Za Adamem Małyszem pierwszy sezon na stanowisku prezesa Polskiego Związku Narciarskiego. Z tego względu odwiedziliśmy legendę polskich skoków w siedzibie związku, by podsumować miniony rok zimowego Pucharu Świata. A że Orzeł z Wisły jest bardzo wygadaną osobą, to rozmowa szybko nabrała bardziej przekrojowego charakteru. Bo o ile polskie skoki generalnie przeżywają dobry okres, o tyle na świecie dyscyplina wpadła w poważny kryzys.- Od kiedy wprowadzono wszystkie przeliczniki, skoki coraz mniej interesują ludzi. Jeżeli czegoś się nie zmieni, to będzie kolejna dyscyplina, której może być ciężko utrzymać się na igrzyskach – mówi nam Małysz.
Dlaczego był zaskoczony, kiedy Thomas Thurnbichler stwierdził, że najlepiej pracuje mu się z Piotrem Żyłą? Jaki pomysł ma PZN na zagospodarowanie sukcesów naszych snowboardzistów, oraz jak poprawić skoki kobiet, które wciąż zdają się wzbudzać w prezesie PZN mieszane uczucia? Na m.in. takie pytania odpowiedział nam czterokrotny triumfator Pucharu Świata, ale nie zabrakło również kwestii powrotu do skakania Dawida Kubackiego, a także tematu zdrowia samego Małysza, o którym w ostatnich dniach było głośno.
SZYMON SZCZEPANIK: W obliczu ostatnich informacji, nie mogę zacząć od pytania, jak pana zdrowie?
ADAM MAŁYSZ: Cała sytuacja związana z moją nieobecnością w Planicy wywołała sporo szumu. Ktoś podał, że przyczyną były moje problemy zdrowotne. Ale zrobiłem badania, po których sam śmieję się, że nas wszystkich prędzej zabije stres, niż inne choroby. Póki co jest okej i mam nadzieję, że tak pozostanie.
Nie poinformował pan o tym, co dokładnie panu dolegało.
Nie, bo to moja prywatna sprawa, której nie chcę roztrząsać w mediach.
Nie pierwszy raz w tym sezonie środowisko skoków pokazało, że są rzeczy ważniejsze od sportu.
Sport jest sportem, ale kiedy do tego przychodzą kwestie zdrowotne, to wiadomo, że trzeba się na nich skupić. Niektórym wydaje się, że sport to zdrowie. Ale to nie dotyczy sportu zawodowego, który niesie ze sobą dużo wyrzeczeń i jazdy na krawędzi. Do tego dochodzi stres, który cały czas towarzyszy. Dziś sportowcom jest łatwiej pod tym kątem, że korzystanie z pomocy psychologa czy psychiatry nie jest tematem tabu. W zasadzie każdy korzysta z tego rodzaju specjalistów. Kiedyś tego nie było, większość zawodników sama musiała sobie radzić.
Wyświetl ten post na Instagramie
Ten sportowy stres jest uzależniający? Zawodnik oczekuje go nawet po karierze, chociaż brakuje już rywalizacji?
On jest inny. To czego na pewno mi brakuje, to adrenalina. Kiedy uprawiasz sport ekstremalny, ona towarzyszy ci przez cały czas. Ja miałem ją zarówno w skokach, jak i w motorsporcie. Na stanowisku prezesa związku dochodzi stres, który z jednej strony nie jest obcy, bo podczas kariery towarzyszył cały mi cały czas. Ale z drugiej, on jest zupełnie inny, bo zmagam się z innymi problemami i sytuacjami do rozwiązania. Nie jest to łatwe i w wielu sytuacjach ciężko sobie dawać z tym radę, jednak miejmy nadzieję, że w moim przypadku zadziała powiedzenie, że co cię nie zabije, to cię wzmocni. (śmiech)
Do tego powiedzenia możemy nawiązać – na szczęście, mówiąc to z wielką ulgą – w przypadku żony Dawida Kubackiego, Marty. Jesteście w stałym kontakcie z Dawidem?
Jako PZN nie chcemy wypowiadać się na ten temat zdrowia Marty, gdyż są to sprawy bardzo prywatne. Ale ze swojej strony oczywiście wspieramy Dawida i jego małżonkę. Jeżeli tylko Dawid zapragnie wrócić do skakania w przyszłym sezonie, to jesteśmy bardzo otwarci na to, by mu w tym pomóc. Chociażby przez stworzenie mu indywidualnego toku przygotowania. Jednak to sprawa pomiędzy Dawidem a sztabem szkoleniowym, jak może wyglądać dalsza współpraca.
Za nami pierwszy sezon zimowy podczas pana kadencji. Coś pana szczególnie zaskoczyło w zarządzaniu związkiem?
Cały czas mnie zaskakuje. (śmiech) PZN to jednak duża organizacja, ale dzięki temu także w swoich strukturach sama dosyć dobrze funkcjonuje. Każda osoba z danego działu jest odpowiedzialna za swoją pracę. Oczywiście mamy sporo programów i pomysłów, które chcemy wdrożyć. Ale odpowiadając na poważnie na pana pytanie, to myślę, że raczej nic mnie nie zaskoczyło w negatywnym sensie. Wiedziałem na co się piszę i jak mniej więcej wygląda praca w związku.
Jako dyrektor kadry skoczków pan osobiście zajmował się wieloma aspektami. Będąc prezesem, ma pan podobny styl, że musi postawić stempel pod każdym działaniem związku?
Nie jestem w stanie tak działać ze względu na wielkość PZN. Mamy tu trochę dyscyplin, bo to nie tylko skoki narciarskie. Ja też nie ukrywam, że na wielu rzeczach się nie znam, choć uprawiałem prawie wszystkie dyscypliny, które podlegają pod związek. Jednak niektóre kwestie trzeba pozostawić specjalistom. Ja bardziej pełnię funkcję osoby nadzorującej, odpowiedzialnej za pracę biurową, sprawy formalne, umowy, czy też pozyskiwanie sponsorów. Na pewno nie narzekam na brak pracy.
Właśnie – sponsorzy. Po pana wyborze mówiło się, że nazwisko Małysz przyciągnie nowe środki finansowania PZN. Przyciągnęło?
Myślę, że jeżeli miało to zrobić, to przyciągnęło już zdecydowanie wcześniej. Na początku naszym głównym sponsorem była spółka LOTOS, teraz jest to PKN ORLEN. Jest także Grupa Azoty, i to nasi główni, tytularni sponsorzy. Jednak pojawiło się także sporo mniejszych podmiotów. Trudno mi powiedzieć, czy to akurat ze względu na moją osobę, czy może po prostu widzą swoją szansę w promocji przez nasze dyscypliny sportu. Bo mimo wszystko, one nie są aż takie drogie do sponsoringu, w porównaniu chociażby do piłki nożnej. Ale możemy się z tego tylko cieszyć, dzięki temu możemy inwestować w zawodników, którzy przynoszą nam medale.
Mogę zaryzykować tezę, że Oskar Kwiatkowski udowodnił, że PZN to nie jest Polski Związek Skoków Narciarskich, jak wcześniej nazywali go krytycy?
Oskar to akurat medalowy przykład, jednak nie chodzi tu wyłącznie o zdobywane krążki. Poczyniliśmy progres w biegach narciarskich, w narciarstwie alpejskim, w którym mamy Marynę Gąsienicę-Daniel. Do tego dochodzi freestyle, jednak nie zapominamy również o dyscyplinach, które obecnie nie są u nas w dobrej kondycji. Czyli skokach narciarskich kobiet oraz kombinacji norweskiej. Ale mamy plan na to, w jaki sposób zawodniczki i zawodnicy mogą odnosić w nich sukcesy. Jeżeli nasze plany na te konkurencje nie wypalą, to ciężko mi będzie powiedzieć, co jeszcze można zrobić w ich przypadku.
Jak dobrze skonsumować taki sukces jak Oskara? Podejrzewam, że was to także napędza do działania, że daliście chłopakowi lepsze możliwości, więc zdobył złoto mistrzostw świata.
Nie zapominajmy o Oli Król, która na tegorocznych MŚ wywalczyła brązowy medal. Myślę, że w snowboardzie sporo ruszyło. Tamtejsze środowisko było ze sobą bardzo skłócone. Następnie w 2014 roku Polski Związek Snowboardu został wcielony w struktury PZN. To bardzo fajna dyscyplina, slalom równoległy w którym startują Oskar i Ola, to widowiskowa konkurencja. Widz do końca nie wie, kto może w niej wygrać. Za sukcesami tej dwójki pójdzie młodzież, a my jako związek mamy plany, że może uda nam się zorganizować zawody Pucharu Świata. Póki co, szukamy odpowiednich tras do tego, by można go było przeprowadzić. W tym sezonie mieliśmy Puchar Europy, prawdopodobnie w przyszłym także go zorganizujemy. Skoro jesteśmy na fali sukcesów, to trzeba kuć żelazo póki gorące.
Odnoszę wrażenie, że – spoglądając na przykłady pana czy Justyny Kowalczyk – najpierw musi być sukces, by za nim poprawiła się poprawa warunków. Może snowboardziści to dowód, by odwrócić tendencję? By poziom zawodnika wynikał także z inwestycji poczynionych na jego sport.
I tak jest, jednak teraz jest o tyle łatwiej, że mamy z czego inwestować. Posiadamy licznych sponsorów, Ministerstwo Sportu i Turystyki także przeznacza spore dotacje na zimowe dyscypliny. Dzięki temu jesteśmy w stanie się rozwijać i zawodnicy nie muszą niczego udowadniać już na starcie. Wcześniej tych pieniędzy nie było, więc najpierw trzeba było osiągnąć wynik, by później dyscyplina miała lepiej. Sukcesy moje i Justyny spowodował, że zyskaliśmy sponsorów i mogliśmy się rozwijać. Oczywiście, nie możemy stanąć w miejscu, bo za chwilę świat nam ucieknie. Dlatego też cały czas pozyskujemy nowych sponsorów czy większe dotacje.
U nas zawsze było tak, że kiedy nie było sukcesu, to nie było także obiektu do trenowania danej konkurencji. Później pojawiały się wyniki i zaczęto myśleć, że może fajnie byłoby zainwestować w infrastrukturę. Mówiłem o tym od kilku lat, że aby zachęcić młodzież do uprawiania sportu, trzeba odbudować obiekty. Ta tendencja zaczęła się już zmieniać. Teraz możemy inwestować w zawodników i pomóc im za relatywnie niewielkie środki. A ich sukces da przysłowiowego kopa do tego, by pozyskiwać kolejne młode talenty.
Złapał się pan na myśleniu, w czasach kiedy sam był sportowcem, że pewne sprawy organizacyjne wydawały się proste do załatwienia, a teraz, kiedy jest pan działaczem, to one są bardziej skomplikowane do ogarnięcia?
Zawsze tak jest. Kiedy jesteś po sportowej stronie bariery to wydaje ci się, że coś jest źle zrobione lub powinno być zorganizowane inaczej. A później sam musisz to ogarnąć. I oczywiście, jako byłemu sportowcowi łatwiej mi jest zrozumieć zawodników. Ale z drugiej strony, dopiero teraz zdaję sobie sprawę z pewnych ograniczeń. Wcześniej wydawało mi się, że ich nie powinno być, tylko działacze je wprowadzają. Komuś, kto nie przeszedł jednej i drugiej drogi, ciężko będzie to zrozumieć.
W którym sporcie funkcjonującym w PZN widzi pan aktualnie największy potencjał?
Oczywiście skoki narciarskie są wiodącą dyscypliną w naszym związku, jednak ja takiego potencjału upatruję w sportach, które są dla wszystkich. W skokach jednak nie każdy może ubrać narty i iść poskakać. Ale biegi, narciarstwo alpejskie czy snowboard to sporty masowe, to z nimi wiążemy duże nadzieje, że pojawi się tam młodzież. A pojawia się jej coraz więcej.
Jeżeli chodzi na przykład o skoki, to jest bardzo ciężka dyscyplina – zwłaszcza dla kobiet. Z kolei w przypadku kombinacji norweskiej, stoimy na rozdrożu. Docierają do nas sygnały, że MKOl chce usunąć ten sport z programu igrzysk olimpijskich. To byłby olbrzymi cios dla dyscypliny, która jest przepiękna, ale źle zarządzana. Puchary Świata w KN w ogóle nie są transmitowane, a przez to są mało interesujące dla kibiców. Troszkę podobnie stało się w skokach. Od kiedy wprowadzono wszystkie przeliczniki, skoki coraz mniej interesują ludzi. Jeżeli czegoś się nie zmieni, to będzie kolejna dyscyplina, której może być ciężko utrzymać się na igrzyskach.
Celowo skupiam się na innych sportach, bo może ma pan z tyłu głowy to, że może zabraknąć następców Stocha, Żyły czy Kubackiego i ktoś będzie musiał pociągnąć ten wózek z napisem „sukcesy”? A tym kimś mogą być na przykład wspomniani snowboardziści.
Może tak być, aczkolwiek ja cały czas widzę szanse na to, że posiadamy na tyle liczną i utalentowaną młodzież, że ona jest w stanie zastąpić naszych czołowych skoczków. To oczywiście pewien proces, który w tym momencie się klaruje, jednak są zawodnicy, którzy mają potencjał. Czasami niewiele brakuje do tego, by oni zaskoczyli.
Kolejną kwestią jest tempo rozwoju polskich skoczków. Dawid Kubacki późno zaczął odnosić sukcesy. Piotr Żyła podobnie. Kamil Stoch bardzo długo jest na najwyższym poziomie, jednak jego droga do szczytu też była zdecydowanie dłuższa. On stopniowo dochodził do swojej klasy.
Co z planem Thomasa Thurnbichlera, który po Planicy podobno miał przestawić koncepcję rozwoju polskich skoków jako całości, nie ograniczając się tylko do kadry A?
Ten plan został nam przedstawiony i jest w trakcie analizy. Na razie jeszcze nie ogłaszaliśmy tego, jak mają wyglądać nowe kadry, gdyż na ten temat jeszcze trwają rozmowy. Następnie zarząd musi zaakceptować projekt, by można było go ostatecznie ogłosić.
Jakie pan odniósł pierwsze wrażenia, po tym jak zapoznał się z konceptem trenera?
Przede wszystkim po raz pierwszy to główny trener sam przyszedł z inicjatywą, że chce pomóc w procesie szkolenia od samego dołu. Zazwyczaj było tak, że pierwsi trenerzy zajmowali się kadrą A, zaś to co było dalej, niespecjalnie ich interesowało. Stąd wielkie ukłony dla Thomasa, że stara się usprawnić system w szerszej perspektywie. By nasi zawodnicy cały czas odnosili sukcesy tak, byśmy mieli godnych następców, kiedy nasi czołowi zawodnicy zdecydują się zakończyć kariery.
Thomas Thurnbichler i Adam Małysz. Fot. Newspix
Jak ocenia pan sezon w wykonaniu skoczków?
Bardzo dobrze. Oczywiście były pewne wzloty i upadki, jednak to był ciężki sezon. Było mnóstwo turniejów, mistrzostwa świata, skakanie rozpoczęło się początkiem listopada, a zakończyło w kwietniu. Ale myślę, że chłopaki sprostali zadaniu. Pojawiały się lekkie zadyszki, jednak po nich zawodnicy powracali do szczytowej formy.
Co do zadyszek, na Twitterze pojawiły się porównania zdobyczy punktowych naszych skoczków z pierwszej i drugiej części sezonu. Oczywiście impreza docelowa, którą były mistrzostwa świata, wypadła w naszym wykonaniu dobrze, jednak generalnie to w drugiej części obniżyliśmy poziom. Z czego to wynika? Z wieku naszych skoczków, ekstremalnej długości sezonu czy może drobnego błędu w przygotowaniach?
Wszystko o czym pan wspomniał, miało wpływ na taki stan rzeczy. Jakby nie było, dysponujemy jedną z najstarszych kadr w Pucharze Świata. Nasi liderzy potrzebują zdecydowanie więcej regeneracji. Przy tak dużej liczbie konkursów, ciężko było znaleźć miejsce na odpoczynek. Innym aspektem jest to, że przy tak długim sezonie u każdego pojawią się gorsze dni. Ale fajne było to, że Polacy po tych słabszych momentach powracali do wysokiej dyspozycji.
Jeżeli zaś chodzi o trenera, to bardzo indywidualna sprawa, jak on przygotowuje zawodników do zimy. Wcześniej bywało tak, że nasi skoczkowie mieli kiepski początek, ale później się rozpędzali. Tym razem było odwrotnie. Przyjście Thomasa i jego zespołu spowodowało, że już lato było dobre w naszym wykonaniu. Wejście w zimę także było fenomenalne. Oczywiście sam też miałem obawy, czy oni są w stanie wytrzymać cały sezon w takiej formie. Kiedy pojawiła się zadyszka, to miałem chwilę zawahania, co takiego może wydarzyć się podczas mistrzostw świata. Ale ten dołek trwał dość krótko. Myślę, że szczególnie dla starszych zawodników najcięższe są dalekie wyjazdy, jak do USA czy Japonii. One kumulują dużo zmęczenia, zmiany czasowe też robią swoje. Młody szybko się zregeneruje, ale starszy zawodnik już nie. Jednak Thomas przedstawił nam także ten aspekt i stwierdził, że w następnym sezonie będzie starał się go bardziej regulować.
Czasami trzeba pomyśleć za zawodnika, bo on sam może nie zdawać sobie sprawy z tego, co jest dla niego najlepsze? Zmierzam do tego, że gdybyśmy rozmawiali rok temu, to z obozu skoczków płynął jeden przekaz – murem za Michalem Doleżalem. Dziś chyba nie wyobrażają sobie tego, by Thurnbichler przestał ich trenować.
Zawodnik zawsze będzie miał swoje przyzwyczajenia i nawyki treningowe. Im jest starszy, tym ciężej dokonywać mu zmian. Ze względu na swoje doświadczenie wiem, że czasem warto zaryzykować i dać szansę czemuś innemu, bo możesz nabrać świeżości, nowej motywacji do pracy. Skoczkowie bali się zmiany trenera, ale dziś wiedzą, że to była dobra decyzja.
Mówiąc o własnych doświadczeniach, ma pan na myśli to, że pan sam jako doświadczony skoczek zdecydował się na współpracę z Hannu Lepistoe?
Trochę tak, ale wcześniej pracowałem także z Łukaszem Kruczkiem. Po tej współpracy przekonałem się, że kolega jednak nie do końca powinien być trenerem zawodnika. Mimo wszystko sportowiec czasami potrzebuje nad sobą silnej ręki. Trener jest najbardziej potrzebny wtedy, kiedy zawodnik ma z czymś problem i nie wie jak go rozwiązać. Wtedy szkoleniowiec musi powiedzieć mu „masz zrobić tak i tak”. Nie dostosowywać się do tego, co skoczek myśli, bo wówczas on ma mętlik w głowie.
Zdanie trenera zawsze musi być na górze.
Musi potrafić pokazać, że sposób, który obrał z kadrą na treningach jest właściwy. Starsi zawodnicy zawsze tak mają, że szkoleniowiec musi im pewne rzeczy udowodnić. Doświadczony skoczek podejmuje dużo mniej ryzyka. Zawodnicy mówili, że pierwsze treningi kadry z Thomasem były dziwne. Czuli się tak, jakby wracali do podstaw. Ale jednocześnie oni wiedzieli, że to zaczyna działać.
Postawa którego ze skoczków najbardziej pana zaskoczyła?
Piotrka Żyły i tego, jak dobrze dogaduje się z Thomasem. Wielokrotnie rozmawiałem z trenerem, on zresztą często przychodzi do mnie do biura. Kiedy pytałem go o wrażenia z treningów, to mówił, że najlepiej pracowało mu się właśnie z Piotrkiem. To mnie zaskoczyło, gdyż Piotr jednak jest ciężkim do prowadzenia zawodnikiem. Ma swoje przyzwyczajenia i ciężko przekazać mu coś tak, by w tym pozostał. Chętnie spróbuje czegoś nowego, ale po dwóch-trzech razach idzie w zaparte w swoim sposobie treningu.
I tak sobie przysposobił nowe metody, że dołączył do pana, Martin Schmitta i Birgera Ruuda, broniąc tytułu mistrza świata.
To także było duże zaskoczenie! (śmiech) Kiedy oddał swój drugi skok, to wiedziałem, że to może być wynik na medal. Ale chyba nikt nie przypuszczał, że to będzie skok na złoto. On ma takie pojedyncze skoki, które są naprawdę fenomenalne. Ale wciąż brakuje u niego stabilności, by jego próby oddawały to, ile on potrafi. A potrafi naprawdę bardzo dużo. Gdyby Piotrek w stu procentach dał się wcześniej poprowadzić któremuś ze szkoleniowców, w pełni ufając wizji trenera, to byłby dziś w zupełnie innym miejscu niż jest teraz. On bardzo dużo osiągnął, ale myślę, że stać go na jeszcze więcej.
W obliczu wydłużającego się sezonu skoków da się robić formę na cały rok, czy trzeba celować z przygotowaniem dyspozycji na konkretne imprezy?
Zazwyczaj jest tak, że przygotowuje się głównie do docelowych zawodów. Ale czy akurat wtedy ta forma będzie – tego do końca nie jesteśmy w stanie określić. Robisz wszystko żeby tak było, lecz to nie zawsze wypala. Ale jeżeli zawodnik jest w naprawdę dobrej formie, to jest w stanie skakać na bardzo wysokim poziomie przez całe lato, całą zimę. Wtedy nawet nie myśli o swojej dyspozycji i tym, czy ma się specjalnie przygotować do danej imprezy. Kiedyś było takie przygotowanie, że jak ktoś dobrze skacze latem, to gorzej wypada zimą. Ale naprawdę nie ma no to reguły.
Niestety, nie wszystko w polskich skokach było tej zimy pozytywne. I tak dochodzimy do tematu skoków kobiet. Zaskoczyła pana decyzja Kingi Rajdy o zakończeniu kariery?
Nie, bo Kinga już wcześniej kilka razy wspominała, że może zakończyć przygodę ze skokami. Ale może właśnie z tego powodu nikt nie brał jej kolejnych deklaracji na poważnie. Trochę to przykre, że zdecydowała się na ten krok tak wcześnie, bo jest na tyle młodą zawodniczką, że mogła jeszcze spokojnie trenować. Reprezentować nie tylko nasz kraj, ale przede wszystkim robić to dla siebie. Jednak jeżeli skoki już nie przynoszą zawodniczce przyjemności, to nie zmusimy jej do skakania.
Jeszcze w trakcie mistrzostw świata w Planicy powiedział pan, że do skoków kobiet musi przyjść ktoś z twardą ręką, a jeżeli którejś zawodniczce nie spodoba się narzucony styl pracy, to „do widzenia”. Media zgodziły się z pana podejściem. Natomiast kiedy Kinga powiedziała „do widzenia”, to nie brakowało głosów, że może jednak pana deklaracja była za ostra. Nie zdziwiła pana ta nagła zmiana reakcji opinii publicznej?
Już ciężko o to, żeby cokolwiek mnie zdziwiło, szczególnie jeżeli chodzi o naszych dziennikarzy. Niestety, ale u nas jest coś takiego, że na poczytne tematy rzuca się mocne tytuły. Wielokrotnie przekonałem się o tym, że gdzieś ukazuje się wywiad, który sam w sobie jest fajny, ale większość ludzi przeczyta ostry tytuł, który ma wywołać skandal. Uważam, że moje słowa nie były powodem, przez który Kinga zakończyła przygodę ze skokami. Ona miała taki zamiar znacznie wcześniej. Jej konflikt z Nicole Konderlą również miał wpływ na taki rozwój wypadków. Dziewczyny twierdziły, że żadnego konfliktu nie ma, ale wszyscy wokół widzieliśmy, że jednak jest.
Mamy plan, żeby zmienić sposób funkcjonowania kadry kobiet. Co też nie jest takie proste, bo ciężko jest znaleźć trenera, który zdecydowałby się prowadzić dziewczyny. Szkoleniowców kobiet jest mało, a kiedy już z nimi rozmawiamy oraz patrzymy na inne kadry, to wszędzie jest tak samo.
Wszędzie się kłócą?
Dokładnie, w każdej grupie jest konflikt. Tych dziewczyn jest za mało, by była jakakolwiek rotacja. Tylko w niektórych krajach mają trzy, czasem cztery zawodniczki, które skaczą na wysokim poziomie, więc one nawet kiedy się kłócą, to złą atmosferę przysłania wynik. Więc ciężko jest to wszystko zgrać, ale miejmy nadzieję, że się nam to uda. Aktualnie jesteśmy na etapie rozmów z różnymi trenerami i tworzenia systemu dla dziewczyn. Jeżeli to nie wypali, to naprawdę ja – i chyba nie tylko ja – już rozłożę ręce.
Ale nie uwierzę, że przez tyle lat pana obecności w kadrze mężczyzn – jako zawodnika czy później działacza – u was nigdy nie było kłótni. To chyba normalne, kiedy aż tyle czasu spędza się w wąskiej grupie osób.
Tak, tylko ja to się śmieję, że kiedy faceci się pokłócą, to dadzą sobie po gębie, a za chwilę podadzą sobie ręce. U dziewczyn taka niezdrowa atmosfera trwa. Nie da się jej przezwyciężyć i gdzieś się dogadać. Trzeba być tam w środku, żeby widzieć jak to dokładnie wygląda.
Pozwoli pan, że w kwestii skoków kobiet przytoczę pana wypowiedź z 2003 roku, który znalazłem na portalu Skijumping.pl.
Proszę bardzo.
“Skoki narciarskie nie są sportem dla kobiet! Zdania nie zmieniam, jest to typowo męska konkurencja. Są sporty, które oszpecają kobiety. Przede wszystkim należy do nich boks, ale także skoki. Są one zresztą szkodliwe dla pań, dla ich figur. Kobiety to piękno tego świata, dla nich powinno się żyć, czynić wszystko dla ich szczęścia i urody. Czy jest coś ładnego w sylwetce kobiety opiętej w kombinezon skoczka narciarskiego i w założonym kasku? Nawet nie wiadomo, czy jest to rzeczywiście kobieta. Jest tyle konkurencji sportowych, które są wprost stworzone dla pań. I takie właśnie lubię oglądać. Dla mnie ważna jest bowiem nie tylko ich rywalizacja o miejsce i wynik, ale także estetyczne doznania”.
Oczywiście to tylko jedna wypowiedź, natomiast 20 lat temu pana pozycja w polskich skokach była tak potężna, że z pana słowami się po prostu nie dyskutowało. Zastanawiam się, czy pan teraz uważa, że takie opinie przyczyniły się do tego, że skokami kobiet w Polsce w ogóle się nie zajmowano. A teraz musimy nadrabiać zaległości.
Owszem, to była moja opinia. Uwielbiam oglądać boks, ale kiedy go oglądam, to wciąż muszę przyznać, że nie jest to ładny widok, kiedy kobiety okładają się po twarzach. Żyjemy w wolnym kraju, każdy ma prawo do własnego zdania.
Patrząc na specyfikę skoków jako sportu, wtedy nie wyobrażałem sobie kobiet na skoczniach. Oczywiście już w tamtych latach pojawiały się skoczkinie, jednak niektóre zawodniczki posuwały się za daleko w chęci uprawiania tego sportu. Znam przypadek w którym pewna dziewczyna wręcz amputowała sobie część biustu ze względu na to, że miała problemy z pozycją dojazdową. Owszem, powinno dążyć się do poprawy własnych wyników, ale jednak nie za wszelką cenę.
Ponadto, z perspektywy czasu możemy ocenić, że skoki kobiet dosyć wolno się rozwijały. Dziś mamy 10-15 dziewczyn, które pod względem wyglądu techniki skaczą na poziomie podobnym do mężczyzn. Ale później jest przepaść i dlatego powstaje pytanie, czy skoki kobiet faktycznie mają sens? Z drugiej strony, każdy może robić to, co chce.
A jak to jest z samym zainteresowaniem skoków kobiet nad Wisłą?
U nas ono nigdy nie było duże, PZN nie bardzo się tym zajmował. Dziś możemy powiedzieć, że to był błąd i przez to nie mamy na tyle dobrych zawodniczek, by mogły rywalizować o medale. Ale może się to zmieni. W słowach, które pan przytoczył, kierowałem się emocjami. I dalej będę miał swoją opinię na temat kobiecych skoków narciarskich, natomiast mimo wszystko uważam, że trzeba w nie inwestować.
Porozmawiajmy o skokach w ich bardziej ogólnym wymiarze. Jak ocenia pan ten sezon w wykonaniu osób decyzyjnych, Dyrektora Pucharu Świata Sandro Pertile, oraz Borka Sedlaka – jego prawej ręki, odpowiedzialnej między innymi za ocenę, czy zawodnik na belce ma odpowiednie warunki do skoku?
Do ich pracy było sporo uwag. Jeżeli nie zrobi się czegoś, by ten sport mógł się rozwijać, by zwiększyć jego oglądalność, to może się wydarzyć to, co jest planowane z kombinacją norweską. A rezygnacja przez MKOl z igrzysk byłaby ogromnym ciosem dla dyscypliny. Trzeba zrobić wszystko w tym kierunku, by tego uniknąć. Pytanie, czy Sandro jest w stanie przez to przebrnąć i uczynić ten sport bardziej atrakcyjnym.
Na wieży sędziowskiej potrzeba kogoś o mocniejszych nerwach? To był częsty zarzut do Borka Sedlaka, że komputer pokazywał prawidłowy korytarz, ale tylko przez chwilę, przez co zawodnik był puszczany na stracenie.
Ja w ogóle jestem za tym, by te korytarze były inaczej zrobione. Nie może być tak, że korytarz to tylko wiatr na plus albo na minus. Bardziej sprawiedliwe było by albo 0-+ albo 0. Jeżeli jest duży korytarz, to zawsze będą jaja. Ale tłumaczenie FIS jest takie, że wtedy nie dałoby się przeprowadzić żadnego konkursu. Niestety, taki mamy klimat, jest coraz bardziej wietrznie. Więc tu trzeba się dobrze zastanowić w którą stronę mają pójść skoki, by jeszcze bardziej nie straciły na atrakcyjności.
Skoro już o atrakcyjności mowa, pod tym względem Pertile chce się jawić jako rewolucjonista. Snuje odległe plany na temat konkursów w Las Vegas czy Dubaju. Ta dyscyplina nie posiada czasem bardziej przyziemnych problemów?
Na pewno posiada. Ja już dobrych parędziesiąt lat temu słyszałem o tym, że w Dubaju miała powstać skocznia narciarska w hali, tak jak teraz mają tam stok narciarski. Dla promocji sportu oraz sytuacji z wiatrem, pewnie byłoby to jakieś rozwiązanie. Ale podam panu inny przykład. FIS ogłosił wielki sukces z powodu konkursu Pucharu Świata w Lake Placid, gdyż zawody przyszło oglądać dziesięć tysięcy kibiców. Ale 99% z nich to była amerykańska Polonia. Nie wiem jak można nazwać to sukcesem, skoro nie zainteresowali wydarzeniem nowej grupy fanów? To sukces Polaków, którzy zdecydowali się przybyć na ten konkurs. Zatem byłbym ostrożny w kwestii planów, do jakich miejsc skoki mają ruszyć z ekspansją i czy to na pewno się powiedzie.
To jakby co Lake Placid, a nie Zakopane :-)#skijumpingfamily
📸Eurosport pic.twitter.com/kY50UpDbbd— Adrian Lozio (@AdrianLozio) February 11, 2023
Są dwie drogi w kwestii rozwoju skoków. Jedna zakłada, by ten sport jak najbardziej rozpowszechnić, zaangażować w niego więcej krajów. Druga droga jest taka, by skoncentrować się na wybitnych zawodnikach. Ograniczyć ich liczbę w Pucharze Świata, ale przez to zrobić zawody krótsze i zarazem bardziej atrakcyjne dla widzów oraz telewizji.
Pierwszą drogą, biorąc pod uwagę chociażby ocieplający się klimat, będzie wydłużenie sezonu i skakanie na igelicie. Albo w ogóle połączenie skakania w lecie i zimie.
Takie też są przymiarki, by na razie spróbować skoczni hybrydowych z zeskokiem z igelitu ale lodowymi torami – tak było w tym roku w Wiśle. Ale mi wydaje się, że wydłużenie całego sezonu nie będzie dobrym rozwiązaniem. Myślę, że to powinien być sport dla elity. Czyli mniej konkursów, ale za to bardziej atrakcyjne zawody. Kiedy popatrzymy, że w tym roku były już super teamy, czyli skoki w zespołach dwuosobowych, to było bardzo ciekawe. Było widać, że to coś innego, co zachęca i pokazuje, że można zrobić coś fajnego. Pytanie, czy FIS pójdzie w tę stronę.
Zawodnicy w ogóle mogliby wytrzymać sezon od lata do zimy, w którym odbędzie się na przykład sześćdziesiąt konkursów?
Pewnie tak, natomiast bardziej chodzi o samą kwestię, jak przygotować się do takiego sezonu. Z drugiej strony, nie wiem czy ma to sens.
Na zakończenie, prywatne spostrzeżenie. Jak wielu Polaków, oglądam skoki od czasów Małyszomanii, więc śledzę ten sport ponad 23 lata. Teraz łapię się na tym, że oglądając je z osobami które nie interesują się skokami, one często nie rozumieją o co chodzi w tym sporcie.
Ja to wielokrotnie powtarzałem, że dla mnie jako zawodnika, to jest niezrozumiałe. Czasami wydaje się, że skoczek ma wiatr z przodu i nie dość, że skacze na bulę, to jeszcze otrzymuje ujemne punkty, bo niby wiało pod narty. To dla mnie jest bardzo nieczytelne, a dla widza który ogląda skoki pierwszy raz, to już w ogóle. Mimo wszystko to sport w którym natura ma dużo do powiedzenia, więc powinniśmy się ograniczyć do tego, że wygrywa ten kto najdalej skoczy. Ale system bez przeliczników nie wróci, bo FIS nie przyzna się do błędu.
Sport nigdy nie był sprawiedliwy, a zwłaszcza skoki?
Z tym bym polemizował, bo zdarzały się warunki, że wygrywali ci najlepsi. Ale nawet dziś, z tymi wszystkimi przelicznikami widzimy, że są zawodnicy, którzy znajdują się w szczytowej formie i wygrywają. Jak Dawid, Halvor Egner Granerud czy Stefan Kraft w końcówce sezonu. Oni nawet przy gorszych warunkach cały czas byli w czołówce. Zatem i bez wszystkich dodatkowych cyferek najlepsi i tak udowodnią, że są najlepsi.
ROZMAWIAŁ SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj też: