Już w sobotę wystąpi w pierwszym polskim finale siatkarskiej Ligi Mistrzów. Ale będzie to też pierwszy finał w historii Jastrzębskiego Węgla, klubu, z którym związany jest od ponad dekady. O tym, czy czuje się jego liderem. O zarzutach względem Ligi Mistrzów i drabinki Jastrzębia. O finałach PlusLigi, w których jego zespół sensacyjnie łatwo ograł ZAKSĘ i został mistrzem Polski. A wreszcie o tym, co sprawiło, że w tym sezonie cały Jastrzębski Węgiel zrobił krok do przodu w stosunku do poprzedniego sezonu. Rozmawiamy z Jakubem Popiwczakiem, libero śląskiego klubu.
SEBASTIAN WARZECHA: Do finału Ligi Mistrzów, mimo że gracie z obrońcą tytułu, przystąpicie jako faworyci. Jak czujecie się w takiej roli?
JAKUB POPIWCZAK: Mecze finałowe PlusLigi potoczyły się tak, że faktycznie to na nas patrzy się jak na faworytów [Jastrzębie wygrało w serii 3:0 – przyp. red.]. Ja bym jednak tego, co się ostatnio wydarzyło, aż tak nie przeceniał. Wiadomo, że prezentowaliśmy się świetnie i zagraliśmy znakomite spotkania. Odnieśliśmy sukces. Z drugiej strony między ostatnim meczem finałów PlusLigi, a finałem Ligi Mistrzów jest dziesięć dni przerwy. ZAKSA ma doświadczonych, świetnych zawodników, którzy już wiele widzieli i przeżyli. Na pewno się odbudują i będą gotowi na granie bardzo dobrej siatkówki. Powiedziałbym więc, że szanse w finale są równe.
To, jak łatwo wygraliście mecz finałowy PlusLigi, zaskoczyło również i was?
Nie będę ukrywał, że taki przebieg finałów był dla nas czymś w rodzaju marzeń. Nikt nie spodziewał się, że stracimy tylko seta i nie przegramy żadnego spotkania. Finały były dla nas fantastyczne, ale myślę, że to tylko bardziej zmotywuje chłopaków z Kędzierzyna, by pokazać się z bardzo dobrej strony w finale Ligi Mistrzów i zdobyć trzeci z rzędu tytuł. Na pewno takie porażki – szczególnie taka, jak w trzecim spotkaniu finałowym PlusLigi [sety do 15, 16 i 13 punktów – przyp. red.] – drażnią sportowców i sprawiają, że ci jeszcze bardziej chcą się odkuć przy następnej okazji.
Jak powiedziałeś – ZAKSA walczy o trzecie trofeum z rzędu. Wy zagracie pierwszy taki finał w historii klubu. Jaka w związku z tym panuje u was atmosfera?
Im bliżej spotkania, tym więcej będzie emocji, adrenaliny, które będą buzować i w nas, i dookoła. Na ten moment skupiamy się jednak na codziennych treningach i ćwiczeniach, by jak najlepiej przygotować się do spotkania. W tym momencie nie odkryjemy już koła na nowo. Po prostu każdego dnia się spotykamy i robimy to, co robiliśmy też przez ostatni miesiąc. Staramy się podtrzymać rzeczy wypracowane w ostatnim czasie. Bo było to coś fajnego, co wypada kontynuować w finale Ligi Mistrzów. Jeśli tam zagramy, jak graliśmy do tej pory, to możemy go wygrać.
Obecność takich zawodników jak Benjamin Toniutti, który w finale Ligi Mistrzów już grał i go wygrał, pomaga wam w przygotowaniach?
Na pewno. Fajnie jest mieć u boku zawodników, którzy z niejednego siatkarskiego pieca chleb jedli. Nie chodzi tylko o klubowe rozgrywki, mamy też przecież trzech chłopaków, którzy grali w finale igrzysk olimpijskich. Rozgrywali wielkie mecze, wiedzą, z czym to się je. Na pewno obecność takich zawodników, którzy zachowują chłodną głowę i są pewni siebie w trudnych momentach, udziela się też trochę tym z nas, którzy pod tym względem, czyli udziału w tych najważniejszych meczach, są żółtodziobami.
W finale olimpijskim nie grał żaden z obecnych w klubie Polaków, ale to dla was chyba będzie najbardziej szczególny mecz, prawda? Polski finał, pierwszy raz w historii. Wyjątkowa rzecz.
Z pewnością jest to wydarzenie bez precedensu. Przez ostatnich kilkanaście lat polskie zespoły potrafiły dochodzić daleko, grały ze sobą czasem w półfinałach, jak my rok temu z ZAKSĄ, czy kiedyś Skra z Resovią. Ale dwa polskie zespoły na samym szczycie, w meczu o trofeum? Czegoś takiego jeszcze nie było. Dla nas, zawodników, to wielka sprawa. Czujemy ogrom tego wszystkiego. Z kolei dla kibiców i wszystkich osób związanych z polską siatkówką, to wisienka na torcie. Wszyscy w końcu pracujemy na to, by nasza siatkówka była na jak najlepszym poziomie, dawała emocje, rozwijała się i sprawiała mnóstwo frajdy. Doczekaliśmy się tego, że 20 maja razem będziemy mogli cieszyć się tym, w jakim miejscu jesteśmy.
Mimo sukcesu pojawiają się też zarzuty. Przejdźmy więc do nich. Zarzut numer jeden: Liga Mistrzów to rozgrywki dwóch lig, polskiej i włoskiej, przez co traci na prestiżu.
Mnie takie zarzuty nie interesują, cieszę się po prostu tym, że razem z kolegami mogę spełniać marzenia i w Lidze Mistrzów rywalizować z najlepszymi zespołami na świecie. A co się mówi dookoła? Zostawmy to. Niech sobie ludzie mówią. Zresztą to fajne, sport jest od tego, by dawać emocje, ale też powody do dyskusji.
To zarzut numer dwa: wasza droga do finału. Krytycy często podkreślają, że drabinka bardzo wam sprzyjała. Jak na to zareagujesz?
(śmiech) Zdecydowanie. Nie ma co ukrywać, że nam sprzyjała. Ale to nie tak, że to przypadek. Przed ostatnim meczem grupowym odbyliśmy wewnątrzklubową dyskusję, w trakcie której powiedzieliśmy sobie, że jeśli będziemy najlepszym zespołem spośród wszystkich biorących udział w fazie grupowej, to najprawdopodobniej będziemy mieć łatwiejszą drogę do finału. Wiedząc, że mamy wszystko w swoich rękach, sami sobie pomogliśmy. Przecież mogliśmy po drodze stracić jakieś głupie sety czy punkty. Nie zrobiliśmy tego, cały czas wygrywaliśmy konsekwentnie za trzy punkty.
Ale też nie mamy się czego wstydzić, jeśli chodzi o te mecze. Przecież ogranie w półfinale Ligi Mistrzów Halkbanku Ankara, to też było wyzwanie, bo mają tam w drużynie świetnych zawodników. Nie musimy się wstydzić, że doszliśmy do finału, pokonując takie zespoły, jakie pokonaliśmy.
Co sprawiło, że zrobiliście krok do przodu po poprzednim sezonie?
Nie wiem, czy umiem odpowiedzieć na to pytanie. (śmiech) W sporcie czasem dzieją się rzeczy, które trudno wytłumaczyć.
Na pewno, jeśli miałbym wskazać jedną rzecz, to ważne było to, że gramy drugi sezon w niemal niezmienionym składzie. W zeszłym roku sporo razem przeszliśmy i wygraliśmy, ale też przegraliśmy. W tym roku to kolejny rozdział tych wydarzeń. Seria porażek z zeszłego sezonu – gdy przeciwko ZAKSIE odpadliśmy z Ligi Mistrzów i przegraliśmy finał ligi, a chcieliśmy obronić tytuł mistrzów – dała nam kopa do tego, by ciężko pracować i udowodnić, że nie jesteśmy tylko jakimś ubogim krewnym, którego można bez problemu pokonać.
Pierwszą odsłonę tego mieliśmy w tym roku w finale PlusLigi. Każdy z nas wiedział, o co gra i pokazał się ze świetnej strony. Od początku do końca wszyscy wiedzieli, co mają robić. Byliśmy do tych meczów świetnie przygotowani, szczególnie pod kątem mentalnym. Mam nadzieję, że ponownie pokażemy to w finale Ligi Mistrzów. Stać nas na to.
A jeśli wspomnę o Marcelo Méndezie, który został waszym trenerem przed tym sezonem? Czy on coś zmienił? Wiele osób podkreśla choćby to, jak „pracuje kadrą” i korzysta z rezerwowych.
Każdy trener ma swoją specyfikę. On wprowadził u nas inny system pracy, niż poprzedni szkoleniowcy. W Polsce pojawiało się dużo włoskich trenerów, którzy mieli dość podobny styl pracy. Trener Méndez prowadzi treningi inaczej. Są krótsze, ale dużo bardziej intensywne. Wszystko dzieje się szybko, trzeba być cały czas w gotowości. To jedno. A druga rzecz? Wydaje mi się, że jeśli chodzi o jego kontakt z nami, jako zespołem, to z jednej strony jest dobrym wujkiem, można z nim miło pogadać, ale potrafi też być niezadowolonym trenerem i po hiszpańsku puścić niezłą wiązankę, co działa na nas mobilizująco. To trener z ogromnym autorytetem. Jest naszym szefem. Wiele w siatkówce widział i wygrał. Wszyscy go szanujemy i jest ważną postacią dla naszych wyników w tym sezonie.
Ostatnio chyba nie musiał puszczać zbyt wielu wiązanek, skoro finał PlusLigi wygraliście w takim stylu?
To wszystko pięknie wygląda z zewnątrz, ale każdego dnia zdarzają się sytuacje, gdy trener musi podnieść głos i doprowadzić nas do porządku. Jesteśmy taką grupą, gdzie jest dużo twardych charakterów. Ludzi, którzy nie boją się mówić tego, co myślą. Trener musi stać na straży tego, by nie pojawiały się konflikty.
To chwilę o tych charakterach. Rok temu mówiłeś na Weszło, że Tomek Fornal z jednej strony jest waszym liderem, a z drugiej to ktoś, kto ma być może największy luz w zespole. Przy nowym trenerze dalej tak jest?
Tak, Tomek na pewno jest gościem, który lubi w pozytywny sposób „popajacować”, uśmiechnąć się czy przefarbować włosy. Jest wokół niego dużo kolorytu, który nam się w pewnym sensie udziela. Ale gdy przychodzi co do czego, to jest przede wszystkim świetnym zawodnikiem. Bywało, że wielokrotnie sam nam wygrywał mecze, albo przyczyniał się do tego w wydatny sposób. Tomek pewnie sam wie, że bez niego byłoby nam bardzo trudno.
Drugie nazwisko, które przywołam: Stephen Boyer. Po trudnym pierwszym sezonie, w tym jest zawodnikiem bardzo istotnym i często „ciągnie” drużynę. Choćby na zagrywce.
Myślę, że to jest gość, który potrafi zrobić ogromną różnicę. Rok temu na początku grał bardzo fajnie, ale potem złapał kontuzję. A jak do składu wskoczył Janek Hadrava, to za nic w świecie nie chciał oddać miejsca i Stephen miał trudno. Natomiast w tym sezonie od samego początku gra znakomicie. Miał może wahania formy, ale wszyscy je mamy. Natomiast w play-offach był świetny, fenomenalny. Jego siła fizyczna to jedno, ale do tego dochodzi technika. Daje mnóstwo naszemu zespołowi i to w każdym z elementów. Można o nim mówić w samych superlatywach. Jeśli ludzie wątpili, czy jest na tyle dobry, by móc przeważyć o wynikach meczów w pojedynkę, jak robi to wielu najlepszych atakujących na świecie, to potwierdził, że jest w stanie dźwigać taki ciężar.
A ty sam czujesz się jednym z liderów Jastrzębia?
Myślę, że mogę tak o sobie powiedzieć. Każdy z nas ma swoją działkę w drużynie, ja dbam o tę defensywną. Poza tym będę z tym klubem zawsze utożsamiany i sam się z nim utożsamiam. Jak ludzie myślą „Jastrzębski Węgiel”, to często też „Kuba Popiwczak”. Jedenaście lat w jednym klubie to dużo czasu. Zawsze staram się przypominać chłopakom, dlaczego tu jesteśmy – że to nie jest klub jak każdy inny, ale że jesteśmy też odpowiedzialni w jakiś sposób za tę społeczność.
Odpowiedzialni za to, żeby na boisku dawać z siebie maksa i grać świetnie dla tych ludzi, którzy ciężko pracują choćby w kopalniach i dzięki którym możemy wychodzić na boisko, i zarabiać dobre pieniądze, robiąc to, co kochamy. Musimy im za to coś oddać, zadbać o to, by w ten mentalny sposób być przygotowanym na grę na maksimum możliwości w każdym kolejnym meczu.
Seniorskie granie w Jastrzębiu zaczynałeś, gdy była to drużyna, która dopiero co grała w finale Klubowych Mistrzostw Świata, a potem zdobywała brąz w Lidze Mistrzów. Później przyszło jednak kilka suchych lat, właściwie bez sukcesów. Te obecne smakują przez to jeszcze bardziej?
Na pewno. Mówiłem już przy kilku okazjach, że jakbym cofnął się o dekadę i spojrzał na swoje początki czy to w akademii, czy w pierwszym zespole, to to wszystko było daleko, w odległych, wręcz nierealnych marzeniach. Że będę dwa razy mistrzem Polski, że zagram w finale Ligi Mistrzów. Nawet o tym nie myślałem. A teraz zdobyłem drugie mistrzostwo, za chwilę wyjdę na boisko w najważniejszym meczu Ligi Mistrzów. Fenomenalna sprawa. To mnie utwierdza w przekonaniu, że warto marzyć i robić swoje.
Miałeś osiem lat, gdy Jastrzębski zdobywał jedyny wcześniejszy tytuł mistrza Polski. Więc na ten, które zdobyliście w 2021 roku, klub czekał siedemnaście lat. Z kolei na tegoroczny – ledwie dwa. Czuć było tę różnicę? Inaczej się świętowało?
Myślę, że w 2021 roku euforia była jeszcze większa. Przede wszystkim to tyle lat czekania, ale też przed tamtym sezonem nie myśleliśmy, że zagramy o mistrzostwo. Wiedzieliśmy, że mamy dobry zespół, zdolny walczyć z największymi. Jednak dystans, jaki zarysował się wtedy między ZAKSĄ, a resztą stawki, był ogromny. To oni byli faworytem do tytułu. Udało nam się jednak wygrać w finale i radość była niesamowita. W tym sezonie z kolei od początku wiedzieliśmy, że mamy ogromny potencjał i możemy zdobywać najważniejsze trofea. Puchar Polski nam nie wyszedł, ale w finale PlusLigi zrobiliśmy już wszystko jak należy.
Czy wy i ZAKSA jesteście jeszcze w stanie się czymkolwiek zaskoczyć po tych wszystkich meczach?
Ciężko jest. Nie dość, że gramy tyle na parkietach w Polsce, to w obu klubach jest mnóstwo zawodników grających w swoich kadrach, które też czasem ze sobą rywalizują. Do tego my, Polacy, gramy przeciwko sobie w PlusLidze, a potem też trenujemy wspólnie w reprezentacji. Trudno będzie się jakkolwiek zaskoczyć, ale każdy będzie próbował wyciągnąć jeszcze jakieś triki z rękawa na to ostatnie spotkanie.
Czyli kluczowa będzie dyspozycja dnia? Równocześnie już zapowiadałeś, że spodziewasz się lepszej ZAKSY, niż w finale PlusLigi. Myślisz, że będzie to starcie pięciosetowe? Pewnie takie byłoby najlepsze w tak historycznym meczu.
Powiem tak: wydaje mi się, że w tym ostatnim meczu w finałach PlusLigi graliśmy kosmiczną siatkówkę. Widziałem powtórki, wychodziły nam tam rzeczy nierealne, które mogą się znowu nie powtórzyć. ZAKSA nawet nie grała jakoś bardzo źle, my zagraliśmy po prostu świetnie. Ale oni na pewno się przygotują i zrobią wszystko, by zaprezentować się lepiej i zdobyć to trofeum po raz trzeci z rzędu. My jednak będziemy gotowi, by im te plany pokrzyżować.
Niedawno ktoś mnie pytał o to, jaki wynik przewiduję. Chciałbym pięć setów, mnóstwo dramaturgii i emocji, ale z naszym zwycięstwem na koniec. Choć za wygraną 3:1 czy 3:0 też bym się nie obraził. (śmiech) Najważniejsze, żeby to było nasze zwycięstwo. Z perspektywy kibica jednak wydaje mi się, że przydałoby się dużo emocji, by ten historyczny, polski finał został zapamiętany na długo.
CZYTAJ TEŻ WYWIAD Z ŁUKASZEM KACZMARKIEM, ATAKUJĄCYM ZAKSY
Potem przyjedziecie na kadrę i zwycięzcy będą docinać przegranym?
Na pewno pojawią się takie docinki, bo ktoś wspomni o meczu. Ale nie ma tego wiele, bo na kadrze wszyscy się jednoczymy. I mamy kolejny cel – make Poland proud. Dbamy o dobro reprezentacji i o to, by wszyscy nasi kibice byli dumni z tego, jakie osiągamy rezultaty. Tak, jak choćby w zeszłym roku.
Teraz finał Ligi Mistrzów, potem właśnie kadra i sezon reprezentacyjny. Pojawia się inne pytanie: kiedy wy właściwie odpoczniecie?
Ja zamierzam odpocząć po finale, bo trener Grbić był bardzo dobry i możemy liczyć na dwa tygodnie przerwy. Będąc jednak całkowicie poważnym: system gry w siatkówce na pewno jest dla nas trudny. Sam tak naprawdę dopiero w zeszłym roku miałem okazję posmakować grania na reprezentacyjnym poziomie w jego pełnej krasie. Tydzień przerwy po lidze, tydzień przerwy w trakcie kadry i tydzień po niej. Trzy tygodnie wakacji w całym roku kalendarzowym. Niedużo, bo sezon to mnóstwo obciążeń fizycznych i psychicznych.
Wielkiego wpływu jednak na to nie mamy, trwają jakieś zakulisowe rozmowy, siatkarze się jednoczą w stronę zmian. Ale to melodia przyszłości. A teraz? Musimy po prostu być twardzi, jeśli chcemy grać o najważniejsze trofea. Zacisnąć zęby i robić swoje. Może w przyszłości się to zmieni.
Na sam koniec. Zadaliśmy to pytanie Łukaszowi Kaczmarkowi, więc spytam i ciebie: czy PlusLiga to aktualnie najlepsza liga świata?
Myślę, że tak. Trzeba popatrzyć na finał tej Ligi Mistrzów, czy ogółem wyniki polskich zespołów w Europie. Od paru dobrych lat jesteśmy w czubie i bijemy się z Włochami, często z nimi wygrywając. A ich ligę powszechnie uznawano za najmocniejszą. Więc jestem zdania, że tak, jesteśmy najlepsi. Robimy świetną robotę i nie mamy się czego wstydzić.
ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix