Stacjonowała Armia Radziecka. Za jednego dolara płacono 10 tysięcy złotych. Dopiero planowano pierwsze po II Wojnie Światowej w pełni demokratyczne wybory do sejmu i senatu. To wszystko działo się w Polsce, kiedy nasz zespół poprzednio wygrał wiosną dwumecz w europejskich pucharach. Jeszcze przed godziną 23 napisalibyśmy „ostatnio”, ale za sprawą Lecha Poznań już możemy napisać „poprzednio”. Dzięki, Kolejorzu.
Oto jest dzień, cieszmy się i radujmy się w nim. Tak, być może dla kogoś to awans TYLKO do 1/8 finału Ligi Konferencji, tych najmniej prestiżowych europejskich rozgrywek. Ale dla nas to AŻ awans do 1/8 finału Ligi Konferencji. 32 lata czekaliśmy, by przedstawiciel Ekstraklasy ponownie nie tylko wystąpił wiosną w pucharach, lecz także nie zakończył udziału na pierwszej przeszkodzie. Dość napisać, że kiedy Legia Warszawa eliminowała Sampdorię Genua, na świecie nie było jeszcze żadnego z zawodników z podstawowego składu Kolejorza na dzisiejszego spotkanie. Może nie średniowiecze, ale też dawno…
Dlatego należy docenić osiągnięcie Lecha i uciszyć tych, którzy chcieliby je zdeprecjonować. Oczywiście, że Liga Konferencji to rozgrywki trzeciej kategorii, które wymyślono, by właśnie przedstawiciele takich lig jak Ekstraklasa wreszcie mogli pokopać poza ojczyzną, ale ile zmian miało już nam w tym pomóc i nic z tego nie wychodziło? Pamiętacie przede wszystkim reformę Michela Platiniego? Więc kapitalnie, że nareszcie faktycznie skorzystaliśmy z furtki dla tych słabszych. Brawo.
Nasza klubowa piłka od lat siedzi w drewnianych chatkach, bez dostępu do elektryczności, ze studnią przed drzwiami i wychodkiem za stodołą. Nie wypuszczali nas stamtąd Białorusini, Gruzini, Estończycy, Litwini czy Luksemburczycy. Ale lechici w końcu wykonali kroczek ku tej lepszej części świata, w której w betonowych ścianach ciągną się kable z prądem, z kranów płynie ciepła woda, a ubikacja w domu to standard. Nie był to łatwy kroczek, a taki wymagający wielkiego wysiłku i do tego szczęścia. Bardziej przypominający wpychanie wozu z węglem pod górę niż spokojny spacer po parku.
Ten mecz miał być inny niż ten w Norwegii, gdzie zdecydowanie dominowali gospodarze. Za kadencji Kjetila Knutsena ekipa Glimt poza Bodo w europejskich pucharach męczyła się w zasadzie z każdym, przegrała choćby z Prisztiną czy Linfield, stąd miała sprawiać mniejsze kłopoty Kolejorzowi niż tydzień temu. Miała… Bo choć istotnie, nie naciskała tak mocno jak na Aspmyra Stadion, wcale tak znacząco nie różniła się od tej z poprzedniego czwartku.
Za PRL-u straszono czarną wołgą, a przed rewanżem poznaniaków przestrzegano przed Hugo Vetlesenem, który tydzień temu pauzował za kartki. Norwegowie mieli cieszyć się, że nikt z zespołu mistrzów Polski nie mógł oglądać środkowego pomocnika na żywo, tylko na materiałach wideo, w związku z czym – według nich – nie było szans się w 100 procentach przygotować na jego nietuzinkowe umiejętności. I faktycznie, trudno było się przyszykować na pudło 22-latka z bliska w drugiej połowie. Jak tego nie trafił? Nieprawdopodobne.
Jasne, Vetlesen i tak niedługo będzie śmigał w jednej z potężnych lig, jego potencjał widać gołym okiem, natomiast akurat dzisiaj przy Bułgarskiej okazało się, że nie taki diabeł straszny jak go malują. W historii polskiej piłki zapisał się gafą, która uratowała Lecha. Kolejorz był znacznie odważniejszy niż w Bodo, kreował sporo więcej, ale jednocześnie pozwalał na więcej przeciwnikom, czego symbolem właśnie babol lidera Glimt. Piłkarze z Poznania już doskonale wiedzą, co czuli bohaterowie Pulp Fiction – Jules i Vincent, kiedy gość wystrzelał w nich cały magazynek rewolweru i nie trafił ani razu. Cud!
John van den Brom może odetchnąć – na razie nikt nie będzie chciał go zwalniać. Wyszło na jego. Wymyślił prostą taktykę na potyczkę na wyjeździe, poświęcił ligowe starcie z Zagłębiem Lubin i namieszał w wyjściowej jedenastce na rewanż, ale koniec końców awansował. Do składu wrócił Pedro Rebocho, niespodziewanie w środku pola znalazł się Afonso Sousa, na skrzydle znalazło się miejsce dla Adriela Ba Louy.
Na starcie zdawało się, że Holender rzucił kostką i w ten sposób wybrał zestawienie.
Na mecie wiemy, że po prostu dobierał ludzi do porachowania kości Norwegom.
Rzecz jasna w takich sytuacjach przed szereg musiał wystąpić Mikael Ishak. Może w Ekstraklasie z Miedzią Legnica ma problem z celownikiem, za to w kluczowym momencie nie zawiódł. Dobre dośrodkowanie Joela Pereiry, błyskawiczny wolej Szweda niczym cięcie skalpelem i bach. 1:0, 34 tysiące widzów na trybunach w ekstazie. Jeśli ktoś miał wątpliwości, czy warto było dosypać do pensji napastnika, by go zatrzymać, powinien je stracić. Warto, warto i jeszcze raz warto.
To nie był perfekcyjny występ Lecha, ale wystarczył do awansu. 32 lata wcale nie minęły jak jeden dzień i oby już nigdy nie trzeba było czekać tak długo na zwycięski dwumecz polskiego zespołu wiosną w europejskich pucharach. A póki co można się szykować na jutrzejsze losowanie 1/8 finału. Dziwnie, prawda?
Lech Poznań – Bodo/Glimt 1:0
Ishak 63′
WIECEJ NA WESZŁO:
- Tylko szaleniec rozważałby zwolnienie van den Broma po ewentualnej porażce
- Lekcje od pilota, intensywność i oddana społeczność. Kulisy sukcesu Bodo/Glimt
- Zgubne uroki Bodo/Glimt. John van den Brom i pułapki zastawione na Lecha
foto. Newspix