci się przecież przebiegać 800 szybciej, niż wynosi twoja życiówka z kategorii masters.

Powiem tak: u mnie to jest sytuacja wyjątkowa. Czy to stadion, czy to hala, ja mam po prostu mało biegów dla siebie. Nawet gdy akurat nie rozprowadzam biegów, wolę poświęcić nieco czasu dla siebie, podładować akumulatory. Więc potem się zdarzają sytuacje, że prowadząc biegi, pobijam własne – odnotowane w statystykach – życiówki z tej kategorii wiekowej. To są takie biegi z gwiazdką, kuriozalne sytuacje. (śmiech)

W swojej karierze biegałaś dwa dystanse, które w ostatniej dekadzie były bardzo „polskie”. 400 metrów – wiadomo, Aniołki Matusińskiego i spółka. 800 to z kolei Joanna Jóźwik i jej koleżanki, a u mężczyzn Adam Kszczot, Marcin Lewandowski oraz inni. Czujesz ociupinkę zazdrości, że te najlepsze czasy przyszły już po zakończeniu przez ciebie kariery?

Ja mam raczej takie podejście, że tę swoją wiedzę, doświadczenie z wielu lat biegania, pożytkuję w roli pewnego rodzaju mentorki. Widzę czasem stres przed startem u młodszych dziewczyn. Więc staram się w jakiś sposób je zmotywować. Natomiast ten etap zazdrości o wyniki i biegi innych – to już dawno za mną. Całkowicie inaczej na to patrzę.

Bardzo wszystkim kibicuję. Może dlatego dziewczyny czują też nieco odmienną więź ze mną, niż z innymi zawodniczkami? W końcu nie staram się z nimi rywalizować. Ba, podziwiam je wszystkie. Czy to te biegające 400 metrów, czy te z 800. Nie mają łatwo, poziom sportowy idzie do góry, muszą się przebijać. Cieszę się, jak jest ich w tabelach ze znakomitymi wynikami coraz więcej.

Coraz więcej jest też pacemakerów z Polski. Wydaje się wręcz, że staje się to naszą specjalnością. Jesteś ty, Adam Czerwiński, ostatnio mocno pokazuje się też Patryk Sieradzki. Były już nawet duże mityngi, gdzie startowaliście razem z Patrykiem w roli „zająców”. Odczuwasz, że stajecie się przykładami na to, że pacemaking to jakaś alternatywa dla lekkoatletycznej kariery?

Mam jakieś przeświadczenie, że zapoczątkowałam w Polsce to damskie prowadzenie, a Adam zrobił to u mężczyzn. Najpierw był właśnie Adam, potem ja, a później dołączył Patryk.

Zgodzę się, że na swoim przykładzie pokazuję, że są różne możliwości, jakie ten sport może komuś dać. Można się tym dalej bawić na wysokim poziomie. Jak ktoś wie, że nie pojedzie na mistrzostwa Europy czy świata i tkwi tak pośrodku, z może i niezłymi czasami, ale niewystarczającymi na walkę o wysokie cele, to jest to naprawdę fajna sprawa. Uważam, że jak ma się możliwość nadal trenować, to warto tego spróbować.

Zdarzało się już, że inne zawodniczki dzwoniły i pytały, z czym to się właściwie je?

Pytały, ale bardziej dzieje się to na przykład wtedy, gdy jestem z kimś zakwaterowana w pokoju. „Aneta, powiedz mi, jak to wygląda…”, więc ja wtedy opowiadam swoją historię. Często mi na to mówią, że to ciekawe i nigdy by nie przypuszczały, że na tyle rzeczy trzeba zwrócić uwagę, tak się przygotować i tak dalej. Pewnie mogłabym napisać jakąś cienką książkę, taki przewodnik na temat prowadzenia. Żeby był przydatny dla kolejnego pokolenia, które chciałoby tego spróbować. Nie spisywałam tego jednak od początku, pewnie trudno byłoby mi to dziś zrobić.

Mogłabyś też otworzyć w swoim klubie sekcję dla przyszłych pacemakerów.

(śmiech) Tak, mogłabym. Na pewno już teraz stworzyłam, razem z Adamem i Patrykiem, coś co będzie trwać i znajdą się z czasem nasi następcy. Oby coraz lepsi.

ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o lekkoatletyce:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

2 komentarze

Loading...