Reklama

U rywali budził strach. Thierry Omeyer, najlepszy bramkarz w historii

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

12 stycznia 2023, 20:00 • 16 min czytania 5 komentarzy

W swoim życiu zdobył wszystkie możliwe trofea. Każde z nich ma zresztą w kilku egzemplarzach. Już na dziewięć lat przed końcem kariery został wybrany najlepszym bramkarzem wszech czasów. „To nasza polisa na życie” mówił o nim Nikola Karabatić, inny wielki szczypiornista. Thierry Omeyer był geniuszem między słupkami i przez lata stanowił o sile reprezentacji Francji. Nic dziwnego, że ostatecznie został najbardziej utytułowanym zawodnikiem w historii mistrzostw świata. I absolutną legendą swojego sportu.

U rywali budził strach. Thierry Omeyer, najlepszy bramkarz w historii

„Poczułem, że powinienem bronić”

Podobno bramkarz w piłce ręcznej – jak i w futbolu – musi być nieco szalony. Thierry Omeyer z takim postawieniem sprawy wielokrotnie się zgadzał. – Czy w bramce byłem psychopatą? Może to właściwy opis. Na co dzień taki nie jestem. Na boisku się jednak zmieniałem. Musiałem pozbyć się obaw, które normalnie się ma, gdy piłka nadlatuje z wielką mocą – mówił.

Twierdził, że gdy mecze piłki ręcznej oglądał z boku, wydawało mu się, że szaleństwem jest stanąć między słupkami. Potem jednak sam to robił. Dzień po dniu, mecz po meczu. Przez ponad dwie dekady profesjonalnej gry. A przecież przygodę z piłką ręczną zaczął dużo wcześniej. O dziwo, bardzo szybko wskoczył właśnie między słupki.

Wiem, że większość ludzie nie chce bronić. Ja jednak miałem 12 lat, gdy zacząłem i od tego czasu nie chciałem już zmieniać pozycji. Dlaczego broniłem? Początkowo wstawialiśmy do bramki tego, kto słabo radził sobie w polu. Sam nie grałem źle, ale wydawało mi się, że nasz bramkarz jest słaby i postanowiłem go zmienić. Chciałem też spróbować szczęścia. Mieliśmy małą rywalizację z innymi zawodnikami, którzy próbowali bronić. Wygrałem ją. Nie wiem czemu, ale poczułem wtedy, że powinienem stać w bramce – wspominał.

Reklama

Wybór pozycji to jedno, ale warto by napisać również o wyborze sportu. Możecie się domyślać, że piłka ręczna nie powinna być dla dzieciaka z Francji dyscypliną numer jeden. I Thierry faktycznie próbował wielu innych, zresztą już nawet jako wielki mistrz lubił grać czy to w koszykówkę, czy w piłkę nożną. Ba, mówił, że gdy miał okazję, testował się nawet w… curlingu. Ale szczypiorniaka wybrał, bo było to dla niego naturalne.

W ręczną grali bowiem jego rodzice. Amatorsko, nigdy nie weszli na najwyższy poziom, ale popchnęli do tego synów. Równocześnie z Thierrym zaczął bowiem grać jego bliźniak, Christian. A potem i ich młodszy brat.

Tata grał, mama grała. Nie było niespodzianką, że i ja zacząłem się tym interesować, gdy miałem jakieś dziewięć lat. To się stało naszą codziennością. Wiadomo było, że w weekendy idziemy na halę. Najpierw oglądać, potem grać. Zacząłem w tym samym czasie co Christian. Gdy byliśmy mali, wszystko robiliśmy razem. Każdy z nas chciał okazać się lepszy od drugiego. Czy to w piłce ręcznej, w tenisie stołowym, czy w czymkolwiek czego próbowaliśmy.

Gdy już wskoczył najpierw na boisko, a potem do bramki, szybko okazał się w tym naprawdę dobry. Nie podejrzewał pewnie, że osiągnięciami ostatecznie przebije nawet swojego idola – Andrieja Ławrowa (z jednym wyjątkiem – Rosjanin to trzykrotny mistrz olimpijski, Thierry ma dwa złota). Zresztą wzorów do naśladowania miał więcej.

Inspirowała mnie trójka bramkarzy wychowana w zupełnie innych systemach: Mirko Basić, Tomas Svensson i Andriej Ławrow. Ten ostatni był największą inspiracją, to jedyny gość z trzema olimpijskimi złotami. Do tego był długowieczny, wiele od niego czerpałem, gdy sam grałem już w zaawansowanym wieku. Basić to klasyczna jugosłowiańska szkoła. Warto było go obserwować dla interwencji przy strzałach z bliska i tych ze skrzydła. Svennson? Najlepszy był przy rzutach zza linii obrony. Gdy byłem mały, cała trójka tworzyła moje marzenia – opowiadał Omeyer.

Reklama

Gnał więc za wspomnianymi marzeniami. A te doprowadziły go na szczyty.

„Niczego nie żałuję”

Na karku ma 46 lat. Na głowie od dawna brakuje mu włosów. Z wyglądu niczym specjalnym się nie wyróżnia, trudno byłoby założyć, że był jednym z najlepszych sportowców w historii Francji. Bo i tak się o nim mówi. Jego kariera i sława wykroczyły w pewnym momencie daleko poza piłkę ręczną. Stał się jednym z tych szczypiornistów, których na ulicy zaczepiali ludzie, prosząc o zdjęcia czy autograf. Nic dziwnego, jest jednym z pięciu bramkarzy, których wybrano najlepszymi handballistami roku na świecie.

Jest też najlepszym bramkarzem w historii. I to nie opinia, a fakt. Gdy w 2010 roku głosowanie przeprowadziła IHF, międzynarodowa federacja, głosy oddało ponad czterech tysięcy internautów. Omeyer otrzymał ich 93 procent. Za jego plecami znaleźli się Andriej Ławrorw, Andreas Thiel czy Mats Olsson. A przecież do końca jego kariery było jeszcze daleko. Na koncie miał dopiero dwa z pięciu mistrzostw świata. Dopiero dwa lata po głosowaniu obronił olimpijskie złoto.

Nic dziwnego, że za wiele sobie z tego wyboru nie robił.

Nie myślę o tym. Skupiam się na rywalizacji, która dopiero nadejdzie. Liczą się trofea, nie indywidualne wyróżnienia. Owszem, dobrze jest takie otrzymać, ale zawsze działałem tak, że skupiałem się na nowych wyzwaniach – mówił wówczas. Nowe wyzwania otrzymał też niemal natychmiast po tym, jak skończył karierę – już wcześniej zrobił kursy trenerskie, ale też i menadżerskie.

Dziś pracuje jako koordynator w PSG, klubie, który reprezentował w swoich ostatnich sezonach. Otworzył też własny bar, grywa w padla czy pokera, a czasem pracował również jako konsultant BeIn Sport przy okazji meczów francuskiej reprezentacji. Bo, jak to ujął, „chciał spróbować wszystkiego”. W teorii mógłby jeszcze grać w piłkę ręczną – ba, gdy kończył karierę miał 42 lata, ale do kontynuowania namawiały go… nawet jego dzieci – wolał jednak odejść, gdy wciąż był na szczycie.

To nie była nagła decyzja. Zastanawiałem się nad tym przez dłuższy czas. Gdy chłopaki zaczynali kolejny sezon, nie czułem chęci pójścia z nimi na trening. Zamiast tego mogłem zaplanować własne wakacje, spędzić czas z rodziną. Sport? Dalej uprawiam, ale już dla zabawy. Wcześniej musiałem na wszystko uważać – co robię, co jem i tak dalej. Teraz się to zmieniło. Czuję się zrelaksowany, nie mam na sobie presji. Spędzam więcej czasu z dziećmi, nie podróżuję na mecz w każdy weekend – mówił.

Choć aktywny pozostał. Zaangażował się w działania organizacyjne przy okazji igrzysk w Paryżu, które odbędą się w 2024 roku. Na co dzień pracuje we wspomnianym PSG. Wielu widziałoby go w roli trenera bramkarzy, w której mógłby dzielić się wiedzą, wypracowaną w czasie, gdy zdobył 59 różnych trofeów. Ale on sam nie chciał się tego na razie podejmować, nawet mimo ukończenia odpowiednich kursów trenerskich.

To byłoby interesujące, oczywiście, przecież to coś, w czym byłem mistrzem. Bycie bramkarzem to moje całe życie. Ale chciałem uciec od boiska. Nie chciałem mieć przyklejonej łatki trenera bramkarzy. A przynajmniej nie od razu. Gdybym się na to zdecydował, moje życie byłoby właściwie takie samo jak wcześniej. Chciałem coś zmienić – opowiadał.

Dlatego po zakończeniu kariery wybrał inną drogę. I na razie się jej trzyma. A co do samej kariery – czy czegoś żałuje? – Nie, niczego. Nic bym nie zmienił. Zdobyłem mnóstwo trofeów, przeżyłem sporo radosnych chwil. Owszem, były gorsze momenty, choćby przegrany finał igrzysk w Rio de Janeiro. Trudno się było z tym pogodzić. Ale nie mogę tego żałować, nie da się wygrać wszystkiego – mówił.

To ciekawe, że takie słowa wypowiedział człowiek, który… w sumie wszystko wygrał.

„Pokonać może mnie tylko córka”

59 tytułów w zawodowej karierze. Wygrana liga francuska i niemiecka. Liga Mistrzów. Mistrzostwo świata. Mistrzostwo Europy. Olimpijskie złoto. Do tego puchary i w Niemczech, i we Francji. Wszystko to co najmniej dwukrotnie. Dorobek Thierry’ego Omeyera mógłby zostać podzielony na dziesięciu zawodników, a i tak każdy byłby zadowolony ze swojej kariery. Omeyer pod względem sukcesów jest absolutnym gigantem.

Zdobyte trofea jednak… chował.

Każde kolejne trofeum od razu było przeszłością. Nie jestem kimś, kto musiał patrzyć na nie codziennie. Jeśli skupiasz się na trofeach, które już wygrałeś, znika głód do zdobywania kolejnych. A ja wciąż byłem głodny, nieważne, jak wiele razy coś wygrałem – chciałem po raz kolejny. Patrzyć na trofea mogłem po zakończeniu kariery, wtedy miałem na to dużo czasu – mówił.

Przez lata napędzał go głód sukcesu i nienawiść do porażek. – Zawsze chciałem stać się jeszcze lepszy, przeskoczyć swój poziom – wspominał. Jego koledzy z każdej z drużyn, w których grał, mówili, że nie spotkali drugiego zawodnika, który byłby tak zafiksowany na punkcie przygotowań, pracy i analizy czy to swojej gry, czy występów rywali, których chciał zatrzymać za każdym razem.

Pokonać może mnie tylko Manon, moja córka, gdy gramy w karty – mówił Omeyer. I robił wszystko, by nikt do jego córki nie dołączył. Wiadomo, to sport, co jakiś czas rywale okazywali się lepsi. Ale na dłuższą metę, jeśli pod uwagę brać nie sprint, a maraton, francuski bramkarz pokonywał wszystkich z nich. Przez ponad 20 lat zawodowej kariery okazał się być legendą między słupkami.

Nawet ostatni mecz, jaki w niej rozegrał, pokazał jego klasę. PSG mierzyło się wtedy z Cesson-Rennes. Paryżanie mieli już mistrzostwo, rywale bronili się przed spadkiem. W hali panowała atmosfera święta i pożegnania kończącej karierę legendy. Nikt nie miałby za złe nawet opcjonalnej porażki. Omeyer jednak po raz kolejny zagrał doskonałe spotkanie. Zanotował 15 interwencji (na 44-procentowej skuteczności), a PSG wygrało 29:20.

To było magiczne. Świetnie było móc czuć radość z ostatniego meczu. Nie spodziewałem się takiego pożegnania, tych wszystkich fanów, którzy tu przybyli i byli z nami przez ten wieczór. Trudno było pozostać skupionym i zagrać dobry mecz. Zapamiętam to na zawsze. Świetnie, że udało mi się skończyć karierę udanym występem i mistrzostwem – mówił.

Jego koledzy z drużyny określali ten mecz jako „naładowany emocjami”, a Raul Gonzalez, trener zespołu, powiedział, że Omeyer odchodzi na emeryturę, wciąż będąc najlepszym bramkarzem świata. I najlepszym w historii, co udowodnił w ponad 1250 meczach, jakie rozegrał. – Jak udało mi się grać tak długo na szczycie? Utrzymywałem to samo pragnienie wygranej, tę samą radość z przebywania na boisku, w trakcie meczów i treningów – odpowiadał na pytania zadawane czy to przez dziennikarzy, czy fanów.

Co ważne, rozkwitał w najważniejszych meczach. Zawsze, gdy trzeba było, notował znakomite występy, sam wspominał choćby finał MŚ 2011, gdy przeżywał kryzys w drugiej połowie, ale na początku dogrywki zanotował kapitalną interwencję po rzucie Mikkela Hansena. Uważał ją za jedną z najlepszych w życiu.

Omeyer przez lata żył bowiem dla spotkań, w których mógł się wykazać i które decydowały o trofeach. Nawet jeśli czasem przegrywał. – Wygrałem tyle trofeów, że nie mam czego żałować. Porażki były potrzebne, budowałem na nich swoje sukcesy. I ostatecznie osiągnąłem rzeczy, o których nawet nie marzyłem jako dziecko – wspominał.

„Chciałem budzić strach”

Gdy jako dzieciak zaczął bronić, szybko zrozumiał, że jest to być może najważniejsza pozycja na boisku. Że dzięki niej może mieć wielki wpływ na drużynę, nawet jeśli sam nie będzie rzucać bramek czy przy nich asystować (choć obie te rzeczy od czasu do czasu robił). Bronienie dawało mu zastrzyk adrenaliny. Uważał zresztą, że to dzięki niej nie bolały go miejsca, w które piłką trafiali go rywale. „No, może poza mocnym rzutem prosto w głowę” dodawał, zaznaczając, że taki akurat zaboleć potrafił.

Inna sprawa, że głowę miał mocną. Bo musiał.

Bramka to trudna pozycja. W piłce ręcznej nigdy nie zachowasz czystego konta. Trzeba przejść nad tym do porządku dziennego, wstać po każdym straconym golu. Siła mentalna jest ważna. W trakcie meczu trzeba spróbować wszystkiego, żeby wzbudzić u swoich przeciwników wątpliwości. Sam zawsze chciałem budzić u nich strach, czuć go, patrząc im w oczy. Chciałem, by przed meczem mówili: „Będziemy grać przeciwko Omeyerowi, to będzie problem”.

Oczywiście, po pewnym czasie nie musiał już tego robić, wystarczała jego reputacja. A na tę zaczął pracować w tempie wręcz ekspresowym. Jeszcze w 1989 roku zbierał autografy od drugiej ekipy Francji, która przyjechała do jego rodzinnego miasta. Pięć lat później stał już w bramce SC Selestat Handball, swojej pierwszej profesjonalnej ekipy. Miał niespełna 18 lat. Spędził tam sześć sezonów, po drodze zadebiutował w kadrze. Zresztą do dziś pamięta moment, gdy go do niej powołano po raz pierwszy.

Byłem w domu rodziców. Zadzwonił do mnie Daniel Costantini, ówczesny trener kadry. Wiedziałem, że to się może wydarzyć, prezydent Selestat mnie ostrzegł. To był maj 1999 roku, kilka miesięcy po mistrzostwach świata, gdzie Francuzi zajęli szóste miejsce i zakwalifikowali się do igrzysk w Sydney. Miałem 22 lata, a Daniel powiedział mi, że chce mieć trzeciego bramkarza, który będzie młodszy i złapie w ten sposób doświadczenie. Rozłączyłem się. Ledwo mogłem mówić. Nie wiedziałem nawet, jak ogłosić wiadomość mojej rodzinie. Czułem mnóstwo emocji.

Niespełna dwa lata później był już mistrzem świata. Zachowały się z tego momentu zdjęcia, gdy wpada na ławce w ramiona Costantiniego. To był jego pierwszy tytuł w karierze, wcześniej nie wygrał niczego, bo Selestat nie było klubem, który rywalizowałby o trofea. Zresztą gdy zdobywał mistrzostwo, grał już w Montpellier, do którego przeszedł kilka miesięcy wcześniej. Sukces świętował z rodziną, ale po drodze miał między innymi odwiedziny u Jacquesa Chiraca, ówczesnego prezydenta, imprezę w Paryżu, a potem wielkie powitanie w Montpellier.

Jak ktoś zaczął kolekcjonować puchary od mistrzostwa świata, to musiał mieć dobrą karierę, prawda?

Wychodzi, że tak. Bo nieco ponad rok później wraz z kolegami rozpoczął trwającą pięć lat dominację we francuskiej lidze. Do tego – w 2003 roku – wygrał Ligę Mistrzów, która, jak sam podkreślał, była jednym z głównych czynników stojących za jego transferem. – Kusiła mnie. To był mój Święty Grall, którego chciałem zdobyć – opowiadał. Zrobił to niezwykle szybko, ale czy się zatrzymał? Nie no, gdzie tam. W trakcie swojej kariery wygrał ją jeszcze trzykrotnie – za każdym razem w Kiel, gdzie przeszedł w 2006 roku.

Który tytuł jest moim ulubionym? Nie wiem. Grałem w Lidze Mistrzów różnych formatach. Finał z 2003 roku – w systemie mecz-rewanż – był niesamowity. Odrobiliśmy wielkie straty, w Pampelunie przegraliśmy ośmioma bramkami. Ten mecz był szalony! Hala w Montpellier wręcz stała w ogniu. Wszyscy zagraliśmy genialnie, wygraliśmy dwunastoma trafieniami. 15 tysięcy ludzi oglądało ten mecz na głównym placu w mieście. Świętowaliśmy potem z nimi – wspominał.

Dla Montpellier Liga Mistrzów z 2003 roku była pierwszą w historii klubu (powtórzyli ten sukces w 2018), a Omeyer do jej zdobycia walnie się przyczynił. Po czym kilka lat później przeszedł do Niemiec i… od razu wywalczył kolejne trofeum. Też pierwsze takie w historii klubu. Potem dołożył jeszcze dwa kolejne – w 2010 i 2012 roku.

Pierwszy tytuł w Kiel był specjalny. Klub zatrudniając mnie mówił, że chce wygrać te rozgrywki. Udało się 10 miesięcy później. W finale graliśmy z Flensburgiem, derbowym rywalem. Na wyjeździe zremisowaliśmy, przy okazji rewanżu czuć było napięcie w powietrzu. Fani byli niesamowici – wspominał. – Kolejne tytuły? Je wygrywałem już w formacie Final Four. To zupełnie inny rodzaj rywalizacji, ale też go kocham. Każda z moich wygranych w Lidze Mistrzów miała inny smak. Przy okazji drugiej odrobiliśmy sześć bramek straty do Barcelony. Trzecia to koniec perfekcyjnego sezonu, wygraliśmy wtedy wszystkie mecze w Bundeslidze.

W Kiel przez siedem lat Omeyer wielokrotnie sięgnął szczytu. A potem odszedł, wrócił na rok do Montpelier i zgłosiło się PSG. Tam też miał pomóc wygrać Ligę Mistrzów, ale się nie udało. W jego ostatnim zawodowym sezonie paryżanie polegli w ćwierćfinale. Lepsze okazało się… Vive Kielce. Ale mimo tego Omeyer na swoją karierę w najważniejszych klubowych rozgrywkach nigdy nie narzekał.

Miał w końcu cztery mocne powody, by uznać ją za naprawdę udaną.

„Najważniejszy jest wynik”

Jego klubowe osiągnięcia były więc naprawdę wielkie. A przecież została jeszcze kadra. Po mistrzostwie z 2001 roku Thierry Omeyer dołożył cztery kolejne. Przy każdym z nich był kluczową postacią. Jednak pytany o najważniejsze mecze w karierze wymienia dwa olimpijskie finały – ten z 2008 i 2012 roku. W obu przypadkach wraz z kolegami sięgał po złoto (a w 2016 roku dołożył srebro)

2008 rok to mój pierwszy finał. Każdy sportowiec marzy o tym, by w takim zagrać. A mi wyszedł mecz wybitny. Zanotowałem 19 interwencji, na skuteczności 50 procent – wspominał. W tamtym spotkaniu wszedł na poziom, który potem sprawił, że wybrano go nie tylko najlepszym bramkarzem, ale i najlepszym zawodnikiem na świecie w tamtym właśnie roku. Dla Islandczyków, z którymi Francuzi rywalizowali w finale, był ścianą nie do przejścia.

W pełni było widać wszystko to, o czym mówił, gdy pytano go o to, jak to jest być bramkarzem.

Trzeba czuć satysfakcję z każdej interwencji, ale też szybko skupić się na kolejnej. W każdym meczu poszybuje w twoją stronę jakieś 50 strzałów, ważna jest jak najwyższa średnia interwencji. Świetnie bronić trzeba od początku, by drużyna weszła na właściwe tory. Ale ostatecznie najważniejsze jest dla mnie zwycięstwo, nie moje statystyki. Wiadomo, wiele od nich zależy, to ważna część wyniku, ale kluczowe jest to, kto wygra spotkanie – mawiał.

Często dodawał też, że bramkarz na parkiecie jest samotny. Po tamtym finale to on jednak był gwiazdą, ściskali go wszyscy koledzy. Zresztą kto jak kto, ale on dał się poznać przez lata jako postać, która ważna była w każdej szatni. Nawet jeśli niekoniecznie lubił się w niej specjalnie uzewnętrzniać.

Gdy stałem się ważną postacią, nauczyłem się mówić nieco więcej. Choć zawsze wolałem być liderem za sprawą swojej gry, nie tego, co robiłem poza boiskiem. Nauczyłem się jednak znajdować właściwe słowa, by nakręcić kolegów. W końcu wiele razy nosiłem też opaskę kapitańską – wspominał. Wiele osób zauważało też, że na boisku zupełnie się zmienia, staje się inną postacią, niż w zwykłym, codziennym życiu.

Tak, moja rodzina i przyjaciele o tym wiedzą. Jestem ja, ale jestem też ja na boisku. Raczej pozostaję opanowany. Na boisku uaktywnia się moja strona zabójcy. Chcę wejść do głowy rywalom. Muszę to robić, by grać na odpowiednim poziomie – opowiadał. I, jak już wspominaliśmy, najlepiej robił to w meczach o największym znaczeniu.

Cztery lata po finale z Pekinu pokazał to znowu. Z igrzysk w Londynie szczególnie dobrze wspominał jednak nie mecz o złoto, a półfinał przeciwko Chorwacji. – Czułem się wtedy doskonale. Miałem poczucie, że zawsze wiem, gdzie rywale za chwilę rzucą – wspominał. Faktycznie, zagrał wtedy znakomite zawody. Podobnie jak i w finale, który uznał za drugi najlepszy moment swojej kariery. Drugi, bo na pierwszym miejscu niezmiennie znajduje się zdobycie złotego medalu z Pekinu.

A za nimi? Pięć mistrzostw świata, trzy tytuły mistrza Europy i klubowe sukcesy. Ma z czego wybierać.

„Handball to moje życie”

Piłce ręcznej oddał trzy dekady w roli zawodnika. 25 lat gry na profesjonalnym poziomie. Wygrał, co mógł wygrać. Stał się legendą na długo przed tym, jak skończył karierę. I zrobił coś, co od zawsze chciał zrobić – zainspirował kolejne pokolenie bramkarzy, tak jak on inspirował się swoimi wielkimi poprzednikami.

Bycie bramkarzem to prawdziwy wybór. Musisz go podjąć. To nie pozycja „wyjściowa”, gdy zaczynasz grać. Bramka to też odpowiedzialność. Trzeba nad sobą cały czas pracować – mówił. I starał się to wszystko samemu robić. Twierdził, że kilkukrotnie w trakcie kariery zmieniał delikatnie styl bronienia. Choć niekoniecznie było to zauważalne dla laików. Za przykład podawał choćby to, że w początkach jego kariery w reprezentacji Costantini powiedział mu, by wyczekiwał na rzut, nie podejmował decyzji o interwencji przed strzelcem.

Dostosował się do tej rady. I zaczął bronić jeszcze lepiej.

Pierwsze lata zawodowej kariery łączył ze studiami. Bo piłka ręczna we Francji dopiero, jak mówił, się wtedy na różne sposoby profesjonalizowała. Thierry Omeyer widział te wszystkie zmiany na własne oczy, był ich ważną częścią. Nawet jego wyjazd do Niemiec się nią stał, bo tam (jak i inni reprezentanci Francji) podpatrzył rzeczy, które potem przenosił na kadrę.

Zaczynałem w latach 90. Widziałem, jak ten sport ewoluuje, jak profesjonalizuje i kreuje się nasza liga. To zaowocowało świetnymi wynikami reprezentacji, zainteresowało sponsorów. Mecze dziś przyciągają więcej widzów w całym kraju. Kluby są w pełni profesjonalne. Wszystko to poszło w parze z rozwojem samego handballa, który dziś jest szybszy. Jest więcej bramek i akcji – mówił. I podkreślał, że przez to też musiał cały czas się rozwijać, by za tym nadążyć.

Nadążał przez dobrze ponad dwie dekady. Od 1994 do 2019 roku, licząc tylko jego profesjonalną karierę. Motywację miał jednak najlepszą z możliwych. – Piłka ręczna to moja pasja. Moje życie. Każdy trening czy mecz sprawiają mi radość. Gram, bo chcę wygrywać kolejne tytuły – mówił, gdy miał 38 lat. Zresztą kochał nie tylko swoje mecze. On ogółem uwielbia sport. Każdy. Jego żona nazywa go „Titipedią” (Titi to jego pseudonim), bo „mógł zapomnieć kupić chleb, ale pamiętał, kto wygrał Tour de France w 1978 roku czy kto strzelił bramki w meczu sprzed dwudziestu lat”.

Nic dziwnego, że tak długo grał na najwyższym poziomie. To gość, który po prostu każdym meczem się jarał. I w każdym chciał być najlepszą wersją siebie. Często mu się to udawało. Świadczy o tym nie tylko jego półka z trofeami, ale fakt, że czy to w Montpellier, czy w Kiel, czy w Paryżu uważany jest za legendę. Ba, cała Francja twierdzi, że lepszego nie było i pewnie długo nie będzie.

Thierry Omeyer był po prostu gigantem.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne kraje

Vinicius zmarnował rzut karny. Blamaż Brazylii z Wenezuelą [WIDEO]

Patryk Stec
10
Vinicius zmarnował rzut karny. Blamaż Brazylii z Wenezuelą [WIDEO]

Inne sporty

Komentarze

5 komentarzy

Loading...