Na naszych łamach opublikowaliśmy pierwszą część rankingu stu najbardziej wpływowych osób polskiej piłki. To oczywiście forma zabawy, uznaniowe zestawienie. Natomiast takie rankingi to okazja do refleksji na tematy, które na co dzień nie zaprzątają nam głowy. Jednym z nich jest pochylenie się nad tym, na ile silne są kadry zarządzające polską piłką. Czy zdolni menadżerowie garną się do futbolu? Polska piłka jest w ogóle atrakcyjnym miejscem dla obiecujących pracowników? Czy jesteśmy w stanie systemowo załatać luki i bez bólu przeprowadzić zmianę pokoleniową w PZPN-ie, wojewódzkich ZPN-ach i klubach?
Przez lata w polskim futbolu wykuwały się takie pojęcia jak „leśne dziadki” czy „PZPN-owski beton”. Cała ta narracja przybrała na sile zwłaszcza w okresie prezesury Grzegorza Lato. Większa kontrola mediów, większy dostęp do internetu i idąca za nimi bieżąca ocena każdej wpadki skumulowały się w czasie z przaśnym i rubasznym Lato oraz całą jego świtą. Wystarczy wspomnieć słynny „bieg na setkę”, „drobny element chrapania” czy próbę przemawiania po angielsku przez prezesa PZPN, by od razu mieć przed oczami ówczesną ekipę PZPN-u.
Ranking 100 najbardziej wpływowych ludzi polskiej piłki. Miejsca 100-76 [część 1/4]
Dlatego łatwiej było Zbigniewowi Bońkowi, który wiedział, że świat się zmienia, a nawet najlepsze zarządzanie operacyjne dużą firmą nie będzie miało szansy na wybronienie się PR-owe, gdy twarzami projektu będą wąsaci panowie w zamszowych marynarkach, za długich krawatach i koszulach na krótki rękaw. Wymieszał w PZPN-ie rutyniarzy, którzy wiedzieli „kto, z kim i kiedy”, a dorzucił do tego sprawnych menadżerów i energię młodych ludzi, którzy pomogli sprzedać markę związku wśród nowej generacji kibiców. Jasne, Boniek i jego ludzie nie ustrzegli się błędów, PZPN-owi pomógł wynik reprezentacji, ale wystarczy rzut oka na ściankę sponsorską czy wgląd w zestawienia przychodów, by jasno określić kierunek zmian za tej kadencji. Od firmy przaśnej do firmy XXI wieku.
Nie można machnąć ręką na doświadczenie, ale…
PZPN jest jednak jedną z wielu firm w tym piłkarskim biznesie w Polsce. Czy na przestrzeni ostatnich lat byliśmy świadkami rozwoju kariery wielu sprawnych menadżerów, potencjalnych prezesów klubów, wizjonerów, dobrych organizatorów?
No nie.
Możemy takie wschodzące gwiazdki zarzadzania policzyć na placach jednej ręki. Pewnie możemy tutaj wymienić nazwisko Piotr Obidzińskiego, który poskładał Wisłę Kraków organizacyjnie, a teraz wziął go Raków Częstochowa. Powiecie – Wisła spadła, a w Rakowie nic jeszcze nie zrobił. Okej, ale wydaje mi się, że Michał Świerczewski nie powierzałby sterów w klubie osobie z łapanki.
Progres zaliczył Tomasz Rząsa, który w dużej mierze odpowiada za to, jak wygląda Lech Poznań. Przed sezonem mistrzowskim Kolejorza kibice domagali się jego zwolnienia, dzisiaj – gdy Piotr Rutkowski mówi „teraz czas przedłużyć kontrakt z Tomkiem Rząsą – nikt się nie powinien dziwić.
Pewnie można wyróżnić tu Mateusz Dróżdża, który w przeszłości był prezesem Zagłębia Lubin, był w radzie nadzorczej Ekstraklasy, teraz jest prezesem Widzewa. Mowa o doktorze nauk prawnych, nie karierowiczu rzuconym gdzieś z nadania kogoś bardziej wpływowego.
W naszym rankingu znaleźli się też Robert Graf (ex-dyrektor sportowy Warty, teraz na tym samym stanowisku w Rakowie), Marcin Wróbel (dyrektor akademii Lecha), duet Masłowski-Pertkiewicz (dyrektor spotowy i prezes Jagiellonii) czy Paweł Wojtala (prezes Wielkopolskiego ZPN). Mówimy o osobach relatywnie młodych, które zebrały już doświadczenie w zarządzaniu w kilku klubach lub na kilku szczeblach w swoich organizacjach. Do tego wzrosła rola chociażby Łukasza Wachowskiego.
Jednocześnie wciąż ważne stanowiska piastują osoby pokroju Henryka Kuli, który jest w tej układance trochę jak oszklona meblościanka włożona do nowiutkiego apartamentu tworzonego ze wszelakimi zasadami feng shui.
Trudno machać lekką ręką na doświadczenie. Ale niech to doświadczenie będzie poparte będzie też dostosowaniem się do nowych wymagań zarządzania. Niech doświadczenie nie będzie eufemizmem od „długo już tu pracuje, efektów nie ma, ale skoro już tu siedzi, to niech siedzi”. Naprawdę warto czerpać wiedzę od osób, które coś już przeżyły, odnalazły się w sytuacjach kryzysowych, poznały ważne osobistości w swojej branży. Nie widzę też problemu w tym, że byli piłkarze idą w trenerkę, próbują swoich szans na stanowiskach dyrektorów sportowych.
Jest jednak bardzo ważne zastrzeżenie w tej ścieżce – oni wszyscy muszą przygotować się merytorycznie do swoich nowych ról. Nie chodzi o to wszak, by jedynym ich atutem była słynna już znajomość zapachu skarpet w szatni.
Gdzie szkolić nasze kadry menadżerskie?
Trzy lata temu razem z Mateuszem Rokuszewskim napisaliśmy obszerny tekst dotyczący dyrektorów sportowych. Pochyliliśmy się w nim nad wieloma kwestiami związanymi z tym fachem – od błędnego pojmowania tego stanowiska w polskich klubach, przez obsadzanie tych ról osobami bez kwalifikacji, po brak systemowego szkolenia dyrektorów sportowych w Polsce.
Pisaliśmy tam m.in. tak: Skoro szkolenie trenerów rozrosło się do miana całego systemu z szeregiem wymogów i licencji, to zostawienie dyrektorów sportowych samych sobie można uznać nawet za nielogiczne. Tak, jest ich zdecydowanie mniej niż trenerów. Ale nie, nie są mniej ważni niż oni. Może kiedyś dojrzejemy do tego, by powiedzieć, że są ważniejsi. (…) Kiedyś zawód trenera też nie był licencjonowany i właściwie mógł zostać nim każdy – najczęściej były piłkarz, bo przecież zna zapach skarpet w szatni, widział przez 20 lat kariery wszelakie rozgrzewki, więc się nada. Ale dziś w zdecydowanej większości federacji szkoleniowiec musi mieć licencję, a w Europie UEFA bardzo tego pilnuje. Nawet w dziewiątoligowym LZS-ie Pipidówka trener musi legitymować się odpowiednim kwitem. Mieliśmy sędziów-amatorów, dzisiaj mamy sędziów zawodowych. Może zatem wreszcie nadejdzie czas, by i zawód dyrektora był objęty pewnymi restrykcjami. Widzimy dobre i złe formy takiego sposobu kontroli rynku.
I kurs na dyrektorów sportowych organizowany przez PZPN ruszył. Organizacją i koordynacją zajął się Tomasz Pasieczny, były skaut Arsenalu, później dyrektor sportowy Wisły Kraków, obecnie zastępujący w tej roli Tadeusza Fajfra w Warcie Poznań. Na kurs zapisali się niemal wszyscy dyrektorzy sportowi klubów Ekstraklasy, ale i osoby, które chciałyby pracować w tej roli w przyszłości. Mamy tam m.in. Grafa, Rząsę, Dariusz Sztylkę, Bogdana Wilka, Łukasza Milika, Jacka Zielińskiego, ale i Macieja Skorżę, Jarosława Fojuta, Pawła Magodnia czy Piotra Polczaka.
To jeden z elementów, którymi PZPN chce poprawiać stan polskich kadr zarządzających w futbolu. Ale to kropla w morzu potrzeb. Nadal zbyt mało osób na kierowniczych stanowiskach w polskich klubach ma choćby podstawowe wykształcenie z zakresu ekonomii, prawa, zarządzania czy administracji. Jasnym jest, że nie chodzi o sam świstek – byle mieć licencjat z zarzadzania na Wyższej Szkole Robienia Hałasu czy Wyższej Szkole Lepienia Pierogów. Natomiast chodzi o to, by dyrektor, prezes czy kierownik nie robił wielkich oczu, gdy na jego biurko ląduje kontrakt piłkarza, nie łapał się za głowę przy obsłudze WyScouta, a jego szczytem pracy z komputerem nie było ręczne uzupełnianie Excela.
Okej, jakie zatem są ścieżki własnego rozwoju? Cóż, oferta jest szeroka, choć warto wybierać roztropnie. Pewne podstawy dają studia zaoczne na polskich uczelniach na kierunku „zarządzanie w sporcie” czy „menedżer sportu”. Mówimy tu jednak o studiach trudnych do weryfikacji – kto tam wykłada? Jakie ma podstawy do tego, by kogoś tego uczyć? Ile faktycznie jest w tym nauki przydatnych rzeczy, a ile ściągania kasy za to, by były zawodnik mógł pochwalić się wykształceniem wyższym?
Jeśli ktoś jest kumaty i wie, gdzie ma braki, to może je uzupełniać po prostu szkoleniami. Załóżmy, że jesteśmy zawodnikiem, który właśnie kończy karierę i czujemy, że dalibyśmy radę w roli dyrektora sportowego. Mamy czutkę do piłkarzy, dzięki dobrym znajomościom z menedżerami potrafimy prowadzić już negocjacje, przeczytaliśmy kilka książek o zarządzaniu. Ale jesteśmy zieloni z prawa sportowego i generalnie jedyny kodeks, jaki widzieliśmy na oczy, to ten, który lata temu wydawał White House przy rapowych mix-tape’ach. Co robimy? Albo załatwiamy sobie korepetycje od sprawnego prawnika. Albo wyrabiamy sobie kartę biblioteczną na Wydziale Prawa i Administracji. Albo po prostu idziemy na studia.
Pewnym gotowcem wydaje się kurs FIFA Master. To szkoła założona już 20 lat temu, która kształci kadry dla profesjonalnego futbolu. Co roku przyjmują do niej jedynie 20-30 osób i w trybie stacjonarnym przez dwanaście miesięcy uczą kursantów zarządzania w futbolu.
– To roczny kurs, który jest podzielony na trzy segmenty. Pierwszy odbywa się w Anglii i tam kursanci otrzymują takie podstawy pracy w kadrze zarządzającej w sporcie. Socjologia, psychologia, historia sportu. To jest taki moduł wstępny. Później przenosimy się do Włoch, gdzie mamy moduł poświęcony zarządzaniu ludźmi, finansami, poruszane są tam kwestie marketingu, stadionu, generalnie infrastruktury. Na i na koniec trafiamy do Szwajcarii, gdzie odbywają się zajęcia z zakresu prawa sportowego, prawa ogólnego, uczestnicy poznają casusy prawne związane z futbolem, wszystko jest objaśniane na bardzo życiowych przykładach. Ten kurs jest dość szalony – mam tu na myśli intensywność nauki. Rok wyjęty z życia, ale i rok bardzo owocny pod względem pozyskiwania wiedzy. I to nie jest wiedza podręcznikowa, bo książkę każdy może sobie zamówić i przeczytać w domu. Wśród wykładowców jest mnóstwo praktyków, ludzi z wysokich szczebli zarządzania sportem – wyjaśniał nam Piotr Sadowski, absolwent FIFA Master, pracujący m.in. w Manchesterze United, ale i w akademii Lecha.
Sęk w tym, że absolwentów FIFA Master mamy w Polsce trzech. To właśnie Sadowski, wspomniany Pasieczny oraz Emilia Szymańska (po mężu Evequoz), była kolarka górska.
Czy polski futbol jest w ogóle atrakcyjnym miejscem do pracy?
Kompletnie inną kwestią w kwestii rozwoju kadr menadżerskich pracujących przy piłce jest pytanie z nagłówka – czyli czy polski futbol jest w stanie przyciągnąć zdolnych dyrektorów, prezesów czy kierowników? Z pozoru wydawałoby się, że jasne, że tak. Wszak w futbolu są duże pieniądze, a przecież znane osoby ze świata menadżerskiego zdradzają swoje sympatie kibicowskie. Nawet jeśli nie klubowe, to reprezentacyjne.
Ale sprawa wcale nie jest taka czarno-biała.
Po pierwsze – w kwestii finansów owszem, polski futbol jest naładowany pieniędzmi, ale te głównie idą na pensje zawodników. Raport Deloitte dotyczący Ekstraklasy w sezonie 2021/22 wykazał, że wynagrodzenia wszystkich pracowników klubów wynoszą od 28% (Górnik Zabrze) do 107% (Śląsk Wrocław) przychodów klubów. Znaczną część tych przychodów pochłaniają jednak pensje zawodników, gdzie pensja rzędu 40 czy 50 tysięcy złotych miesięcznie nie robi na nikim wrażenia, a coraz częściej pojawiają się pensje powyżej 100 tysięcy złotych. Trudno sobie wyobrazić, by najlepiej zarabiającym pracownikiem Lecha był Karol Klimczak, a nie Mikael Ishak. Trzeba dużej wyobraźni, by za najlepiej zarabiającego pracownika Legii mieć Jacka Zielińskiego, a nie Josue. Stawiamy, że na liście płac Wisły Płock, Warty Poznań czy Piasta Gliwice też najwyżej nie stoi dyrektor czy prezes, a dobry strzelec czy produktywny pomocnik.
Inaczej jest w wielu firmach, gdzie po prostu na najwyższych stanowiskach kierowniczych zarabia się najwięcej w całej strukturze.
Ale zarobki dałoby się przełknąć. Magnesem dla kadr mogłaby być sama frajda z pracowania przy futbolu. Życia od meczu do meczu, gratyfikacji nieprzeliczalnej na pieniądze w postaci sukcesu na boisku, pasji wynikającej z pracy dla ukochanej drużyny czy dla kadry narodowej. Znajdziemy przecież ludzi, którzy są w stanie za niższe zarobki pracować w branży, którą kochają.
Czy wobec tego jesteśmy skazani na pasjonatów? W pewnym sensie – tak. Musimy postawić sprawę jasno: polski futbol będzie miał problem z wygraniem rywalizacji o znakomitego pracownika, gdy w szranki stanie z firmą z innej branży. O ile ten pracownik nie będzie myślał kategoriami „chce pracować przy piłce, bo po prostu uwielbiam tę piłkę”. Ale i tak nie musi jej wygrać, bo ten pracownik może: trafić do potentata medialnego, może stworzyć własną agencję menadżerską (często menadżerowie zarabiają lepiej od dyrektorów sportowych), może stworzyć lub dołączyć do agencji marketingowej działającej w sporcie.
A dorzućmy do tego jeszcze wątek presji. Wątek, który często podnosimy, gdy zastanawiamy się: dlaczego bogaci Polacy nie angażują się w polskie kluby. Tylko trzech najbogatszych Polaków z listy Forbesa jest właścicielem klubu piłkarskiego. A tym wątkiem jest presja na wynik („nie wygrywasz, to wypierdalaj”), nieodłączny mus współpracy z gangsterami ukrytymi pod płaszczek kibicowania („albo dajesz nam sklep klubowy/catering, albo nie będziemy przychodzić na mecze lub przestaniemy prowadzić doping”). Nie każdemu chce się w to bawić. Woli mieć spokój, brak nerwów co weekend, brak kolejnego obciążenia dla głowy.
Wielokrotnie mówimy: polska piłka ma pieniądze, ale nie potrafi z nich korzystać.
Z jednej strony: to często te kadry załatwiają te pieniądze. A z drugiej: te kadry nie potrafią wykorzystać tych pieniędzy.
Gdy zastanawiamy się nad poprawą naszego futbolu mówimy o tym, że musimy mieć lepszych piłkarzy. Lepszych piłkarzy szkolą lepsi trenerzy, zatem musimy mieć lepszych trenerów. Ale ten łańcuch jest dużo dłuższy i ma o wiele więcej oczek. Nie możemy zapominać przy tym o szkoleniu lepszych menadżerów, lepszych marketingowców, lepszych dyrektorów, lepszych prezesów. Futbol to biznes jak każdy inny – z tą różnicą, że nie sprzedaje się w nim bułek, pralek, komputerów czy kostki brukowej, a emocje.
WIĘCEJ O POLSKIEJ PIŁCE: