Stadion trzęsący się pod wpływem kibiców skaczących do „Let’s do the Poznań”. Grobowa cisza przy Bułgarskiej po trafieniach Fiorentiny. Głębokie westchnięcie Johna van den Broma przed pomeczową konferencją prasową. Gdyby mecz Lecha z Violą był filmem, to te sceny producenci powinni puścić w zwiastunie. Ta znakomita przygoda pucharowa już się kończy, ale błędem byłoby ocenianie jej wyłącznie przez pryzmat meczu (lub szerzej – dwumeczu) z Włochami.
Czasem słyszymy z ust komentatorów w meczach Ekstraklasy: – Lepszy rywal taki błąd by wykorzystał.
Słyszymy to po słabym przyjęciu, po kiksie przy wybiciu piłki, bo złej próbie wyjścia spod pressingu. Albo po kolejnej niewykorzystanej okazji czy zmarnowanej szansie na posłanie otwierającego podania. Zastanawiamy się czasem po takim zwrocie – no dobra, ale kim jest ten mityczny „lepszy rywal”?
I wczoraj Lech Poznań dostał odpowiedź.
By liczyć na korzystny wynik z Fiorentiną przy takiej różnicy w jakości graczy, zaawansowaniu techniczno-taktycznym, różnicy w budżetach transferowych i płacowych, musi zaistnieć szereg warunków. Musisz mieć obronę zorganizowaną tak dobrze, jak w meczach z Bodo/Glimt i Djurgarden. Do tego musisz mieć bramkarza w takiej formie, w jakiej Filip Bednarek miał w starciu z Austrią Wiedeń. Musisz mieć też Ishaka z meczów, w których z jednej sytuacji był w stanie strzelić dwa gole. Do tego potrzebujesz też nienagannego składu, pozbawionego kontuzji, pauz za kartki czy zawieszeń przez UEFA. Musisz też liczyć na odrobinę szczęścia co do sędziego, który z sytuacji 50/50 lub nawet 30/70 pomoże ci swoim nie tyle błędem, co korzystną interpretacją i werdyktem.
Lech wczoraj nie miał niczego z tego zestawu.
Zgrabnie ujął to van den Brom na konferencji: – Jeśli chcesz liczyć się w meczu z Fiorentiną, to musisz być „top”. My na topowym poziomie nie zagraliśmy. Oglądamy mecze Fiorentiny, widzimy ich wyniki i z czegoś to wynika. My zobaczyliśmy dziś to „z czegoś”.
Fiorentina jest oczywiście zespołem lepszym. Trudno zmierzyć piłkarzy i różnice w jakości, ale badania dowodzą, że długoterminowo koszty utrzymania zespołów przekładają się na różnicę w zdobywanych punktach. Jakub Szlendak wyliczył na Twitterze różnice w finansowaniu obu klubów – jedenaście razy mniejsze przychody Lecha w ostatnim sezonie, siedem razy mniejsze koszty, 35 milionów euro mniej wydane na transfery. To wszystko było widać na boisku.
Są różne sposoby na to, by zmniejszać różnicę w jakości obu drużyn. Nieprzypadkowo mądrzy trenerzy grający w pozycji underdoga starają się zmniejszać rzeczywisty czas gry (często faulują, wybijają rywala z rytmu, sprowadzają mecz do kopaniny), dorzucają do tego opieranie się na kontratakach, zmuszają rywala do strzałów z dystansu. A wczoraj Lech do pewnego momentu próbował grać z Fiorentiną w dwa ognie. Cios za cios, akcja za akcję. To trochę jak próbować mierzyć się w konkursie trójek ze Stephem Currym. Przy jednym rzucie szanse na to, że on i ty rzucicie celnie, istnieją. Ale gdy razem wykonacie po 40 rzutów, to wiadomo, że Amerykanin wygra.
Czy Bednarek jest winnym?
Siłą rzeczy najwięcej indywidualnie po tym meczu mówi się o Filipie Bednarku. Przy właściwie każdym ze goli mógł zrobić coś więcej – no, może poza tym przy trzecim.
Sęk w tym, że ten mecz pokazał po prostu, że jakość wykończenia na poziomie 1/4 finału Ligi Konferencji Europy jest wyższy od jakości bronienia Bednarka. Właściwie moglibyśmy powiedzieć to o każdym zawodniku poznaniaków w tym meczu. Tak jak mówimy „bramkarz lepszy od Bednarka obroniłby główkę Gonzaleza”, tak możemy mówić, że obrońca lepszy od Milicia zatrzymałby Cabrala, pomocnik lepszy od Marchwińskiego kiwnąłby Amrabata, a skrzydłowy lepszy od Skórasia częściej urywałby się Dodo.
Fakty są takie, że Bednarek w tym sezonie gra ponad swoje możliwości. Ucieka algorytmowi, który szacuje prawdopodobieństwo straconej bramki. Popatrzmy na suche liczby:
- Filip Bednarek w Ekstraklasie: oczekiwane gole stracone – 28,34 xCG, stracone gole – 21
- Filip Bednarek w Lidze Konferencji: oczekiwane gole stracone – 11,7 xCG, stracone gole – 13
Sprawa wydaje się dość klarowna – o ile w Ekstraklasie możesz liczyć na to, że napastnik będzie słabiej wykańczał akcje i uderzy tak, że da ci szansę na interwencje, o tyle jakość strzałów na poziomie najważniejszych faz europejskich pucharów jest już zdecydowanie wyższa. Nie potrzeba tu analityka z wieloletnim doświadczeniem, by skonstruować taką tezę. Bednarek w Ekstraklasie wyciąga „coś ponad stan”, bo dostaje ku temu szanse. A wczoraj uderzenia Fiorentiny – choć wydawały się „do obrony przez lepszego bramkarza” – w istocie były nie do obrony dla bramkarza poziomu Bednarka.
Postawa golkipera Kolejorza nie była zatem bezpośrednim powodem aż takiej porażki. Była raczej papierkiem lakmusowym dla różnicy między poziomem Lecha i Fiorentiny.
Obrazki z trybun pozostaną na lata
Jeśli ktoś wczoraj jednak był na poziomie europejskim, to bez wątpienia była to publiczność w Poznaniu. Jasne, gdy pojawia się czas na krytykę, to trzeba zachowania kibiców skrytykować – tak jak chociażby podczas toaletowej demolki na stadionie Widzewa. Natomiast wczoraj atmosfera przy Bułgarskiej była doprawdy imponująca.
Biorąc pod uwagę to, z jaką lubością UEFA podaje w mediach społecznościowych obrazki z Poznania, to możemy spodziewać się, że zdjęcia kartoniady „Forza Lech” będą wykręcały federacji naprawdę solidne zasięgi. Do tego dorzućmy tak spopularyzowane przez poznańskich fanów „Let’s do the Poznan”, czy – mówiąc językiem bardziej lokalnym „Za bary”. Akcja była zaplanowana na 19 minutę i 22 sekundę, co nawiązywało do daty założenia klubu.
Dość urocze były obrazki, gdy dokładnie kilka sekund po tym, jak kibice się odwrócili, Velde trafił na 1:1. Nagle ta cała wzburzona fala kibiców nabrała innych kolorów, nagle pojawiły się twarze kibiców, zaczęto fetować gola, którego… pewnie z 30 tysięcy ludzi nawet nie widziało. W konsekwencji mieliśmy dwa wybuchy radości: ten tuż po golu, a następnie ten po pokazaniu powtórki strzału na telebimie.
A później nastąpił powrót do łapania się za bary i skakania tyłem do boiska. I z perspektywy osoby siedzącej na krzesełku w samym centrum dłuższej trybuny było to doświadczenie dość unikalne. Czuć było bowiem, jak ten kolos faluje. Jak krzesełko pod tyłkiem zaczyna podskakiwać. Przez kilkadziesiąt sekund można było poczuć się jak w kajaku obok przepływającego kutra. Sęk w tym, że siedziałeś na betonowej konstrukcji, otoczonej dachem, obok 40 tysięcy ludzi, mając pod sobą tysiące ton żelastwa i betonu.
– Atmosfera była niesamowita. Miałem… Jak to się mówi po angielsku? A, tak, ciarki. Kibice wspierali nas nawet przy 1:4, byli z nami przez cały mecz – mówił van den Brom.
Lech zrobił sobie kapitalną reklamę w Europie w kontekście fanatyzmu. Oczywiście „kumaci” wiedzą, że w Polsce doping stoi na wysokim poziomie (wybaczcie dwuznaczność w kontekście Salamona), oprawy Legii czy Lecha lądują wysoko w rankingach kibicowskich, podziw budzi tempo sprzedaży karnetów na Widzew. Natomiast takimi obrazkami, jak frekwencją na Bodo/Glimt, Djurgarden czy Fiorentinie wysyłasz pocztówkę w świat: – Zobaczcie, to jest nasza marka, z tym nasz możecie kojarzyć, to jest nasz znak jakości.
Swoją drogą jeszcze a propos stadionów. Kolosy stadionowe mają to do siebie, że potęgują wrażenia. Kilka tysięcy kibiców wygląda smutno na obiektach we Wrocławiu czy w Gdańsku. Gdyby osiem tysięcy ludzi przyszło na – dajmy na to – stadion w Gliwicach, to optyka byłaby znacznie inna. Natomiast kolosy potęgują też odbiór kompletów. 40 tysięcy w Poznaniu robi naprawdę znakomity efekt audiowizualny.
Sprawdzenie tego, gdzie ty w ogóle jesteś w tym łańcuchu pokarmowym
Po ostatnim ligowym meczu Lecha Dawid Szulczek mówił o tym, że starcia z Lechem są dla warciarzy sprawdzeniem „w którym miejscu łańcucha pokarmowego jest Warta”. I dla Lecha dokładnie takim samym testem była cała ta pucharowa przygoda. I zaznaczmy – przygoda naprawdę kapitalna. Przygoda z ograniem Villarreal u siebie, z przejściem dwóch etapów na wiosnę, z rollercoasterem emocji w trakcie eliminacji, z odgrażaniem się ekspertom „jaki to Pucharu Biedronki?!”. Bez tych dziewiętnastu meczów nie tylko futbol wielkopolski, ale cała piłka ogólnopolska byłaby w tym sezonie biedniejsza, mniej ciekawa, obfitująca w mniejszą liczbę punktów zaczepienia.
Lech po prostu dał nam preteksty do rozmów o tym, co jest. Wspominanie historii jest fajne – do momentu, gdy nie jest jedynym wątkiem, który możesz poruszać, gdy chcesz pogadać o polskich drużynach w Europie.
Dlatego ważne jest osadzanie ten całej pucharowej kampanii w kontekście. Czas jest najlepszą perspektywą – doceniamy piłkarzy wtedy, gdy odchodzą. Weryfikujemy zdanie na temat trenerów po tym, gdy zostaną zastąpieni. Rozliczamy rezultaty po tym, gdy zespół nas eliminujący odpada w kolejnej fazie lub idzie dalej jak burza. I warto spojrzeć na ten sezon pucharowy Lecha z oddali, a nie ogniskując wzrok na tym, że został zlany przez Fiorentinę. Porażka dotkliwa, bardzo surowa, ale i odzwierciedlająca różnicę w jakości obu ekip, jest jednym z rozdziałów tej historii, a nie fragmentem opowieści obalającym wszystko to, co działo się do tej pory.
Ale mecz z Fiorentiną jest też odpowiedzią na wiele znaków zapytania. Jest też ważnym punktem do kształtowania samoświadomości niektórych piłkarzy. Michał Skóraś, który zaraz będzie bohaterem zagranicznego transferu, dowiedział czym się różni mijanie obrońcy Ekstraklasy od próby mijania obrońcy z Serie A. Filip Marchwiński zdał sobie sprawę z tego, jak to jest grać na półfinalistę mundialu i jak wygląda zderzenie z piłkarzem tego formatu. Mikael Ishak, którego zatrzymanie w Lechu graniczyło z cudem i odtrąbiono (słusznie) wielki sukces z powodu przedłużenia kontraktów z nim, nagle zginął nam pomiędzy włoskimi obrońcami.
Mieliśmy pytania, a dostaliśmy trzeźwiące odpowiedzi.
Co i tak jest budujące, bo do tej pory mieliśmy zbyt wiele sezonów, gdy zamykaliśmy się w próżni ekstraklasowego pudełka i nawet fazy grupowe europejskich pucharów mogliśmy oglądać tylko z zewnątrz przez witrynę.
Lech zebrał kapitał. Ten niemierzalny w postaci doświadczenia i odpowiedzi na pytania „gdzie jesteśmy piłkarsko”, ale i ten namacalny: rankingowe punkty, pieniądze z UEFA, kasa z biletów.
Oby to nie była tylko jednorazowa przygoda, wyskok będący szczęśliwym splotem okoliczności. Tak często Lech nie robił tego następnego kroku, że historia uczy nas, by podchodzić do tego „pójścia za ciosem” w wykonaniu Kolejorza, by być sceptycznym. Ale skoro Lech tak pięknie i efektownie zaskoczył nas w tym sezonie, to może warto tym razem mu zaufać?
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO: