Cóż, rzeki muszą sobie pomagać, więc skoro Wisła – ta z Płocka – była w opałach, Warta – ta z Poznania – okazała jej wsparcie i pozwoliła zdobyć pierwsze punkty w tym roku. Brawa za empatię.
Oczywiście Zieloni chcieli wygrać, ale tak generalnie zrobili bardzo dużo, by jednak tego zwycięstwa nie odnieść. Jakby faktycznie zrobiło im się żal Nafciarzy, których w 2023 roku prał, kto chciał.
Wisła Płock – Warta Poznań 1:0
Według „Wielkiego słownika języka polskiego” definicja „kryzysu w sporcie” to „sytuacja, w której zawodnik lub drużyna przegrywa lub remisuje z przeciwnikami w następujących po sobie pojedynkach, tym samym zajmując coraz niższe miejsca w liście rankingowej określonej dziedziny sportu”.
Ale gdyby ktoś wolał zobaczyć „kryzys w sporcie” w obrazku, powinien obejrzeć drugą połowę rywalizacji w Płocku. Ostatnie pół godziny powie więcej niż tysiąc słów. Bo choć gospodarze prowadzili 1:0 i grali w przewadze, za cholerę nie dało się tego domyślić z przebiegu zawodów. Zero kontroli, zero pewności siebie, zero skuteczności. Takie to spustoszenie w psychice wywołuje pięć porażek z rzędu.
W zasadzie jako cud należy określić to, że Dominik Furman zdołał wykorzystać stratę Konrada Matuszewskiego i podać prostopadle do Mateusza Szwocha, a ten pokonał wysuniętego Adriana Lisa. Pewnie gdyby mieli powtórzyć tę akcję stukrotnie, nie wyszłoby już nawet raz. Przecież kiedy pod sam koniec spotkania trójka z Wisły – Furman, Marko Kolar i Filip Lesniak – pędziła z zabójczą kontrą na jednego przeciwnika, skończyło się dograniem Furmana do chorągiewki, zamiast do kumpla.
Bida i rozczarowanie.
Ale miejscowi koniec końców odnieśli zwycięstwo, bo przyjezdni im w tym pomogli.
Po pierwsze, Niilo Maenpaa. Co można zrobić w cztery minuty? Nie da się ugotować makaronu. Nie można wysłuchać całego Bohemian Rhapsody. Za to da się wylecieć z boiska po dwóch podobnych wślizgach, równie bezsensownych, obu w środku pola, w w sytuacjach niewymagających takiej agresji, co zaprezentował wszystkim Fin. To dzięki niemu Nafciarze ponad pół godziny grali w przewadze.
Po drugie, Jakub Kiełb. Zieloni nawet mimo osłabienia byli w stanie zagrozić Wiśle i po trochę szalonej akcji Stevana Savicia wahadłowy miał piłkę na lepszej, lewej nodze, ale z bliska nawet nie trafił w bramkę. Nie dał okazji Krzysztofowi Kamińskiemu do błędu, które ten ostatnio tak chętnie popełnia.
Po trzecie, Miłosz Szczepański. Ofensywny pomocnik jeszcze przy 0:0 miał niezłą okazję do zdobycia bramki, tyle że z bliska pozwolił popisać się Kamińskiemu i trochę oszukać wszystkich, że jednak jest w formie. Dlaczego oszukać? Cóż, w drugiej części meczu golkiper rozgrywał z taką fantazją, że podał do Roberta Ivanova, który w pełnym biegu z daleka huknął w poprzeczkę. Los uratował bramkarza.
Po czwarte, Matuszewski i obrona. Młodzieżowiec w prostej sytuacji zachował się, jakby zapomniał o piłce i chciał biec bez niej. Nie mogło się udać, więc tylko oddał futbolówkę Furmanowi, a że koledzy Matuszewskiego nie przewidzieli takiego sabotażu, stali rozstawieni tak szeroko, jakby byli pokłóceni i nie mieli ochoty nawet na siebie patrzeć. Strata lewego wahadłowego zastała Wartę zupełnie nieprzygotowaną.
Wisła nie zaprezentowała się specjalnie korzystnie, ale wygrała. Warta nie spisała się tragicznie, jednak dostała po głowie. Co dalej? W przypadku Zielonych będzie tak samo, bo zwyczajnie takie spotkania będą się im przydarzać. Ekipa z Poznania i tak osiąga wyniki ponad oczekiwania wszystkich, wyciska maniakalnie, co ma do dyspozycji, tyle że nie zawsze się uda pokonać przeznaczenie. Co do Nafciarzy… Cóż, w Płocku muszą wierzyć, że zespół znowu uwierzy w siebie, ponieważ dzisiaj ewidentnie było więcej zwątpienia niż pewności.
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Cena ewolucji czy pomyłka? Osąd Gustafssona
- Niechciana drużyna. Jak Widzew zbudował zespół do walki o podium
- Piotr Johansson z Djurgarden: Mecze z Lechem są najważniejsze w mojej karierze [WYWIAD]
foto. FotoPyk