Reklama

Trela: Sufit jest blisko. Czy RB Lipsk zdoła kiedyś przekształcić się w globalnego gracza?

Michał Trela

Autor:Michał Trela

15 marca 2023, 09:23 • 11 min czytania 22 komentarzy

W większości dyscyplin, w które ten koncern się angażuje, jego sportowcy osiągają znaczące sukcesy. W futbolu szybko udało się klubowi z Lipska zostać naprawdę cenionym dostarczycielem gwiazd przyszłości. Ale nie do końca o to chodziło. To jedynie etap rozwojowy wciąż młodego projektu, czy sufit, który trudno będzie kiedykolwiek przebić?

Trela: Sufit jest blisko. Czy RB Lipsk zdoła kiedyś przekształcić się w globalnego gracza?

Po raptem jednym weekendzie tegorocznej Formuły 1 nie brak głosów, że w tym sezonie z bolidami Red Bulla nie będzie żadnych szans rywalizacji. Drugie z rzędu i szóste w ostatnich trzynastu latach zwycięstwo w klasyfikacji konstruktorów nie byłoby żadną niespodzianką. Nic w tym dziwnego, skoro w barwach Czerwonych Byków ściga się Max Verstappen, dwukrotny z rzędu zwycięzca klasyfikacji indywidualnej. Sportowców ze stajni Red Bulla osiągających sukcesy w tej dziedzinie, którą akurat się zajmują, można zobaczyć niemal co weekend na wszelkich arenach. W Polsce zresztą trudno było wyobrazić sobie przez lata Adama Małysza skaczącego w kasku z innym logo. Dla kibiców piłkarskich odpadnięcie klubu piłkarskiego finansowanego przez ten koncern z Ligi Mistrzów już w 1/8 finału nie było żadną niespodzianką, skoro los przydzielił mu Manchester City, a więc jedną z najlepszych drużyn na świecie. Patrząc jednak na sport szerzej, jest pewnym zaskoczeniem, że Red Bull, choć na rynku piłkarskim wyrobił sobie niewątpliwą renomę, nie należy do ścisłej europejskiej czołówki. I właściwie do końca nie wiadomo, czy nie należy jeszcze, bo jest na wczesnym etapie rozwoju, czy też nigdy nie będzie należał.

SUFIT PO FAZIE GRUPOWEJ

Najwyższa w historii klubu klęska, siedmiobramkowe lanie w Manchesterze, zakończyła piąty sezon obecności RB w Lidze Mistrzów. Odkąd klub w 2016 roku pojawił się w Bundeslidze, nigdy nie opuścił uczestnictwa w europejskich rozgrywkach, a tylko raz nie zakwalifikował się do tych najważniejszych. Został na tyle stałym bywalcem, że przed obecną edycją był losowany już z drugiego koszyka, co nie zdarzyło się mu nigdy wcześniej. Dotąd tylko raz udało mu się jednak przebrnąć 1/8 finału. Dwukrotnie odpadał już po fazie grupowej. Dwa razy drogę do dalszych faz zamykały mu dwumecze z angielskimi potęgami — Liverpoolem i teraz City. Jedynie w pandemicznym sezonie udało mu się przebić jeszcze w normalnym trybie przez Tottenham, by potem w lizbońskim turnieju finałowym ograć Atletico i odpaść bezdyskusyjnie w półfinale z Paris Saint-Germain. To wszystko oczywiście wyniki przyzwoite, ale pokazujące jednak istnienie wyraźnego sufitu, który wisi gdzieś w okolicach drugiej rundy rozgrywek.

SZUKANIE PRZECIWWAGI DLA BAYERNU

Gdy Red Bull w 2009 roku decydował się zbudować w Niemczech od zera klub piłkarski na solidnych podstawach, ci nieliczni, zwykle z zagranicy, którzy nie widzieli w nim zagrożenia dla tamtejszej kultury piłkarskiej, dostrzegali w tym szansę na stworzenie przeciwwagi dla Bayernu. Klubu, który nie będzie musiał, jak Borussia Dortmund i wszyscy inni od czasu do czasu ciągnący lwa za wąsy, bać się jego reakcji. Klubu docelowego, którego zawodnicy nie będą traktowali jako odskoczni do jeszcze większej kariery, sukcesów i pieniędzy, dostrzegając możliwość osiągnięcia tego wszystkiego tam. Takie były zresztą zapowiedzi z samego koncernu. To nie miała być kolejna “Ausbildungsverein”, czyli farma marząca, by przy pomocy transferów uszczknąć okruchy z pańskiego stołu. Sama znajomość tego, jak Red Bull funkcjonuje w innych sportach, sugerowała zresztą, że wyłącznie bycie wśród najlepszych nie będzie interesowało Austriaków rządzących firmą.

EXODUS GWIAZD

Rzeczywistość okazała się jednak trudniejsza. Wystarczył jeden sezon, w którym Lipsk jako beniaminek zrobił furorę i sensacyjnie sięgnął po wicemistrzostwo, by najlepsi zawodnicy zaczęli przebierać nogami. Agent Emila Forsberga, przed transferem do Lipska z Malmoe zupełnie anonimowego w skali europejskiej Szweda, mówił w mediach, że blokując transfer do Milanu, klub rujnuje marzenia jego klienta. Pomocnika, który zaliczył wówczas 20 asyst w sezonie, udało się jeszcze zatrzymać w klubie. Ale odejście Naby’ego Keity do Liverpoolu rozpoczęło exodus, który wciąż trwa i dopiero zdaje się rozkręcać. Ostatnie sezony przyniosły odejście do Bayernu Monachium Juliana Nagelsmanna, Dayota Upamecano i Marcela Sabitzera, Timo Wernera do Chelsea, czy Ibrahimy Konate do Liverpoolu. Najbliższe miesiące wydłużą tę listę jeszcze o transfer Christophera Nkunku do Chelsea, Konrada Laimera do Bayernu, a być może i Josko Gvardiola do któregoś z najgłośniejszych zagranicznych klubów. Lipsk błyskawicznie zyskał renomę porównywalną do Borussii Dortmund, Benfiki czy Ajaksu. Przebił się do powszechnej świadomości jako klub, w którym grają talenty przyszłości i który potrafi je wyszukiwać, szlifować i korzystnie sprzedawać. To imponujące. Ale chyba nie do końca o to chodziło.

Reklama

50+1 LIPSKA NIE KRĘPUJE

Benfika, Ajax, ale też Borussia Dortmund i inne niemieckie kluby poza Bayernem muszą tak działać, bo mają finansowe ograniczenia. Zasada 50+1 sprawia, że kluby z Bundesligi muszą gospodarować pieniędzmi, które są w stanie zarobić na rynku, a nie, które ktoś może im dosypać, gdy ich zabraknie. To rodzi naturalne ograniczenia w negocjacjach z piłkarzami, którzy zaczynają ją sportowo przerastać, jak niedawno Erling Haaland, a obecnie Jude Bellingham. Wszyscy oni zdają sobie sprawę, że warto do Dortmundu przyjść, by stać się tam gotowym do zostania gwiazdą futbolu. Ale też, że trzeba stamtąd odejść, chcąc zdobywać trofea i grać długo w Lidze Mistrzów.

HODOWANIE SUKCESÓW

Lipsk tego typu ograniczeń mieć by nie musiał. Zasada 50+1 obowiązuje go tylko teoretycznie. Choć formalnie spełnia jej wymogi, w rzeczywistości jest w rękach globalnego koncernu, który gdyby tylko chciał, mógłby wpuścić do Saksonii szerszy strumień pieniędzy. Nie robi tego także dlatego, że lubi rosnąć organicznie. Zamiast kupować sukces, woli go wychowywać. Verstappen, dziś będący gwiazdą Formuły 1, trafił do przedsionków stajni Red Bulla już jako 17-latek. Podobnie jak dekadę wcześniej Sebastian Vettel, pierwszy wielki mistrz Czerwonych Byków w Formule 1. To sugerowałoby, że klubowi z Lipska trzeba jedynie dać czas, by w piłce też zaczął wchodzić na kolejne szczeble. Mowa jednak o jeszcze bardziej konkurencyjnym rynku, na którym graczy o przepastnych kieszeniach jest mnóstwo. I nie wszyscy grają na takim samym boisku.

Wielokrotnie już decyzję Red Bulla, by zbudować klub akurat w Lipsku, uznawano za majstersztyk. Faktycznie, patrząc z perspektywy niemieckiej, trudno było o bardziej sensowną lokalizację. Dość duże miasto, stolica kraju związkowego, w regionie będącym piłkarską pustynią, jeśli chodzi o futbol na wysokim poziomie, za to z nowym i niezagospodarowanym stadionem. Trudno było o bardziej sprzyjające okoliczności. Jeśli jednak patrzeć globalnie, nie sposób nie zauważyć pewnych ograniczeń wiążących się z tamtą decyzją sprzed piętnastu lat.

OGRANICZENIA RYNKU NIEMIECKIEGO

Podstawowym jest fakt, że mowa o klubie z Bundesligi, czyli rynku tradycyjnie mniej śledzonego międzynarodowo niż angielski, hiszpański, czy włoski. W tej kwestii trudniej było podpiąć się pod coś, co już istniało. Jako że od początku wiadomo było, że w samych Niemczech Lipskowi trudno będzie o rzesze fanów i szczytem możliwości pozostanie zapełnianie własnego stadionu, dla RB ważne były rynki zagraniczne. A na nich trzeba było budować zainteresowanie nie tylko samym klubem, ale i w ogóle ligą. Pewnie nie przez przypadek pojawiają się co jakiś czas plotki o zainteresowaniu Red Bulla którymś z angielskich klubów. Tam pewnie łatwiej budowałoby się flagowy klub na miarę ambicji koncernu. Tyle że trudniej byłoby wejść gdzieś i podeptać miejscowe tradycje tak, jak ma w zwyczaju. Próby zmiany barw Cardiff City, czy nazwy Hull City napotykały na masowe protesty. Przechrzczenie jakiegoś XIX-wiecznego klubu, których w Anglii pełno, na Red Bulla i ubranie go w biało-czerwone kolory, skutkowałoby chryją na skalę światową. Pomijając, że dziś byłoby już nawet prawnie niemożliwe.

SIEDZIBA POZA METROPOLIĄ

Nawet jednak w obrębie samych Niemiec dałoby się znaleźć miasta bardziej pasujące na siedziby klubów o znaczeniu międzynarodowym, by nie powiedzieć światowym. Idealnie pasowałby do tego Berlin, całkiem nieźle Hamburg, czy Frankfurt, nadaje się Monachium. Lipsk ze swoimi sześciuset tysiącami mieszkańców i położeniem w regionie zdecydowanie niebędącym gospodarczym (ani żadnym innym) centrum kraju, trochę do grupy elitarnych klubów świata by nie pasował. Grono europejskich superklubów tworzą zespoły z 3-milionowego Madrytu, 1,5-milionowych Barcelony, Mediolanu i Monachium, 2-milionowego Paryża czy 9-milionowego Londynu. Owszem, są wyjątki, Manchester ma dwa wielkie kluby, choć jest miastem mniejszym od Lipska, podobnie jak Liverpool. Ale to jednak Anglia, łatwiej namówić Pepa Guardiolę czy Cristiano Ronalo, by pomieszkali w Manchesterze, gdzie będzie ich śledził cały świat, niż jakąś megagwiazdę, by korzystała z uroków zielonych parków Lipska.

Reklama

NAZWA, KTÓRA NIE WYWOŁUJE CIAREK

Do tego dochodzi także czynnik historyczny, który wbrew pozorom ma znaczenie nie tylko dla zatwardziałych tradycjonalistów. Każdy piłkarz kiedyś zakochiwał się w futbolu i zyskiwał poczucie, który klub brzmi dumnie, a który nie. Forsberg wyrywał się w 2016 roku do Milanu, choć w Lipsku miał perspektywę Ligi Mistrzów, na którą Rossoneri musieli wtedy czekać długie lata. Ale Milan brzmiał dla niego jak coś lepszego, większego, awans w karierze. Wieszane nad łóżkiem plakaty Manchesteru United, Realu Madryt czy Barcelony mogą kilkanaście lat później sprawiać, że dany piłkarz, mając dwie zbliżone oferty, przychylniejszym okiem spojrzy na którąś z nich. Bo poza pieniędzmi i planem kariery, będzie to też dla niego spełnienie marzeń. O grze w Lipsku, siłą rzeczy, nikt z obecnych piłkarzy nie marzył, bo nie mógł. W kolejnych pokoleniach może się to naturalnie zmienić, ale też nie będzie o to łatwo bez odnoszenia spektakularnych sukcesów. Owszem, nie jest to czynnik nie do przeskoczenia, Messi, Neymar, ani nawet Kylian Mbappe też nie marzyli o Paris Saint-Germain, a jednak tam grają. Ale jeśli jest się z Bundesligi, do której wielkie światowe gwiazdy rzadko przychodzą, z Lipska, czyli nie z najbardziej światowego niemieckiego miasta i jeszcze do tego nie ma się wywołującej przyspieszone bicie serca historii, odpada już kilka poważnych atutów.

BIZNESOWE PODEJŚCIE DO KLUBU

Wszystkie braki da się jednak w razie potrzeby zasypać pieniędzmi. Tyle, że aby to zrobić, trzeba przepłacać. A w Lipsku niekoniecznie mogą mieć na to ochotę, co już po części wynika z modelu biznesowego właściciela klubu (choć formalnie nim nie jest, nazwijmy rzeczy po imieniu). Kluby finansowane przez budżety państw Zatoki Perskiej nie muszą się liczyć z pieniędzmi. Bogaci prywatni inwestorzy ze Stanów Zjednoczonych, czy z szeroko pojętego Wschodu, też często kupują kluby, by jakoś zademonstrować swoją potęgę. Red Bull finansuje je, by sprzedawać jak najwięcej puszek napoju energetyzującego i nawet tego nie ukrywa. Traktuje sport jako wielką dźwignię marketingową. Ale to oznacza, że nie będzie wykonywać różnych ruchów, tylko by pokazać, że go stać. Kieruje się logiką biznesową, czyli robi to, co mu się opłaca. O ile opłaca się regularnie grać w Lidze Mistrzów, o tyle rywalizować jak równy z równym o jej wygranie z państwami Zatoki Perskiej, które — z racji wspomnianych ograniczeń — trzeba by często przelicytowywać, może już się nie opłacać. Wejście na futbolowy szczyt kosztuje naprawdę sporo. Nawet dla takich gigantów.

TRZECIE WYDATKI W BUNDESLIDZE

A na razie Red Bull wciąż nie pompuje w klub pieniędzy, które robiłyby wrażenie na konkurencji krajowej, nie mówiąc o międzynarodowej. Wydatki na pensje w 2021 roku (ostatnim, za które zostały na razie opublikowane) wyniosły w Lipsku 169 milionów euro. To wciąż tylko trzeci wynik w Bundeslidze, przeszło dwa razy niższy od tego, którym dysponuje Bayern. Lipskowi było wtedy bliżej do czwartego Bayeru Leverkusen (35 milionów przewagi) niż do drugiej Borussii Dortmund (46 milionów straty). Tendencja niewątpliwie jest taka, że RB będzie uciekało od Bayeru czy Wolfsburga i zbliżało się do Dortmundu, ale to wciąż nie nastąpiło. A BVB, z tymi pieniędzmi, też nie jest w stanie lepiej pokazać się w Europie, też nie detronizuje Bayernu, też może co najwyżej bić się o Puchar Niemiec. Jeśli dużo bogatsi Bawarczycy muszą mocno kombinować, by wciąż utrzymywać się w ścisłej światowej czołówce, mimo posiadania mniejszych środków niż kluby angielskie, tym bardziej trudno, by Lipsk był w stanie zatrzymywać największe gwiazdy.

INWESTYCJE W TALENTY

Rekordami transferowymi też Czerwone Byki nikomu na razie nie zaimponują. Nie należał do nich żaden z 25 (!) najdroższych transferów w historii Bundesligi. Wyższe rekordy transferowe mają nie tylko Bayern i Borussia, ale też Wolfsburg i Bayer Leverkusen. 29 milionów, które Lipsk wyłożył kilka lat temu za Daniego Olmo, to kwota, jaką w Anglii wydają na obiecujący talent, który może rozwinie się w przyszłości. Choć wprowadzona przez Ralfa Rangnicka doktryna o niekupowaniu piłkarzy, którzy ukończyli 23 lata, przestała obowiązywać, klub wciąż raczej stara się inwestować w talenty przyszłości, a nie gotowe produkty. Chętnie wydaje po 20 milionów za piłkarzy, których znają tylko skauci, ale już niechętnie 30 czy 40 za szerzej rozpoznawalnych graczy. Erling Haaland, który tak bezlitośnie rozstrzelał ich we wtorkowy wieczór, też już przecież w koncernie był. Red Bull kupił go do Salzburga z Molde za osiem milionów euro.

UPOKARZAJĄCE WIECZORY Z NAJLEPSZYMI

Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi w przypadku klubu, który w ostatnich kilku latach wydał setki milionów euro, dopóki nie zacznie wydawać jeszcze więcej, takie wieczory jak na Etihad będą co jakiś czas się zdarzać. Choć Lipsk w krótkiej historii ma już na rozkładzie przynajmniej w pojedynczych meczach Real Madryt, Manchester United i City oraz Paris Saint-Germain, kiedy tamci zaczynają grać na serio, czyli poza fazą grupową, trudno za nimi nadążyć. A najlepsi piłkarze RB, przeżywając takie upokarzające wieczory, zaczynają myśleć, że skoro tamtych nie da się pokonać, trzeba do nich dołączyć. Co sprawia, że koło się zamyka, bo co roku tracąc najlepszych piłkarzy, coraz trudniej będzie pokonywać najlepsze kluby świata.

POTRZEBNY SYGNAŁ PÓŁKĘ WYŻEJ

Wtedy, w 2017 roku, udało się udobruchać Forsberga, wyperswadować mu przeprowadzę na San Siro i przekonać, że najlepiej zrobi, podpisując nowy kontrakt w Lipsku. Dziś Szwed ma 31 lat, dobija do trzystu występów w barwach RB i śmiało można go nazwać legendą klubu. Zatrzymanie na lata postaci takich jak on, Yussuf Poulsen, Peter Gulacsi, Willi Orban, Lukas Klostermann, Kevin Kampl, czy Marcel Halstenberg, pozwoliło zbudować stabilny kręgosłup na wystarczającym poziomie, by Lipsk regularnie kończy sezon w czołowej czwórce (w ciągu ostatnich siedmiu lat tylko raz wypadł poza nią). Sześć lat później przydałby się podobny sygnał, tyle że półkę wyżej. Odgonienie zalotów wielkich klubów do którejś z gwiazd Lipska i zatrzymanie jej na lata wysłałoby także innym jego piłkarzom sygnał, że w RB można zrobić naprawdę wielką karierę. Z Nkunku już wiadomo, że się to nie udało. A jeśli z kimkolwiek ma się kiedyś udać, trzeba by zainwestować znacznie więcej i zdecydowanie bardziej zbliżyć się sportowo do najlepszych na świecie. Bo na razie w futbolu Red Bull może i dodaje skrzydeł, ale tylko do określonego pułapu.

CZYTAJ WIĘCEJ:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

22 komentarzy

Loading...