Reklama

Dlaczego tak długo czekamy na niekwestionowanego mistrza wagi ciężkiej?

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

15 kwietnia 2023, 12:08 • 13 min czytania 10 komentarzy

23 lata – tak długo fani boksu czekają na pięściarza królewskiej kategorii wagowej, który mógłby nazywać się niekwestionowanym czempionem. W tym czasie mogliby założyć rodziny, doczekać się potomstwa, a ich dzieci zdążyłyby skończyć studia. Być może nawet same stałyby się rodzicami, ale jedna rzecz wciąż nie uległaby zmianie. Nie doczekałyby mistrza wagi ciężkiej, noszącego dumne miano „undisputed”. Pytanie brzmi, dlaczego przez ponad dwie dekady żadnemu pięściarzowi nie udało się zebrać pasów mistrzowskich najważniejszych federacji? I czy w najbliższym czasie ta sztuka w ogóle komukolwiek się powiedzie?

Dlaczego tak długo czekamy na niekwestionowanego mistrza wagi ciężkiej?

BO DECYDOWAŁA PIĘŚCIARSKA POLITYKA

By wskazać ostatniego czempiona, którego możemy nazwać niekwestionowanym, musimy cofnąć się aż do poprzedniego stulecia. W końcu 2000 rok to jeszcze XX wiek. A właśnie 12 kwietnia 2000 roku sąd federalny, po rozpatrzeniu pozwu złożonemu przez Dona Kinga, orzekł iż Lennox Lewis (41-2-1, 32 KO)* utracił pas federacji WBA. Jak do tego doszło?

Chyba nie trzeba nikogo przekonywać co do opinii, że Brytyjczyk był jedną z najważniejszych postaci drugiej złotej ery wagi ciężkiej. Pierwszy mistrzowski pas (federacji WBC) zdobył już w 1993 roku. Od tego momentu przez następne dziesięć lat, Lewis walczył z najlepszymi i znajdował się w czołówce królewskiej kategorii wagowej. Albo po prostu, na jej szczycie. W trakcie tej dekady zaliczył tylko dwie wpadki, kiedy to sensacyjnie przegrywał przed czasem z Olivierem McCallem (59-14, 38 KO) oraz Hasimem Rahmanem (50-9-2, 41 KO). Jednak obu Amerykanom zdołał się zrewanżować w taki sam sposób.

Ponadto, przez dekadę swej wielkości, Lennox zremisował z Evanderem Holyfieldem (44-10-2, 29 KO)… w walce o miano niekwestionowanego mistrza świata. Obaj pięściarze po raz pierwszy spotkali się w ringu w marcu 1999 roku. Amerykanin był wtedy posiadaczem pasów IBF i WBA, zaś Brytyjczyk wspomnianego tytułu organizacji WBC.

Reklama

– Zaraz, a gdzie czwarty pas? – być może zapytają niektórzy z was. Czwarty tytuł, czyli federacji WBO, należał wówczas do Witalija Kliczki (45-2, 41 KO). Jednak wtedy federacja WBO, która powstała pod koniec lat 80. nie była uznawana przez pozostałe największe organy za równorzędnego partnera. Ostatecznie taki stan rzeczy zmienił się dopiero w 2007 roku, kiedy IBF jako ostatnia duża organizacja zaczęła sankcjonować mistrzów WBO na swoich listach rankingowych. Zatem do 2007 roku było nieco łatwiej o zdobycie miana „undisputed”, gdyż wystarczyły do tego trzy pasy.

Ale powróćmy do tematu. W marcu 1999 roku zjednoczenie tytułów nie nastąpiło ze względu na wspomniany remis Lewisa i Holyfielda. Przy czym była to haniebna decyzja sędziów punktowych na niekorzyść Brytyjczyka, którą nawet amerykańscy komentatorzy nazywali rabunkiem. Rewanż stał się nieunikniony. W nim do żadnego przekrętu już nie doszło, a Lewis zasłużenie stał się posiadaczem trzech pasów.

Szkoda tylko, że niedługo później stracił jeden z nich. I to nie w ringu, a na sali sądowej. Wszystko dlatego, że największy promotorski gracz tamtych czasów – Don King – złożył pozew dotyczący walki The Liona z przeciwnikiem, na którego zdecydował się mistrz. Tym został Michael Grant (48-7, 36 KO). Amerykanin w swojej poprzedniej walce zastopował w dziesiątej rundzie naszego Andrzeja Gołotę (41-9-1, 33 KO), chociaż na kartach sędziowskich wyraźnie przegrywał z Polakiem.

Obiekcje Kinga wobec starcia Lewis-Grant były takie, że w rankingu federacji WBA wyżej znajdował się jego protegowany, John Ruiz (44-9-1, 30 KO). W opinii Dona to Ruiz miał pierwszeństwo do walki o ten tytuł, a jednak nie otrzymał tej możliwości. Sędzia Lewis Kaplan przychylił się do argumentacji jednego z najbardziej znanych promotorów w historii boksu. I tak, na dwa tygodnie przed walką z Grantem, Lennox utracił pas, którego nawet nie było mu dane obronić w ringu.

Ale dlaczego Brytyjczyk nie odzyskał tytułu? Po pierwsze dlatego, że pięściarskie zakulisowe gierki nie ustawały. Lewis ledwo został pozbawiony pasa WBA, a już federacja IBF zapowiedziała, że do listopada musi skrzyżować rękawice z Davidem Tuą (52-5-2, 43 KO). Mało tego, Ruiz w międzyczasie przegrał walkę o wakujący pas WBA z Holyfieldem. Brytyjczyk całkiem niedawno pokonał Evandera, więc ich trzeci pojedynek wydawał się pozbawiony sensu.

Reklama

I tak Don King mógł stworzyć następne starcie pomiędzy Ruizem i Holyfieldem, czyli swoimi zawodnikami. A później jeszcze jedno. Tymczasem Lewis do końca kariery stoczył cztery walki. Dwie ze wspomnianym już Rahmanem, jedną z Mikiem Tysonem (50-6, 44 KO), i ostatnią, z wtedy jeszcze nieznanym na amerykańskim rynku Witalijem Kliczką.

Ukrainiec wziął tę walkę na dwa tygodnie przed jej terminem, gdyż pierwotny rywal Lewisa, Kirk Johnson (37-2-1, 27 KO) nabawił się kontuzji. Nikt nie spodziewał się, że Kliczko może napsuć najlepszemu pięściarzowi na świecie tyle krwi. W ringu okazało się, że przybysz ze wschodu obijał renomowanego rywala. Po pięciu rundach wygrywał 49-46 na wszystkich kartach punktowych. Niestety dla niego, w trzecim starciu Lewis poważnie rozciął mu łuk brwiowy. Mistrz konsekwentnie okładał to miejsce, aż lekarz zdecydował się nie dopuścić Kliczki do kontynuowania pojedynku.

Ta decyzja do dziś budzi sporo kontrowersji. W końcu Witalij wygrywał walkę i pomimo ogromnej rany, dobrze się w niej prezentował. Z drugiej strony, po pojedynku założono mu aż 60 szwów! Można tylko zastanawiać się, czy Kliczko na stałe nie utraciłby części wzroku, gdyby Lewis dalej trafiał w tę ranę.

BO RZĄDZILI BRACIA

W każdym razie to był już okres, w którym mistrzowskie pasy po raz kolejny miały kilku właścicieli. Jeszcze przed walką z Kliczką, Lewis zrzekł się pasa IBF, gdyż federacja zmuszała go do walki z Chrisem Byrdem (41-5-1, 22 KO). Jednak The Lion nie był zainteresowany tym pojedynkiem i świadomie zrezygnował z jednego z tytułów. Tym sposobem, kiedy mistrz kończył karierę, dzierżył tylko jeden z trzech pasów największych federacji – WBC. Pas IBF po pokonaniu Holyfielda zdobył wspomniany Byrd, zaś Roy Jones Junior (66-10, 47 KO) odebrał mistrzostwo WBA, pokonując Johna Ruiza. To wszystko wielkie nazwiska, ale ten galimatias pokazuje, jak daleko było wtedy do potencjalnej unifikacji.

Z kolei od 2005 roku waga ciężka zaczęła wpadać w kryzys. Wielcy mistrzowie powoli schodzili ze sceny, a następców nie było widać. Zwłaszcza na amerykańskim rynku, który bądź co bądź decyduje o popularności.

I tak John Ruiz po decyzji sędziowskiej dwa do remisu utracił pas mistrza WBA na rzecz Nikołaja Wałujewa (50-2, 34 KO). Rosyjski Gigant wzbudzał zainteresowanie swoimi warunkami fizycznymi, ale nie miał przy tym za grosz dynamiki i dysponował przeciętnymi umiejętnościami bokserskimi. Następnie mistrzami WBA zostawali ledwie solidny Rusłan Czagajew (34-3-1, 21 KO) i David Haye (28-4, 26 KO) – naturalny pięściarz wagi cruiser.

W innych federacjach wcale nie było lepiej. Witalij Kliczko niedługo po porażce z Lewisem zdobył pas mistrza WBC, ale później postanowił zakończyć karierę. Do momentu powrotu Doktora Żelaznej Pięści, tytuł dzierżyli Hasim Rahman i Oleg Maskajew (39-7, 28 KO) i Samuel Peter (38-9, 31 KO). Rahman, który jeszcze kilka lat temu nokautował Lewisa (choć dokonał tego raczej przez nieuwagę mistrza), był już dość wyeksploatowany. Pozostała dwójka jeszcze kilka lat wcześniej mogłaby co najwyżej pomarzyć o samej możliwości pojedynku o mistrzostwo świata.

W dodatku w 2007 roku federacje IBF, WBA i WBC ostatecznie dopuściły do jednego stołu organizację WBO. Przez to zdobycie tytułu niekwestionowanego mistrza stało się jeszcze trudniejsze, bo wymagało czterech pasów.

Sytuację zmieniło dopiero dwóch braci. Młodszy, Władimir (64-5, 53 KO) w 2006 roku pozbawił tytułu IBF Chrisa Byrda. A następnie udanie bronił tego pasa przez aż 18 (!) walk. W międzyczasie Doktor Stalowy Młot wywalczył także mistrzostwa WBO oraz WBA.

Dlaczego zatem nie pokusił się o zdobycie ostatniego skalpu i miana niekwestionowanego mistrza? Ano dlatego, że jego starszy brat, Witalij, w 2008 roku powrócił z czteroletniej bokserskiej emerytury. I na dzień dobry odebrał Samuelowi Peterowi pas federacji WBC. Oczywiście obaj bracia parę razy byli zachęcani do tego, by stanąć naprzeciw sobie w zawodowym ringu. Ale nawet ogromne pieniądze nie skłoniły ich do bratobójczej walki. A mówiło się o kwocie rzędu stu milionów dolarów. Nawet dziś taka suma robi ogromne wrażenie, a przeszło dziesięć lat temu jeszcze bardziej przemawiała do wyobraźni.

Jednak bracia Kliczko pozostali nieugięci. Wszystko dlatego, że obiecali matce, że ta nie zobaczy ich walczących przeciwko sobie. Tym samym udowodnili, że nawet w tak przeżartym żądzą zysku sporcie, nie wszystko jest na sprzedaż. Choć nie znaczy to, że nigdy w życiu nie skrzyżowali rękawic. Zdarzało im się walczyć w czasach amatorskich. Wtedy wygrywał głównie Witalij, który jako pięć lat starszy, był po prostu lepiej rozwinięty fizycznie.

Według wspomnień Przemysława Salety, który rozmawiał z “Przeglądem Sportowym”, do takiego sparingu doszło także na początkach ich zawodowych karier, kiedy obaj boksowali dla niemieckiej grupy Universum: – Zrobili to raz i zakończyło się bitwą, katastrofą. Nie widziałem tego, ale słyszałem, że chcieli się pozabijać. Jestem w stanie w to uwierzyć, bo byłem świadkiem, jak pierwszego dnia zgrupowania bułgarskiego pięściarza odwieziono do szpitala ze wstrząsem mózgu. Złamań nie ma co liczyć – nosy, szczęki, ręce, wszystko pękało. Po pierwszym sparingu jeden z Amerykanów w nocy wyjechał na lotnisko, po prostu uciekł. Dopiero potem bracia się wyluzowali, z rok im to zajęło.

Witalij i Władimir Kliczko w 2011 roku. Fot. Newspix

BO NIE BYŁO ODPOWIEDNIEGO KANDYDATA

To nie taka prosta sprawa, by zostać mistrzem świata wagi ciężkiej. Nie znaczy to jednak, że było to zadanie niemożliwe nawet dla średniej klasy pięściarzy. Wystarczyło, że ci mieli odpowiednie plecy w postaci promotora, potrafiącego sprawnie poruszać się po meandrach pięściarskiego rynku. A także trafili na słabszy okres królewskiej kategorii wagowej.

Lista mistrzów świata federacji WBA, WBC, IBF i WBO od 2000 roku. Źródło: Wikipedia.

By znaleźć takie przypadki w historii, nie musimy nawet głęboko szukać w archiwach. Chociażby po tym, jak Witalij Kliczko zakończył karierę, w 2014 roku o wakujący pas WBC walczyli Bermane Stiverne (25-6-1, 21 KO) i Chris Arreola (39-7-1, 34 KO). Co najlepsze, było to rewanżowe starcie obu pięściarzy. Rok wcześniej Kanadyjczyk pokonał Amerykanina o meksykańskich korzeniach przez jednogłośną decyzję sędziów. I choć punktacja (117-110, 118-109, 117-110) nieco zawyżała rozmiar zwycięstwa Stiverne’a, to jego wygrana sama w sobie nie była kontrowersją. Po pojedynku obaj wciąż zajmowali pierwsze dwie pozycje w rankingu federacji WBC, więc ta nie miała wyjścia. Pięściarze ponownie spotkali się w walce o wakujący pas mistrza świata. Stiverne tym razem ułatwił sędziom punktowym pracę, wygrywając w szóstej rundzie przez TKO.

Pierwsze lata po erze dominacji braci Kliczko ogólnie nie były najlepsze dla wagi ciężkiej. Kiedy Władimir został pokonany przez Tysona Fury’ego (33-0-1, 24 KO), wydawało się, że już tylko krok dzieli nas od pojedynku unifikacyjnego pasy czterech najważniejszych kategorii. Wspomnianego już Stiverne’a z tronu WBC szybko zrzucił Deontay Wilder (43-2-1, 42 KO).

Amerykanin i Anglik stworzyli znakomitą trylogię, na szali której znajdował się tytuł WBC. Rzecz w tym, że tylko ten pas. Zanim bowiem doszło do pierwszej walki Fury-Wilder, Tyson zdołał popaść w hulaszczy tryb życia i stracił wywalczone wcześniej tytuły WBA, IBF oraz IBO. Rzecz jasna, nie w ringu, lecz zostały mu one odebrane. Co Król Cyganów chętnie wypominał najpierw Anthony’emu Joshui (25-3, 22 KO), który zgromadził jego byłe pasy, a później Oleksandrowi Usykowi (20-0, 13 KO).

Lecz w końcu pojawili się pięściarze, którzy mogą dokonać tego historycznego wyczynu.

BO NIE DOGADALI SIĘ NA KWIECIEŃ

Szkoda tylko, że Olbrzym z Wlimslow zaprzepaścił szansę na doprowadzenie do walki o cztery tytuły mistrza świata. Chciałoby się rzec – ponownie. Po tym, jak Usyk drugi raz pokonał Joshuę, a Fury rozprawił się z Dillianem Whyte’em (29-3, 19 KO), obaj jeszcze nie zdołali się spotkać. W czym winę ponosi Brytyjczyk.

Po pokonaniu swojego rodaka, Tyson snuł plany, które elektryzowały kibiców boksu na całym świecie. W grudniu 2022 roku krnąbrny mistrz WBC miał dać show przed osiemdziesięcioma tysiącami kibiców zgromadzonych na Wembley, w długo oczekiwanej bitwie o Wielką Brytanię. Jego rywalem miał być nie kto inny, jak Anthony Joshua. Człowiek, który parę miesięcy wcześniej stracił pasy, jednak wciąż był najbardziej medialnym nazwiskiem w królewskiej kategorii wagowej.

Ostatecznie bitwa o Wielką Brytanię wyszła trochę jak żart o wiadomości, że w Moskwie na Placu Czerwonym samochody rozdają. Z tym, że nie w Moskwie, ale w Sankt Petersburgu, nie na Placu Czerwonym, tylko na Placu Pałacowym, nie samochody, lecz rowery, i nie rozdają, ale kradną. Poza tym, cała reszta się zgadza!

Przeciwnikiem Tysona miał być jego rodak – i był. Ale został nim Dereck Chisora (33-13, 23 KO). Pięściarz wyboksowany, prawie czterdziestoletni. Fury obijał go przez dziesięć rund, ale równie dobrze mógłby zakończyć walkę po trzech, gdyby tylko miał na to ochotę.

O fiasko pojedynku Fury’ego z Joshuą obwiniano głównie byłego mistrza trzech federacji. Obóz Króla Cyganów twierdził, że grupa Matchroom spóźniła się z odesłaniem podpisanej wersji kontraktu.

– My odesłaliśmy naszą ostateczną wersję kontraktu z podpisem na walkę. I do tej pory nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi. Chętnie będziemy prowadzić dalej negocjacje, ale wygląda na to, że ta walka już się nie odbędzie w tym [czyli 2022 – dop. red.] roku. Tym bardziej, że dopiero co ekipa Fury’ego wysłała propozycję walki Dereckowi Chisorze. Powiedziano nam, że termin na negocjacje minął. Odesłaliśmy swoją wersję kontraktu, z podpisem na walkę, a potem usłyszeliśmy, że walka jest już nieaktualna – głosił szef grupy Matchroom, Eddie Hearn [tłumaczenie za bokser.org].

Pół roku temu nie dawano wiary słowom Hearna. Kibice i eksperci ufali wersji przedstawionej przez promotorów Fury’ego – Boba Aruma i Fanka Warrena. W końcu Tyson nie miał powodów, by wycofywać się z tego pojedynku. Bardziej to Joshua wyglądał na gościa, dla którego walka miała być ostatnią naprawdę wielką wypłatą. A potencjalna porażka mogła oznaczać nawet zakończenie kariery. Tak przynajmniej wtedy się wydawało.

A później przyszła parodia negocjacji z Usykiem. Czyli wysuwanie kolejnych absurdalnych żądań ze strony obozu Gipsy Kinga. Szczytem bezczelności okazała się propozycja podziału zysków z pojedynku w stosunku 70:30 na korzyść pięściarza z Wysp. Wydawało się, że obóz Ukraińca odrzuci taką ofertę, co pozwoliłoby przyjąć Fury’emu narrację, że Usyk stchórzył. Jakież było zaskoczenie Tysona, kiedy tego samego dnia Oleksandr opublikował wiadomość wideo.

Hej, Chciwy Brzuszku, akceptuję twoją ofertę podziału zysków 70:30 na walkę, która odbędzie się 29 kwietnia na stadionie Wembley. Ale musisz obiecać, że zaraz po walce wesprzesz Ukrainę kwotą miliona funtów, a za każdy dzień opóźnienia zapłacisz jeden procent ze swojej zarobionej puli na rzecz Ukraińców. Deal? – głosił Usyk.

Okazało się, że cała gadanina Fury’ego była wielką ściemą. Kiedy Usyk przyjął jego ofertę, obóz mistrza WBC zaczął wymyślać kolejne warunki. Takie, jak pozbycie się klauzuli o obowiązkowym rewanżu, który w przypadku tak dużych pojedynków jest naturalną kwestią. Tym sposobem negocjacje zerwano i do długo oczekiwanej walki nie dojdzie.

A w każdym razie, nie pod koniec kwietnia. Nie znamy najbliższych ringowych planów Tysona Fury’ego. Na dobrą sprawę, on sam chyba nie wie, czy już jest emerytowanym pięściarzem, czy jednak wciąż jest aktywny zawodowo. Z kolei Ukrainiec ma zmierzyć się w ringu z Danielem Duboisem (19-1, 18 KO), czyli obowiązkowym pretendentem federacji WBA.

Jakby tego było mało, zaraz po nim w kolejce do bitki z Usykiem czekają “jedynki” z rankingów kolejnych federacji. Filip Hrgović (15-0, 12 KO) zajmuje pierwsze miejsce wśród pretendentów IFB. Z kolei Joe Joyce (15-0, 14 KO) to posiadacz pasa WBO Interim, choć 15 kwietnia walczy z Zhileiem Zhangiem (24-1-1, 19 KO). Nie oszukujmy się – walka z Usyka z wymienionymi pięściarzami nie zagwarantuje nawet połowy emocji, które wywołałby pojedynek mistrza trzech federacji z Fury’m.

Do takiego być może dojdzie… w grudniu tego roku. Według informacji Simona Jordana z TalkSport, próbę zorganizowania walki podjęli Saudyjczycy. Mało tego, szejkowie podobno nie chcą doprowadzić tylko do spotkania Usyka z Furym. Ich ambitne plany zakładają mini-turniej, podczas którego w drugiej parze Anthony Joshua zmierzy się z Deontayem Wilderem. Tę plotkę ma potwierdzać działanie ze strony obozu Joshuy, który zrezygnował z następnego pojedynku, zaplanowanego na lipiec, by przyjąć walkę w grudniu. A właśnie wtedy miałby rozegrać się wspomniany turniej.

Całe przedsięwzięcie brzmi fantastycznie… i jak na razie, polecamy traktować je jako fantazję. Owszem, byłoby to ogromne wydarzenie w świecie boksu i spełnienie marzeń milionów fanów pięściarstwa na świecie. Jednak główni bohaterowie domniemanego widowiska – na czele z Tysonem Furym – już tyle razy zmieniali swoje plany i anulowali świetne zestawienia, że radzimy nie napalać się zanadto na saudyjski projekt. Szkoda później rozczarować się w sytuacji, kiedy całe przedsięwzięcie skończy się na wielkich obietnicach.

Mimo wszystko pozostaje trzymać kciuki za to, by walki doszły do skutku. W końcu każdy z głównych bohaterów potencjalnego turnieju jest już po trzydziestce. Najmłodszy z nich Anthony Joshua ma na karku 33 lata. I na razie każdy z nich jest jeszcze w dobrej dyspozycji. Ale powoli zbliżamy się do momentu, kiedy będą już po swoim prime-time. Warto byłoby wykorzystać ten czas na rozwiązywanie sporów w ringu, zamiast wzajemnego przekomarzania się w mediach.

SZYMON SZCZEPANIK

*W nawiasach widnieją aktualne rekordy pięściarzy, nie te, którymi legitymowali się w trakcie przystępowania do omawianych walk. Nazwiska wielu z nich kilka razy przewijają się w powyższym tekście, stąd uznaliśmy taki zabieg za czytelniejszy w odbiorze.

Fot. Newspix

Czytaj więcej o boksie:

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Boks

Boks

Ringowe wojny. Wybieramy najlepsze rywalizacje w historii wagi ciężkiej

Szymon Szczepanik
11
Ringowe wojny. Wybieramy najlepsze rywalizacje w historii wagi ciężkiej
Boks

Durkacz: Do dziś nie oglądałem mojej walki na igrzyskach w Paryżu [WYWIAD]

Błażej Gołębiewski
0
Durkacz: Do dziś nie oglądałem mojej walki na igrzyskach w Paryżu [WYWIAD]
Boks

Ojciec furiat, wujek gangster, brat celebryta. Poznajcie dwór „Króla Cyganów”

Szymon Szczepanik
10
Ojciec furiat, wujek gangster, brat celebryta. Poznajcie dwór „Króla Cyganów”

Komentarze

10 komentarzy

Loading...