Reklama

Tom Hardy i brazylijskie jiu-jitsu. Historia pewnej miłości

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

12 marca 2023, 11:24 • 19 min czytania 3 komentarze

O brazylijskim jiu-jitsu mówi, że to jego hobby i miłość. Trenuje je od ponad dekady, ma niebieski pas, a niedawno wygrał nawet kilka turniejów. Wśród celebrytów to zresztą sport popularny, ale większość korzysta z usług prywatnych trenerów i nie sprawdza się w rywalizacji. Tom Hardy jest tu wyjątkowy. Swoje zaangażowanie w BJJ wykorzystuje, by pomóc innym, również poprzez walki. Bo jiu-jitsu pomogło też jemu. W walce z nałogami, depresją i lękami. Nic dziwnego, że ten sport kocha. Jak jednak rozwijała się ta miłość?

Tom Hardy i brazylijskie jiu-jitsu. Historia pewnej miłości

Na ekranie i na poważnie

Zaczęło się od „Wojownika”. Filmu z 2011 roku, w którym Tom Hardy grał główną rolę. Miał wtedy swoje pięć minut, przebijał się nie tylko w ojczyźnie, ale i powoli za Oceanem. Dwa lata wcześniej nagrał bardzo dobrze przyjętego „Bronsona”, w którym zagrał znakomicie. Wystąpił też u Guya Ritchego w „RocknRolli” i przykuł uwagę Christophera Nolana, który powierzył mu jedną z drugoplanowych ról w „Incepcji”.

A potem przyszedł właśnie „Wojownik”.

Chłopie, to jest zajebiste. To film o dwóch braciach, ich ojcu i matce. Bracia nie rozmawiali ze sobą od lat i nagle skończyli razem w turnieju w UFC. Mają walczyć przeciwko sobie. Kręciliśmy to w Pittsburghu. Ludzie byli super, ale praca na planie była bardzo intensywna. Mieliśmy niesamowicie napięty plan treningowy – mówił Hardy w rozmowie z „Interview Magazine” jeszcze przed premierą filmu.

Reklama

Jego postać to były żołnierz Marines, który wrócił do domu z Iraku i postanawia wejść w świat MMA. W tle (albo na pierwszym planie, zależy, co uznajemy za ważniejszy wątek) rozgrywa się opowieść o dysfunkcyjnej rodzinie – ojcu-alkoholiku, który próbuje zebrać swoje życie do kupy; bracie-nauczycielu tonącym w długach i eks-żołnierzu, który stara się powrócić do innej rzeczywistości. Cała rodzina od 15 lat żyła właściwie oddzielne od siebie. Ale gdy bracia trafili do tego samego turnieju, nagle została zmuszona do tego, by się do siebie zbliżyć.

Taki scenariusz, czego Hardy nie krył, bardzo go kręcił. Podobało mu się przenikanie dwóch historii – tej o walce w oktagonie i tej o walce w prywatnym życiu. Paradoks polegał na tym, że choć on sam ma prezencję, która do tego typu ról bardzo pasuje, to, jak mówił, nigdy nie był wychowany w środowisku, w którym musiałby się o cokolwiek bić.

Mój ojciec nigdy nie sięgał po pięści. To typ inteligenta. Ma szybkie riposty, potrafi przerzucać się na słowa i wydostać się w ten sposób z kłopotów. Musiałem więc pójść w inną stronę i sprowadzałem do domu wszelkich osiłków – bez zębów, z obitymi uszami i podobnych – którzy uczyli mnie sztuki walki – wspominał.

Ale nie ćwiczył tylko w ten sposób. Jak wspomniał – miał zaplanowany cały plan treningowy. Dwie godziny boksu, dwie godziny muay thai, dwie godziny jiu-jitsu, dwie godziny choreografii walk i jeszcze dwie podnoszenia ciężarów. Siedem dni w tygodniu przez trzy miesiące. W tym samym czasie trzymał dietę, by przybrać na wadze. Choć i tak wynegocjował – razem z Joelem Edgertonem, grającym jego brata – by obniżyć kategorię wagową, w której mieli walczyć, inaczej obaj musieliby dorzucić jeszcze kilka dobrych kilogramów.

Reklama

W każdym razie – to na planie „Wojownika” Tom Hardy zafascynował się sztukami walki. Możliwe, że to zasługa Patricka Monroe, jego trenera z tamtego okresu.

Nie chciałem nauczyć Toma tego, by potrafił udawać walkę. Chciałem go wytrenować do walki. Korzystaliśmy z normalnych ruchów i dodawaliśmy opór. Dla przykładu – broniłem się, gdy wyprowadzał ciosy. Musiał przyzwyczaić się do tego, jak walczy się z prawdziwym przeciwnikiem – mówił Monroe na łamach „YPTP Magazine”. Obu w treningu z pewnością pomagało to, że Tom już wcześniej znał MMA, oglądał nieco wczesnych gal UFC. A na planie „RocknRolli” Guy Ritchie pokazał mu trochę brazylijskiego jiu-jitsu, bo sam je trenował.

CZYTAJ TEŻ: “ROCKY”. OPOWIEŚĆ O FILMIE, KTÓRY STAŁ SIĘ FENOMENEM

Wtedy Hardy jeszcze nie połknął bakcyla. Ale przez pracę na planie „Wojownika” z BJJ się bardzo polubił. I zaczął regularne treningi na tyle, na ile pozwalała mu praca. Ponad dekadę później postanowił sprawdzić się w rywalizacji z innymi zawodnikami.

„Jest spoko gościem”

Turniejów było kilka, media zainteresowały się zwłaszcza pierwszymi dwoma. Zaczęło się od REORG Open Champions, gdzie Tom wystąpił w dwóch kategoriach. Gi 82.3 kg i NoGi 85.5 kg. Wspomniane Gi to kimono do jiu-jitsu, w drugiej z kategorii walczy się po prostu bez niego. Hardy rywalizował, oczywiście, z zawodnikami na swoim poziomie (niebieskiego pasa) i mniej więcej w swoim wieku (ma 45 lat).

Na start zdecydował się w dużej mierze dlatego, że chciał wesprzeć REORG, organizację pomagającą weteranom służb mundurowych. Ale do tego jeszcze wrócimy. Na razie skupmy się na samym Tomie.

Bo ten na turnieju… wygrał w obu kategoriach, pracując na słowa uznania czy to rywali, czy osób, które wszystko obserwowały z boku. Mohame Itoumaine, który sędziował wówczas walki, stwierdził potem: – On jest naprawdę twardy. Wiele osób może myśleć: „No tak, Tom Hardy – to tylko gwiazda filmowa”. Nie, gdy traficie z nim na matę, pewnie was zmiażdży. Dodawał też, że mimo wszystko nie spodziewa się, by Hardy miał ponownie wystartować w podobnym turnieju.

Miesiąc później w Milton Keynes odbywała się jednak kolejna impreza, już bez wsparcia REORG. To był zwykły turniej, z którym Tom nie miał właściwie nic wspólnego. Na listę zgłoszeń trafił tam Edward Hardy. Organizatorzy wiedzieli już kilka tygodni wcześniej, z kim mają do czynienia, ale uszanowali życzenie Toma, by tego nie rozgłaszać. Stąd rywale reagowali potem tak, jak Krzysztof Goliński, Polak, który nie tylko startował w tym samym turnieju, ale i był pierwszym rywalem Hardy’ego.

Hardy z certyfikatem za wygraną w turnieju. Fot. Newspix

W rozmowie z nami Goliński wspomina, że choć jego trener wcześniej mówił mu o tym, z kim może zawalczyć, nie chciał w to w pełni uwierzyć:

– To, że brał w tym udział, było dużym zaskoczeniem. Gdy zarejestrowałem się w turnieju dwa tygodnie przed jego startem, na liście uczestników był Edward Hardy. Chciałem go poszukać na Facebooku, żeby wiedzieć z kim będę walczyć, ale nie znalazłem. Stwierdziłem, że to po prostu jakiś nowy Anglik. Na dwa-trzy dni przed turniejem mój trener, który jest też sędzią i zna ludzi z wielu klubów, powiedział mi, że Tom jest z tego właśnie klubu, z którego jest ten Edward. Więc już tak na 99 procent można było podejrzewać, że to faktycznie on. A ja dalej mówiłem: „Nie no, gdzie tam”.

Gdy Goliński przyjechał na halę, od razu zauważył jednak, że to faktycznie Hardy. Nie chodziło nawet o to, że go rozpoznał, a o fakt, że ten był zajęty rozdawaniem autografów, bo ludzie z miejsca po nie podeszli. – Tom to jedna z najmilszych osób, jakie kiedykolwiek poznałem – mówił potem jeden z organizatorów turnieju. – Jego pasja do jiu-jitsu jest ogromna, trenuje i rywalizuje, bo naprawdę to lubi. Ale też nie miał problemu ze zdjęciami czy autografami. Nie przeszkadzało mu, że opadły go wszystkie „mamy”, które były na hali.

Sam Goliński o Hardym mówi krótko: – Jest spoko gościem. Śmieje się też, że sam po zdjęcie nie podszedł, bo raz, że Toma kojarzył głównie z „Mad Maxa”, a ten premierę miał już dobrych kilka lat temu, a dwa – wiedział, że i tak będzie mieć sporo fotek z maty.

Na pytanie o to, jakie zamieszanie wzbudził Tom, mówi nieco dłużej:

Ludzie go rozpoznawali, wielu się pewnie zastanawiało, jak w ogóle znalazł się na tym turnieju. Raczej nikt nie wiedział, że będzie tam walczył. Dopiero gdy się pojawił, ludzie się zorientowali. Gdyby ogłoszono to wcześniej, na pewno byłby większy tłum. Choć i tak było sporo osób. Ale wiesz, ja dostałem informację od trenera na dwa dni przed turniejem, że to najpewniej on, a i tak nie do końca wierzyłem. Nie dawał jednak poznać, że jest wielką gwiazdą. Wszedł normalnie na matę i po prostu walczył.

„Poczułem jego siłę”

Walczył, dodajmy, znakomicie. Wszystkie trzy pojedynki skończył poddaniami. Andy Leatherland, jego rywal w finale, mówił potem lokalnym mediom:

Wiedziałem, że wygrał wcześniej dwa złota w innym turnieju. Zdawałem sobie też sprawę, że będę w jego kategorii. Jestem w podobnym wieku, mam ten sam pas i wagę. Żartowałem ze znajomymi, że jeśli zawalczę, to pewnie z nim. Ale więcej o tym nie myślałem. A potem spotkałem się z nim w finale. Był niesamowicie skupiony. Miał tę intensywność, jaką widać też w jego rolach. Przed walką nie powiedział ani słowa. W jej trakcie popełniłem jeden błąd i natychmiast go wykorzystał. Szybko wygrał przez poddanie. Dopiero po walce powiedział mi, że „jiu-jitsu jest dla niego absolutnie wykańczające nerwowo”.

Goliński wspomina pojedynek z Hardym podobnie.

– Na początek zrobiły się ponad dwie godziny opóźnienia, czym każdy był nieco zniesmaczony. Zacząłem się rozgrzewać na spokojnie, bo wychodziło, że jeszcze mam czas, a tu nagle mnie wołają. Byłem na innej sali, przybiegł do mnie kolega i woła: „Krzysiek, masz walkę!”. No to biegnę, nierozgrzany. Tom już czekał. Walka? Poczułem jego siłę. Niby obaj mamy niebieskie pasy, ale ja miałem jedną belkę na pasie, a Tom cztery. Nie przestraszyło mnie to przesadnie, choć to jednak pewna różnica. Całą walkę trzymaliśmy się dość mocno, obaj niewiele mogliśmy przez to zrobić. Właściwie cały czas byliśmy w stójce, od sędziego dostaliśmy kary za to, że mało się działo.

Krzysztof Goliński (po lewej, to on też walczy z Hardym na zdjęciu głównym tekstu) i Tom Hardy po swojej walce. Fot. K. Goliński

Przez niemal sześć minut [tyle maksymalnie trwa walka – przyp. red.] właściwie nic nie zrobiliśmy – kontynuuje Goliński. – Przez większość czasu trzymałem go na tyle mocno, że nie dałem mu wielkiego pola do popisu. Miał sporo siły, jakoś w połowie próbowałem go przewrócić, ale nie byłem w stanie. Chyba wyczekiwał trochę na to, żeby mieć okazję do skończenia walki. W końcu go sprowadziłem, wylądował na mnie. Chciałem go odepchnąć nogą, a on mnie za nią złapał i wyciągnął. Bałem się, żeby nic mi tam nie strzeliło, więc odklepałem. I tak się skończyło. Czy był do pokonania? Myślę, że tak. Może gdybyśmy zostali w stójce, to wygrałbym decyzją sędziego jako aktywniejszy.

Polak jednak przegrał, ale i tak był najbliżej pokonania Hardy’ego tamtego dnia. Dwóch pozostałych rywali aktor rozłożył szybciej. – Super byłoby wygrać, ale po prostu fajnie było zawalczyć z taką gwiazdą. Pewnie byłem bardziej zestresowany od niego, a przecież mam już jakieś siedem medali z różnych turniejów – kończy Goliński.

Kto wie, może w przyszłości dostanie okazję do rewanżu.

Tom nie jest osamotniony

To oczywiście nie tak, że Hardy jest jedynym znanym człowiekiem, który postanowił trenować brazylijskie jiu-jitsu. Ba, w ostatnich latach sport ten staje się coraz popularniejszy u rozpoznawalnych postaci. Zresztą sztuki walki – jako że można je trenować na małych salkach i z prywatnym trenerem, a przy tym są świetnym ogólnorozwojowym treningiem – od zawsze były cenione przez celebrytów.

Wymieniać można długo. Joe Rogan, związany z UFC, na tej liście zapewne nie zdziwi. Swoją drogą ponoć w pewnym momencie mało brakowało, by Rogan wszedł do oktagonu stoczyć pojedynek z… Wesleyem Snipesem, który też sztukami walki się para, a do tego znajdował się akurat w kłopotach finansowych. Do walki ostatecznie nie doszło, ale Joe wspominał o nieodbytym pojedynku w swoim podcaście.

Konkretnie BJJ trenują na przykład Jason Momoa, Keanu Reeves, Barack Obama czy Mark Zuckerberg. Wiadomo, że obycie ze sztukami walki mają też ci aktorzy, którym przydają się one w czasie kręcenia filmów – warto tu wspomnieć między innymi Jasona Stathama, który próbował wielu różnych dyscyplin (nie tylko związanych z walką, przecież był kiedyś członkiem kadry Anglii w skokach do wody).

Również lista czarnych pasów – to piąty z pięciu poziomów, wcześniej są: biały, niebieski (na nim jest Hardy), purpurowy i brązowy – w BJJ wśród znanych postaci jest naprawdę długa. Niech za przykład służy fakt, że posiada go nawet Ed O’Neill, czyli… Al Bundy. Jak widać, coś tam potrafi nie tylko, gdy mowa o futbolu amerykańskim i czterech przyłożeniach w jednym meczu. Swój czarny pas otrzymał już w 2007 roku, a potem stwierdził, że „obok dzieci, to jego największe życiowe osiągnięcie”.

To wszystko nie zmienia jednak faktu, że Tom Hardy ma u wielu osób większy „rispekt”. Dlaczego? Tłumaczy Jakub Żeromiński, trener BJJ z brązowym pasem:

Czy treningi BJJ to trend wśród celebrytów? Raczej trudno o tym mówić, bo w większości przypadków są „zmuszeni” do poznania technik w związku ze swoimi rolami. Tak na przykład było z Keanu Reevesem i jego Johnem Wickiem. Jeśli chodzi o przypadki takie jak Russel Brand, Ashton Kutcher czy Demi Lovato, to dla nich to forma rekreacji. Dlatego Tom, startując na zawodach i podchodząc poważnie do treningów, stoi nad wszystkimi innymi celebrytami.

Nie tylko hobby, ale i miłość

Hardy faktycznie jest swego rodzaju wyjątkiem. Owszem, w zawodach startuje też na przykład Mario Lopez, ale to nie gwiazda tego kalibru, on swój moment sławy przeżywał głównie w latach 90., przy okazji młodzieżowego serialu „Saved by the Bell”. Hardy jest za to aktorem z pierwszych stron gazet, gościem, którego chętnie widziałby u siebie zapewne każdy reżyser. A nie boi się wyjść na matę i trochę się po niej potarzać.

Nie chodzi zresztą tylko o zawody. Celebryci zwykle mają swoich prywatnych trenerów, którzy się nimi „opiekują” i szkolą na prywatnych sesjach. To wystarczy, by otrzymać nominację do wyższych pasów, nie ma potrzeby rywalizacji. Hardy’ego jednak w BJJ kręci też to, że może ćwiczyć z ludźmi. Dla niego to nie tylko forma rekreacji, jak ujął to Żeromiński, a pasja i sport, któremu poświęca się właściwie tak mocno, jak i aktorstwu.

Ba, sam mówił, że to właściwie jego wielka miłość. A inni twierdzą, że widać to po nim za każdym razem, gdy wchodzi na matę.

Przychodzi na trening, daje z siebie sto procent i ma obsesję na punkcie uczenia się. Zadaje pytania, gdy nie jest czegoś pewien, i słucha z uwagą, gdy daje się mu wskazówki. Jak na swoje rozmiary jest bardzo silny i nie przestaje ćwiczyć nawet wtedy, gdy jest wykończony. Trenuje jak człowiek, który wiele w życiu przeszedł i nie boi się, że coś zrobi źle. To bardzo rzadkie u kogoś, kto ma niebieski pas. Jestem przekonany, że na co dzień pracuje ciężej niż 99 procent ludzi, bo takie wartości widać też u niego na macie. Cieszy się tym, że może się uczyć, nie oczekuje specjalnego traktowania. Przychodzi na treningi razem z innymi. Jak na niebieski pas jest bardzo solidny. Biorąc pod uwagę jego wiek, to właściwie anomalia – mówił Tom DeBlass, zawodnik, posiadacz czarnego pasa i trener, z którym Hardy ćwiczył.

DeBlass więcej zdradził na Instagramie, gdzie opisać, jak po treningach z Hardym, obaj się zaprzyjaźnili. Wymienili się numerami telefonów i często spotykali na FaceTimie, rozmawiając – nawet po kilka godzin – na przeróżne tematy. Od banalnych, codziennych, przez jiu-jitsu rzecz jasna, aż po te trudne – choćby śmierć ojca DeBlassa, która mocno go uderzyła. Połączyła ich właśnie miłość do brazylijskiego jiu-jitsu.

Podobne rzeczy o Hardym mówi właściwie każdy, kto z nim trenował. DeBlass może nawet nie wiedział, jak blisko trafił, gdy wypowiadał słowa: „Trenuje jak człowiek, który wiele w życiu przeszedł”. Bo tacy często sięgają po sztuki walki, z różnych powodów. Wspominana już Demi Lovato wprost mówiła mediom, że brazylijskie jiu-jitsu pomagało jej w walce z depresją i lękami. – To jak medytacja. Na własnym doświadczeniu powiedziałabym, że jeśli zmagasz się z problemami tego typu, ćwiczenia mogą pomóc w pozbyciu się tego – mówiła.

Tom Hardy pewnie by się zgodził.

„Mam pierdolone szczęście, że tu jestem”

Gdybym wypił cztery kufle lagera i pół butelki wódki, mógłbym zmienić ten pokój w absolutny pierdolony koszmar w jakieś trzy minuty. Byłbym zdolny zniszczyć wszystko w moim życiu, na co tak ciężko pracowałem – mówił Hardy w 2017 roku w wywiadzie dla „Daily Mirror”. Z kolei w rozmowie z Yahoo, dwa lata wcześniej, ujmował to tak: – Byłem bezwstydną statystyką o przedmieściach. Powiedziano mi wtedy wprost: „Jeśli nadal będziesz szedł tą drogą, to już nie wrócisz, Tom”. Ta wiadomość została ze mną już na zawsze. Mam pierdolone szczęście, że tu jestem.

Tom Hardy jest niepijącym alkoholikiem. Nigdy tego nie ukrywał. Był jeszcze dzieciakiem, gdy wciągnięto go w świat używek. Nie tylko procentów, narkotyki też się zdarzały. Pamięta, że eksperymentował z nimi już jako trzynastolatek. Cztery lata później trafił do aresztu za posiadanie broni i kradzież auta. Wyszedł szybko, ale jego życie przypominała zjeżdżalnię – kierunek obranej przez niego drogi był tylko jeden.

Wyszedł z tego wszystkiego kompletnie przypadkowo. Szukając okazji do zarobku trafił do konkursu dla potencjalnych modeli w programie „The Big Breakfast”. Wygrał, dostał kontrakt i kilka okazji na sprawdzenie się w aktorstwie. Zajarał się tematem, postanowił – mimo że wcześniej wyleciał z kilku szkół – uczyć się aktorstwa w Londynie. Nagle został zaangażowany do epizodycznej roli w „Kompanii Braci”, serialu, który do dziś uważa się za jeden z najlepszych w historii telewizji. Potem przyszedł angaż do „Helikoptera w ogniu”.

Aktorstwo szybko okazało się strzałem w dziesiątkę. Tyle że używki nie odpuszczały.

W czasie kręcenia „Helikoptera…”, Hardy zaliczył taką imprezę, że rano obudził się i zrozumiał, że najpewniej przedawkował narkotyki. To wtedy lekarz powiedział mu, że jeśli Tom nie zmieni stylu życia, najpewniej szybko się z nim pożegna. Hardy’emu pomogli przyjaciele i rodzina. Zachęcili go do spotkań Anonimowych Alkoholików i poszukania innych form pomocy.

Urywki z występu Toma w programie “The Big Breakfast”

W 2009 roku ważna w tym wszystkim okazała się Charlotte Riley, aktorka, z którą występował w serialu „Wichrowe wzgórza”. Zakochał się, zaczęli się umawiać, wprost opowiedział jej o swoich problemach. Postanowiła dać mu szansę, a on oświadczył się jej tak szybko, jak tylko mógł. Są ze sobą do dziś, a ta relacja – jak mówił Hardy – motywowała i nadal motywuje go do tego, by pozostać trzeźwym.

Ale pomogły też sztuki walki. Nie w samej walce z nałogiem, a raczej z jego skutkami. Hardy przez lata mierzył się ze stanami lękowymi, które, co sam przyznawał, wywoływał w dużej mierze strach przed tym, że mógłby wrócić do dawnych nawyków. Tom cierpiał też na dystymię, odmianę depresji, o teoretycznie łagodniejszym od tej najbardziej znanej, endogennnej, ale wywołującą podobne objawy i często łączącą się z zaburzeniami lękowymi.

Wszystko mnie przeraża. Brak kontroli, niewiedza, oczekiwanie na coś, co pójdzie nie tak – mówił w jednym z wywiadów. Ale dodawał też, że poradzić sobie z tym pomaga mu jiu-jitsu. I rodzina, rzecz jasna. – Jestem znanym aktorem. Co teraz jeszcze mogę zrobić? Kiedy będę miał dość? Czego jeszcze potrzebuję? Czego potrzebuje moja rodzina? To są ważne pytania. Myślę, że każdy potrzebuje czegoś, co będzie mu sprawiać frajdę. A ja lubię jiu-jitsu.

Czy jiu-jitsu faktycznie może pomóc w walce z depresją? Tak, zdecydowanie. Jak każdy sport, może stać się dobrym uzupełnieniem terapii, o ile oczywiście chory w ogóle jest w stanie wyjść z łóżka. Hardy był. Zresztą wśród zalet BJJ jego mistrzowie wymieniają też to, że to dyscyplina, która bardzo wycisza i pozwala wyłączyć umysł na „czynniki zewnętrzne”, skupiając się tylko na tym, co dzieje się w danej chwili na macie. A więc na sobie i rywalu. Biorąc pod uwagę zmagania Hardy’ego z lękami, wydaje się, że to faktycznie było coś dla niego.

Brazylijskie jiu-jitsu to dyscyplina, która daje ci jeden z najbardziej wymagających treningów, przez jakie możesz przejść. To sport, który wymaga całkowitej koncentracji umysłu i zaangażowania twoich mięśni. To doskonałe ćwiczenie dla ciała, ale też dla umysłu. BJJ przypomina trochę mecz szachów, musisz umieć przewidzieć ruch przeciwnika. Praca nad umysłem jest tak samo ważna, jak nad ciałem – mówił Chi Lewis-Parry, znakomity zawodnik, mający też na swoim koncie aktorskie epizody.

Jego słowom przytakuje Żeromiński.

 BJJ jest wielowymiarową dyscypliną, która ze względu na swoją specyfikę wymaga od ciebie pewnego poziomu sprawności fizycznej oraz używania głowy w trakcie treningu. Ilość technik do zapamiętania i wykorzystania ich w walce/sparingu forsuje ćwiczącego do łączenia pracy umysłu i ciała. Wśród osób z pierwszych stron gazet trening BJJ może mieć wiele korzyści. Przy okazji nie tylko propagują tę dyscyplinę, ale stają się “równi” na macie z resztą ćwiczących, gdzie nikogo nie interesuje twój status oraz poglądy.

Hardy to wszystko właśnie w brazylijskim jiu-jitsu sobie ceni. Ale też nie zapomina o drodze, jaką przeszedł i tym, jak ta dyscyplina mu pomogła. Dlatego też stara się przez nią pomóc. Wspomnieliśmy już o REORG, organizacji, w której turnieju Tom wystartował (i zdobył tam dwa złote medale). Hardy od lat jest jednak jej ambasadorem. REORG to bowiem fundacja non-profit powołana do tego, by pomagać ludziom radzić sobie z PTSD, depresją czy fizycznymi obrażeniami. W dużej mierze ukierunkowana jest w stronę weteranów armii czy innych służb mundurowych.

Treningi były dla mnie – jako hobby i prywatna miłość – kluczem do wypracowania głębszego poczucia wewnętrznej odporności, spokoju i dobrego samopoczucia. Nie mogę wyrazić słowami, jak ważne było to w moim życiu. Praca, jaką wykonuje REORG, zmieniła życie wielu ludzi dookoła świata. Nie tylko zapewniając skuteczne i pozytywne metody radzenia sobie z trudnymi psychologicznie aspektami kariery wojskowej, ale też pozwoliła wielu odnaleźć poczucie celu, tożsamości i społeczności, które często traci się przy przechodzeniu do cywilnego życia – pisał Tom na Instagramie.

W tym wszystkim REORG korzysta bowiem właśnie z brazylijskiego jiu-jitsu, o którego skuteczności przekonał się sam Tom. I przekonuje się nadal, bo przecież cały czas się w nim rozwija i czerpie radość czy to z treningów, czy – od niedawna – zawodów. Nic dziwnego, że organizację tę wspiera, tym bardziej, że została założona w Wielkiej Brytanii, jego ojczyźnie (dziś ma też filie w USA i Nowej Zelandii).

Sam w końcu doskonale wie, jak wiele może dać człowiekowi sport, który ten pokocha..

Czas na purpurę?

Purpurowy pas? Przy okazji naszej walki miał już cztery belki [to teoretycznie maksymalna liczba przed przejściem na wyższy pas – przyp. red.] na niebieskim, więc bardzo mu do tego blisko. Nie mi to do końca oceniać, ale myślę, że pokazał w całym turnieju, że swoje potrafi. Trzy poddania to fajna sprawa. Purpura już na pewno mu wisi nad głową. Powinien ją za niedługo otrzymać – mówił o Hardym Goliński.

– Oglądając walki Toma widać, że poziom techniczny jego BJJ jest na wysokim poziomie jak na niebieski pas w kategorii Master, czynnikiem który daje mu dużą przewagę nad przeciwnikami z pewnością jest przygotowanie fizyczne. Czy już powinien otrzymać purpurowy pas? To pytanie bardziej do instruktora, ale na moje oko Tom spokojnie mógłby toczyć wyrównane walki z innymi purpurowymi pasami w swojej kategorii wiekowej – dodaje Żeromiński.

Co trzeba tu podkreślić – jak już wspomnieliśmy, „wyższe” pasy w brazylijskim jiu-jitsu otrzymuje się nie za walki, a za to, czego zdołaliśmy się nauczyć. Na purpurę uczeń powinien znać już wszystkie (a przynajmniej znaczną większość) technik, które znają i posiadacze czarnych pasów, ale jeszcze nie na tym poziomie szczegółowości; rozwijać swoją „grę” pod kątem konfiguracji pozycji i atakowania z różnych kombinacji; oraz szlifować mocne strony swojej techniki, by się w nich wyspecjalizować (opis za stroną GrapplerInfo).

W teorii Hardy wszystko to ma. Inna sprawa, że z różnych powodów bardzo długo – bo aż dziewięć lat – zajęło mu dotarcie do pasa niebieskiego. Teraz jednak zdaje się, że z jiu-jitsu przyspieszył i bardziej się na nim skupił. Jak mówi: jest to coś, co sprawia mu radość i w czym chce się rozwijać. Czy to na treningach, czy też na zawodach, choć do tych drugich pewnie coraz trudniej będzie mu zapisywać się do nich anonimowo (Edward Hardy jest już spalony, może czas na pseudonimy?).

I to chyba w tym wszystkim jest najważniejsze. Nie te kilka złotych medali, które wywalczył – choć wiadomo, musi mu to dawać satysfakcję – czy pokonanie po drodze rywali z krwi i kości. Nie, dla Hardy’ego najistotniejsze będzie to, że robi coś, co kocha, a przy tym jest w stanie wykorzystać to, żeby pomóc innym.

A jeśli ta droga zaprowadzi go nie tylko do purpurowego, ale też brązowego, a nawet czarnego pasa, to będzie to tylko dodatkowa nagroda.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o innych sportach:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

3 komentarze

Loading...