W ostatnich latach usunął się w cień i odizolował się od świata polskiego futbolu. Swego czasu zapracował na miano jednego z najlepszych i najrówniejszych – na wysokim poziomie grał przez ponad dekadę – prawych obrońców w najnowszej historii polskiej ligi. Znalazł się na ustach całej piłkarskiej Polski, gdy powstrzymał Gianfranco Zolę w meczu Włochami. Równie dobrze radził sobie z Mariuszem Śrutwą, co z reprezentacją Canarinhos. Oto Paweł Skrzypek w pigułce.
Sprawdziliśmy, co u niego słychać. Jak mu się wiedzie po zakończeniu kariery? Dlaczego swego czasu zdecydował się na wyjazd z Polski? Co mu nie odpowiada w mentalności Szwedów? W jakiej branży obecnie działa? Co jest dla niego obecnie najważniejsze? Były reprezentant Polski opowiedział nam również o wyjątkowości systemu premiowego Pogoni Szczecin w czasach Sabriego Bekdasa. Wskazał, co wyróżniało Macieja Skorżę na początku kariery trenerskiej. I zdradził kilka innych smaczków ze swojej kariery. Zapraszamy.
***
Czym zajmuje się obecnie piłkarz, który zatrzymał Zolę? O byłych kolegach z boiska mówi się zdecydowanie więcej niż o panu.
Teraz zacząłem żyć. Od dobrych kilku miesięcy dość często jeżdżę do Polski. Odłożyłem na bok pracę, którą do tej pory wykonywałem. Otworzyłem nową firmę, w której będę miał trochę pracy fizycznej, ale też to będzie taka kooperacja z polskimi firmami, żeby te zaczęły działać na rynku szwedzkim. Zaczynam porządkować swoje życie. Odwiedziłem córki, od których w pewnym stopniu odizolowałem się w ostatnich latach i staram się im to teraz zrekompensować. W Szwecji mam syna i choć nie mieszka ze mną, to widujemy się regularnie.
W ostatnich latach do pewnego stopnia odizolowałem się od ludzi ze świata piłki, od znajomych, od Polski, ale teraz chcę ponaprawiać błędy.
Z czego wynikały te błędy?
Myślę, że to było coś w rodzaju buntu, który wziął się z tego, że nie potrafiłem odnaleźć się w nowej sytuacji po zakończeniu kariery. Imałem się przez wiele lat różnych rzeczy i nie wszystko szło po mojej myśli. Nie trafiałem z interesami i pieniądze szybko się rozeszły.
Od czego zaczęła się fala niepowodzeń?
Wszystko zaczęło się w czasach, gdy byłem zawodnikiem Amiki. Miałem przed sobą ostatni rok kontraktu, a to był czas, gdy Amica łączyła się z Lechem. Udałem się do Franciszka Smudy z zapytaniem, czy widzi mnie w swoim zespole. Chciałem się upewnić, że będę grał. Odpowiedział, że oczywiście i mówił, żebym spokojnie pojechał na urlop, odpoczął, wrócił i później mieliśmy zabrać się do roboty. Dzień przed końcem urlopu zadzwonił do mnie kierownik drużyny. Powiedział, że mam jeszcze dwa tygodnie wolnego. Zdziwiłem się i zapytałem, o co chodzi. Usłyszałem, że wówczas rezerwy rozpoczynają przygotowania. Nie spodziewałem się tego i nie byłem przygotowany na taki zbieg wydarzeń. Nie pozostało mi nic innego jak pójść do prezesa i uzgodnić rozwiązanie kontraktu za porozumieniem stron.
Czekałem na oferty, a jako że nowy sezon miał zaraz startować, to już większość drużyn skompletowało kadry, a to oznaczało problemy. Były zapytania z dwóch klubów drugiej ligi, ale początkowo granie tam mnie nie interesowało. Liczyłem na propozycje z Ekstraklasy, ale te nie przychodziły. Im dłużej pozostawałem bez klubu, tym bardziej chciałem grać i zaczął mi się palić grunt pod nogami. Nie byłem w stanie dłużej bezczynnie czekać i tylko trenować sobie z drużynami z niższych lig dla podtrzymania formy. Wtedy pojawiła się oferta Floty Świnoujście, która grała w dawnej czwartej lidze. Z biegiem czasu zostałem tam grającym trenerem. Po drodze wyszło sporo nieporozumień. Sponsor naobiecywał różnych rzeczy, które nie znalazły pokrycia w rzeczywistości…
I co było dalej?
Zmieniłem klub. Wówczas tworzyła się nowa Pogoń Szczecin i startowała od czwartej ligi. Dostałem propozycję zostania grającym asystentem Mariusza Kurasa. Już wcześniej przez kilka lat byłem zawodnikiem Pogoni, a Szczecin uważam za swój drugi dom, więc zdecydowałem się na powrót. Pomogłem w dwóch kolejnych awansach. Później – chyba z racji wieku – nie byłem już potrzebny, więc się rozstaliśmy.
Nie poddawałem się, bo nadal wiązałem swoją przyszłość z futbolem. Potem dostałem ofertę z Drawska Pomorskiego. Tam obserwowałem przerost formy nad treścią. Prezes myślał, że weźmie byłego reprezentanta Polski, a ten, ot tak, zrobi mu wielką drużynę. Problem polegał na tym, że wszyscy tam ciężko pracowali, a potem na treningach było sześciu, może siedmiu zawodników, więc trudno było pomóc chłopakom w rozwoju piłkarskim. W takich okolicznościach wyniki nie mogły być dobre i dość szybko zakończyłem tam pracę.
Wszystko w moim życiu potoczyło się tak szybko. Już za tym wszystkim nie nadążałem. Chciałem być trenerem, ale zderzyłem się ze ścianą. To był taki okres, że w każdym z tych podejść, które wymieniłem, coś było nie tak. Może trochę mojej winy też było, ale ciężko samemu to ocenić, bo sam zwykle oceniam się krytycznie, natomiast te niższe ligi wyleczyły mnie z trenerki. A z wyższych nie miałem propozycji. Cały ten zbieg wydarzeń podciął mi skrzydła. Poczułem się niepotrzebny w polskiej piłce.
Miał pan plan B?
Miałem propozycję otwarcia amerykańskiej restauracji franczyzowej à la McDonald’s. Mój kolega, który mieszkał w Stanach Zjednoczonych, chciał ją wprowadzić na polski rynek. Zainwestowałem mnóstwo swojego czasu i pieniędzy. Okazało się, że mój niedoszły wspólnik chciał zainwestować swoje maszyny, które były w leasingu na jego firmę, a ta była zadłużona, więc nie było szans z jego strony na dołożenie do tego interesu. Ale zanim poznałem prawdę, już zdążyłem sporo zainwestować. To był taki pierwszy kopniak, który nie dotyczył piłki.
Później znajomi namówili mnie, żebym sprzedawał ubezpieczenia. Porobiłem kursy, ale ciężko było z przekonaniem klientów do tych ubezpieczeń. Podobnie było z telefonami i sprzedawaniem abonamentów. Niektórzy na górze myśleli, że wystarczy zadzwonić i od razu znajdzie się chętny na podpisanie umowy, ale tak to nie działa. Muszę przyznać, że nie sprawdziłem się w tych tematach. Po tych doświadczeniach potrzebowałem impulsu.
Wtedy wyjechał pan do Szwecji?
Byłem totalnie rozbity i miałem wrażenie, że spróbowałem już wszystkiego. W kluczowym momencie rękę wyciągnął do mnie brat. Namówił mnie na wyjazd do Szwecji i popracowałem u niego w firmie. Kierowała mną złość, że w Polsce sobie nie poradziłem i za wszelką cenę chciałem to sobie odbić.
Musiałem znów w siebie uwierzyć. Całe życie grałem w piłkę, ale za dzieciaka pomagałem świętej pamięci tacie na różnych budowach. Targałem różne rzeczy, przynosiłem narzędzia, robiłem beton, więc większej filozofii w tym nie było. I na początku u brata robiłem to samo. Potem poznałem Mirka Skowrońskiego, który jest kibicem Legii Warszawa. Kojarzył mnie z występów w stołecznej drużynie i zaprosił na rozmowę. Okazało się, że prowadził drużynę oldboyów PIF Kopernik. Złożył mi ofertę pracy i zaproponował grę w jego drużynie. Chętnie na to przystałem. W pracy miałem najpierw trochę fory, ale szybko nauczyłem się zawodu montera akustycznych sufitów podwieszanych. Praktycznie robię to do tej pory.
Ta praca sprawia panu frajdę?
Tak, zdecydowanie. Wolę to robić niż siedzieć w biurze. Nawet jak już prowadziłem swoją firmę ze wspólnikami, to starałem się nie siedzieć za biurkiem. Wolałem się ruszyć i montować sufity. Nie mam pojęcia, ile metrów kwadratowych sufitów zamontowałem, ale jest ich mnóstwo. Podoba mi się to, że jestem ceniony w tej dziedzinie, mam renomę dobrego fachowca. Wiele osób kontaktuje się ze mną z ofertami, ale na ten moment chcę od tego trochę odpocząć, bo ostatni rok wyeksploatował mnie fizycznie.
A jak wygląda kwestia prowadzenia firmy w Szwecji? W Polsce bywa to problematyczne.
Myślę, że podobnie jak w Polsce. Podatki tutaj są bardzo wysokie i to zdecydowanie nie pomaga. Jak się to wszystko przeliczy, ile płaci się dla państwa, to ręce opadają.
Poniekąd prowadzenie firmy można porównać do prowadzenia drużyny piłkarskiej, więc do pewnego stopnia już zdążył pan sobie powetować niepowodzenia z kariery trenerskiej w Polsce.
Oczywiście. Z tą różnicą, że moja końcówka pracy w niższych ligach była taka, że podopieczni nie dostawali za to pieniędzy i rozumiałem, że często woleli poświęcić swój wolny czas rodzinie. W firmie jest o tyle inaczej, że pracownicy dostają wynagrodzenie i można od nich wymagać. Zawsze miałem spokojnie usposobienie, nigdy nie byłem konfliktowy, więc myślę, że nie mam wrogów. Ciekawostkę stanowi to, że przez jakiś czas prowadziłem drużynę Olimpii Sztokholm. Po awansie powiedziano mi, że jestem zbyt spokojny i mnie pożegnano. W nowym sezonie drużyna się rozwiązała, więc chyba jednak tego spokoju pod moją nieobecność im zabrakło.
A były jakieś większe problemy z prowadzeniem firmy?
W czasie pandemii mieliśmy przestoje i w pewnym momencie płynność finansowa została zachwiana. Był to sygnał, że trzeba coś zmienić. Musieliśmy szukać rozwiązań, które pozwolą nam utrzymać zatrudnienie i związać koniec z końcem. Mieliśmy kilka przypadków, że nie mogliśmy się porozumieć z pracownikiem, a jeszcze te osoby oddały sprawę do związków zawodowych. Było kilka niefajnych sytuacji, ale z większością osób byliśmy się w stanie dogadać i do końca dobrze się nam współpracowało.
Dużo osób pan zatrudniał?
Swego czasu tak, ale pół roku temu firma została rozwiązana. Rozstaliśmy się w zgodzie ze wspólnikami. Przewartościowałem swoje życie. W ubiegłym roku pojechałem na święta do córek. Utkwiła mi w pamięci ta wymiana zdań z córkami, bo wpłynęła ona na zmiany.
– Tata, a ty masz Facebooka?
– Nie mam.
– To zakładamy.
I Facebook poniekąd otworzył mi oczy na świat. Pokazał, co dzieje się u moich dawnych znajomych – co robią, jak żyją. Zobaczyłem, że mogę wrócić do dawnego życia. Z pewnością nie na tym samym poziomie, ale mogę dużo naprawić i żyć inaczej niż ostatnio. Wsparcie córek okazało się kluczowe. Od tego czasu bardzo dużo podróżuję między Polską a Szwecją. Odświeżam kontakty, więc pojawiają się też nowe pomysły na życie, które zaczynam wdrażać i tego się trzymam. Nie chcę się już szufladkować. Jeśli mam pracować fizycznie, to maksymalnie dwa tygodnie w miesiącu, ale pozostały czas chcę poświęcić na podróże, na znajomych, na rodzinę i przede wszystkim mojej partnerce Monice.
Duży wpływ na mnie miała obserwacja tego, ile osób odeszło z tego świata w ostatnich trzech latach. Zrozumiałem, że nie można ciągle gonić za pieniądzem. Przychodzi chwila i kogoś może w mgnieniu oka już nie być. Gonitwa za pieniądzem nie jest tego warta. Wolę żyć spokojniej, cieszyć się tym życiem, a nie tylko zasuwać jak mały samochodzik.
Staram się pomagać przy różnych akcjach charytatywnych. Praktycznie wszystkie moje koszulki z kariery piłkarskiej przeznaczyłem na aukcje na rzecz potrzebujących. Teraz też ogarniam inne koszulki z podpisami i też wystawiam na cele charytatywne.
Wyświetl ten post na Instagramie
Tamta firma przeszła do historii, ale jest kolejna.
Teraz jestem udziałowcem polskiej firmie CNC BAS POLSKA, która zajmuje się produkcją różnych rzeczy ze stali i jest powiązana z firmą PASO XL, która buduje korty do padla.
Zdarza się panu grać w padla?
W zeszłym roku były organizowane takie targi, gdzie PASO XL wystawiało kort i Tomek Smokowski przyjechał na zaproszenie moich znajomych. Ci poprosili mnie, żebym się nim zaopiekował. Wówczas złapałem bakcyla.
Wyświetl ten post na Instagramie
Zaangażowanie w biznes w Polsce przybliża pana do decyzji o powrocie na stałe do kraju?
Temat jest złożony. Z jednej strony chciałbym już teraz wrócić do Polski, ale czuję potrzebę, żeby pomóc czternastoletniemu synkowi, który mieszka z mamą w Szwecji. Kiedyś często się przeprowadzaliśmy, więc nie mógł trenować systematycznie. Od pół roku trenerzy zaczęli go wystawiać w ataku i okazało się, że ma smykałkę do strzelania bramek. Do tego ma bardzo dobre warunki fizyczne. Szwedzi jako naród są wysocy, a on i tak jest najwyższy w swoim roczniku. Już jest wyższy od ojca o dziesięć centymetrów (śmiech).
Wiem, że mu brakuje treningu indywidualnego, a z racji tego, że przez ostatni rok miałem problemy z kolanem, to nie za bardzo byłem w stanie mu pomóc. Ma zaproszenie przyjazdu na testy do Legii, ale ja chcę mieć pewność, że da radę. Nie chcę go rzucać na głęboką wodę. Chciałbym też jakoś pomóc mojemu chrześniakowi, ale to już nie jest związane z przeprowadzką. Łukasz ma już co prawda 25 lat, ale uważam, że gdyby trafił pod dobre skrzydła, to dawałby radę na poziomie Ekstraklasy. Już też wybiega myślami do przodu, bo miał problemy z kontuzjami i myśli o trenerce. Ma trafić na staż do Legii, rozmawiałem też z trenerem Papszunem, żeby go sprawdził w Rakowie. Chłopak jest świadomy, więc wypada mu kibicować, ale ma jeszcze sporo czasu na granie. Tylko potrzebuje, żeby ktoś mu zaufał.
A gdzie pan się czuje lepiej?
W Polsce. Zdecydowanie. Nie nauczyłem się na tyle języka szwedzkiego, żeby czuć się komfortowo w każdej sytuacji. Dogaduję się, ale są sprawy, które ciężko mi tu załatwić. Może ta bariera językowa powoduje, że mam obawy przed funkcjonowaniem w tym kraju? Brakuje mi też takiej codzienności, spotkań. Może z racji tego, że przez ostatnie lata mieszkam sam i brakuje mi rodzinnej atmosfery. Mam jednak porównanie. Gdy jadę do córek lub Moniki, to zawsze pojawia się u mnie radość, uśmiech na twarzy. Od razu inaczej się czuję.
Szwedzi chyba na ogół są bardziej zamknięci.
Będąc w Szwecji, trzeba do tego przywyknąć. Jest to trudne. Szwedzi nie są wylewni i nie goszczą się po domach. Z reguły spotykają się w klubach lub restauracjach. Każdy płaci za siebie – nawet, gdy parka idzie na spotkanie. Tu nie ma tego, że puszcza się kobietę w drzwiach, nie mówiąc, że otworzy się jej drzwi. Tu kobiety są wręcz zdziwione, gdy ktoś im je otworzy. Nie używa się też słów ‘proszę” i “przepraszam” gdzieś w ciasnych przejściach. Tak samo od początku rzucało mi się w oczy, jak kobiety noszą bagaże, a obok mąż ma małą torbę i jej nie pomoże. Dla mnie to jest niezrozumiałe. Po prostu nie ma tej życzliwości, którą ja wyniosłem z domu.
Jak podchodził pan do określenia “Elektromonter z Makowa Podhalańskiego”, które zauważyłem, że często pojawiało się we wspominkach prasowych na pana temat?
Pozytywnie i to określenie wzięło się z oczywistego powodu. Gdy kończyłem szkołę podstawową, to dostałem ofertę pójścia do klubu z Czeladzi, gdzie grał mój brat. Wcześniej trenowałem w Płomieniu Jerzmanowice. To w tym klubie pokochałem futbol, opanowałem podstawy i boisko stało się moim drugim domem.
W Czeladzi zacząłem się kształcić w zawodzie “elektromontera maszyn i urządzeń górniczych podziemnych”. W ramach praktyk musieliśmy zjeżdżać dwa razy w tygodniu do kopalni. Ogólnie bałem się tych zjazdów, więc starałem się zwalniać z praktyk i trochę klub mi w tym pomagał. Pograłem w Czeladzi mniej więcej osiem lat, przez jakiś czas kopalnia była naszym sponsorem. Były w pewnym okresie problemy ze związkami zawodowymi i musieliśmy jako piłkarze kilka razy zjechać do kopalni i posprzątać coś na dole. Do pewnego stopnia musiałem nadrobić nieodbyte zjazdy z czasów szkolnych. Chętnie wracam wspomnieniami do czasów gry w Czeladzi. Niedawno powstał tam nowy stadion, co mnie bardzo cieszy. Czuję duży sentyment względem tego klubu i będę go wspierał w miarę swoich możliwości.
Wiele osób przypomina pana mecz w narodowych barwach, gdy skutecznie wyłączył pan z gry gwiazdę włoskiej kadry, ale odnoszę wrażenie, że ten mecz pokazał nieco innego Pawła Skrzypka. Zwykle grał pan bardziej ofensywnie.
Od młodych lat byłem prawym obrońcą i na badaniach wydolnościowych zawsze byłem wysoko oceniany. Do tego wyróżniałem się szybkością, a to było rzadkie połączenie. Wykonywałem mnóstwo rajdów, z nich słynąłem. To mnie wyróżniało na tle reszty i gdy byłem trzecioligowcem, regularnie kluby z Ekstraklasy zapraszały mnie na testy. Taki stan rzeczy utrzymywał się przez kilka lat.
Brakowało ofert pozostania w danym klubie na stałe?
Nie było wtedy menadżerów, więc z reguły jechałem na kilka dni testów i słyszałem, że jestem za dobry na trzecią ligę, ale jeszcze mi brakuje do Ekstraklasy. Aż w końcu zgłosił się Raków. Wzięli mnie zimą na testy, boiska były zaśnieżone, ale zrobiłem na nich wrażenie. Byli zdeterminowani, żeby mnie zatrzymać, ale najpierw zakontraktowali mnie na półroczne wypożyczenie. Później podpisałem umowę na dwa lata.
Odczuł pan przeskok poziomów?
Praktycznie go nie odczułem, bo grupa Czeladzi w trzeciej lidze była naprawdę mocna i mnie zahartowała. Od pierwszego meczu wbiłem do składu Rakowa i czułem się, jakbym grał tam całe życie. Pewnie też aspekt fizyczny odegrał ważną rolę. Z kontuzjami nie miałem problemu, dopiero w Legii coś się zaczęło psuć. Natomiast pierwsze miesiące w stołecznym klubie były najlepszym okresem w mojej karierze. Trafiłem z przeciętnej drużyny w skali tej ligi, jaką był ówczesny Raków do Legii i od razu grałem. Pamiętam, że w pierwszej rundzie dostawałem nominacje do każdej jedenastki miesiąca. Swoją postawą zapracowałem też na powołania do kadry, więc wtedy był chyba mój najlepszy czas.
W tamtych latach narosło sporo mitów na temat wynagrodzeń piłkarzy.
Myślę, że piłkarze nie mogli narzekać. Nie były to takie stawki jak teraz, ale i tak zawodnicy mogli żyć na naprawdę dobrym poziomie. W Rakowie nie płacili dużo, ale pensje były na czas. W Legii płacono już zdecydowanie więcej, ale zdarzały się lekkie opóźnienia. W Pogoni natrafiłem na perypetie z Sabrim Bekdasem i w sumie połowa mojego kontraktu nie została mi wypłacona. Nie dostał od miasta tego, co chciał i natychmiastowo zaprzestał finansować drużynę. Stopniowo zaczęły się odejścia zawodników i wizja mistrzostwa Polski zaczęła się oddalać. W Pogoni był bardzo ciekawy system premiowania. Za każdy wygrany mecz stawka była podwajana i później graliśmy jakiś mecz już za tak horrendalne pieniądze, że aż ciężko o tym mówić (śmiech).
Z którymi trenerami najlepiej się panu pracowało?
Bardzo dobrze wspominam trenera Gotharda Kokotta. Miał doskonałą pamięć i poczucie humoru. Po Maćku Skorży było widać nowe podejście, niesamowity profesjonalizm i wiedziałem, że dużo osiągnie. Miał świeżą myśl szkoleniową. Jego treningi i zgrupowania były inne. Wszystko było poparte badaniami wydolnościowymi. Pilnował tego, by zegarki i sport testery służyły określaniu parametrów treningowych. Niektórzy trenerzy w tamtych latach, mimo że kluby ładowały duże pieniądze na badania wydolnościowe, pakowali wszystkich do jednego wora – każdy biegał w jednym tempie i tyle samo kilometrów. Skorża potrafił zindywidualizować treningi i obchodzić się z nowinkami technicznymi. Z kolei Waldemar Fornalik miał ten plus, że współpracował ze świętej pamięci doktorem Wielkoszyńskim. Fornalik nie korzystał tak ochoczo z gadżetów, ale miał doskonałe wyczucie i potrafił korzystać z wiedzy, którą posiadł. A przy tym był bardzo dobrym człowiekiem i drużyna zawsze ufała jego metodom.
Wspominał pan o swoich najlepszych momentach w karierze piłkarskiej, a kiedy pojawił się największy kryzys?
Też w Legii, gdy doznałem kontuzji kolana i została źle zdiagnozowana. Długo bujałem się po gabinetach rehabilitacyjnych, gdzie czułem, że coś jest nie tak. Potem wystąpiłem w sparingu i wyszło na moje, że kontuzja nie została wyleczona. Więzadło zostało całkowicie zerwane. Leczenie mogło się zamknąć w pięciu miesiącach, a praktycznie przez rok nie grałem. To miało też wpływ na to, że mój licznik spotkań w kadrze zatrzymał się na dziesięciu. Później trener Wójcik wysłał do mnie powołanie – chyba na mecz z Chorwacją – ale wtedy miałem problemy z dwugłowym i nie pojechałem na zgrupowanie.
Spodziewałem się, że wymieni pan okres zawieszenia za doping.
Nie. Zwłaszcza że nie miałem sobie wtedy nic do zarzucenia. Wziąłem po prostu Gripex, a klubowi lekarze Amiki nie uświadamiali nas, że w przypadku choroby nie powinniśmy tego brać. Równie dobrze mógłbym oblać testy antydopingowe jeszcze w czasach Pogoni, bo taka była świadomość. PZPN zawiesił mnie na kilka miesięcy. Śmieszne było to, że potem Amica kazała mi podpisać oświadczenie, że niby brałem udział w spotkaniu, na którym przestrzegano nas, czego nie możemy brać. Co więcej, nałożyli na mnie dotkliwą karę. Kazali zapłacić 100 tys. złotych. Odwoływałem się od tej decyzji i karę mi obniżono o połowę.
W mediach pisano, że klub chciał wykorzystać “wpadkę dopingową” i w trybie natychmiastowym rozwiązać z panem kontrakt.
Słyszałem o tym w kuluarach, ale oficjalnie nikt mi tego nie powiedział. Nie czułem się absolutnie winny.
Jak tak słucham, to ten okres w Amice nie był dla pana najszczęśliwszy.
Natomiast pod względem zdrowia było całkiem nieźle. Miałem tylko problemy z rwą kulszową i przez pół roku grałem na środkach przeciwbólowych. Wysyłano mnie do kliniki w Szwajcarii. Miałem zabiegi z akupunktury, klub wydał mnóstwo kasy i nic nie przynosiło rezultatów. W końcu mama wysłała mnie do specjalisty w Opolu, bo pomógł kiedyś mojej kuzynce z kręgosłupem. I faktycznie tam uzyskałem pomoc. Metoda leczenie mnie zdziwiła. Terapia trwała dziesięć dni, codziennie miałem trzy zabiegi po minucie. Byłem w szoku, że po tylu mękach nagle zostałem postawiony na nogi. Gdybym się nie przekonał, to bym nie uwierzył.
Pana byłe kluby w większości mają się całkiem nieźle. A gdyby tak hipotetycznie można było przenieść pana z najlepszych czasów do jednej z tych drużyn, to gdzie by się pan widział?
Dobre pytanie. Darze każdy z tych klubów dużą sympatią, ale chyba do Pogoni Szczecin. Tam miałbym chyba największą szansę na pierwszą jedenastkę (śmiech). Prawa obrona trochę kuleje w szczecińskim klubie, więc myślę, że przy założeniach zawartych w pytaniu, byłbym dużym wzmocnieniem.
A chodzi jeszcze panu po głowie wizja powrotu do polskiej piłki?
Nie ukrywam, że pomogłem swego czasu wytransferować Viktora Karolaka do Legii Warszawa, który grał IF Brommapojkarna. Utrzymuję też kontakt z Markiem Śledziem. Nie wiem, co przyszłość przyniesie, nie zamykam się już na nic, ale dziś skupiam się na innych rzeczach. Obecnie jestem zaangażowany w organizację meczu w Sztokholmie reprezentacji gwiazd piłkarzy polskich z tamtejszą polonią. Planujemy, żeby odbył się na początku czerwca. Dużo zależy od dostępności stadionu. Chcemy zorganizować spotkanie na obiekcie, który jest w stanie pomieścić kilka tysięcy ludzi. Jestem już po rozmowach z kilkoma sponsorami, w najbliższym czasie spotkam się też z konsulem i mam nadzieję, że uda nam się zorganizować prawdziwe święto futbolu.
A jak pan typuje dwumecz Lecha z Djurgardens IF?
Byłbym szalony, gdybym powiedział, że nie awansuje polski klub! Naprawdę chciałbym, żeby Lech grał dalej. Przydałoby się, żeby Kolejorz wygrał u siebie minimum dwoma golami. Tego im życzę.
ROZMAWIAŁ PAWEŁ OŻÓG
WIĘCEJ O DWUMECZU LECH – DJURGARDENS IF:
- Piotr Johansson z Djurgarden: – Mecze z Lechem są najważniejsze w mojej karierze [WYWIAD]
- Lech Poznań kontra Djurgardens IF. Udało się uniknąć wylosowania tuzów
- Liga, puchary i Lech. Jak John van den Brom to łączy i czy jest sens się tego czepiać?
- Kim my jesteśmy, by szydzić z Ligi Konferencji?
Fot. Newspix.pl