Reklama

Kiedy umiera legenda

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

29 grudnia 2022, 21:54 • 6 min czytania 16 komentarzy

Ileż magii zaklinały w sobie godności tych dwóch. Takie dźwięczne i wdzięczne. Diego Armando Maradona. Och, te imiona, to nazwiska. Długa, czarodziejska, hałaśliwa, krzykliwa, ogłuszająca i świdrujące zbitka. Pele. Och, ta ksywka. Krótka, boska, bajkowa, mitologiczna, nieprzyzwoicie legendarna. Przecież trzeba było mieć serce z kamienia i mózg nieprzystosowany do zachwytów, żeby nie uwierzyć z miejsca i na słowo, że Maradona i Pele to ludzie, wokół których powstała wielkość piłki nożnej. 

Kiedy umiera legenda

5 grudnia. Brazylia pokonuje Koreę Południową w Katarze. Na ekranie baner z Pele wtulonym do piłki. Dariusz Szpakowski wygłasza coś na wzór inwokacji: „Dla niego grają, jemu życzą, jego kochają. I chcą, żeby żył, żeby był z nami, jak najdłużej, mimo choroby nowotworowej. Oto słynny Pele. To taka jedność w pragnieniach, w modlitwie. Brazylia przesyła, może i drogą przez niebiosa, do Pelego: Pele, jesteśmy z tobą. Tak jak my wszyscy, nie tylko Brazylijczycy. Pamiętamy wszystkie twoje akcje, a teraz życzymy ci, żebyś był z nami, jak najdłużej. Żyj Pele. Walcz Pele. Bądź Pele”.

Pele leżał w szpitalu i umierał. Był starcem, wiekowym panem, który latami cierpiał na problemy z żołądkiem i biodrami, tłukł się z rakiem jelita, borykał się z niewydolnością nerek, arytmicznie przygrywało jego serca. Daleko było mu jednak do Diego Maradony. Ten przez niemal połowę swojego barwnego żywota wychodził ze szpitali, żeby zaraz do nich wracać, a gdzieś w międzyczasie, jakby mimochodem, setki razy obwieszczano jego śmierć i setki razy dementowano plotki o jego agonii, aż w końcu słowo stało się ciałem i odszedł człowiek, który potrafił wykrzyczeć: „wybór ostateczny należy do mnie, śmierć należy do mnie – nie do lekarzy, nie do Argentyńczyków, nie do Jezusa Chrystusa, a do mnie!”. Pele odchodził inaczej, w bezpiecznym oddaleniu od kamer i tłumów, mniej szalenie, bardziej kontrolowanie, nie ma tu raczej żadnych tajemnic i skandali.

Jest śmierć.

Koniec życia.

Reklama

I jest w tym coś pięknego, że dopełniona już historia Pelego jest tak spójna w swoim cukierkowym obrazie. Pierwszy ze swoich trzech Pucharów Świata zdobył jeszcze jako nastolatek, a do tego w czasach, gdy telewizja raczkowała i oglądali go głównie naoczni świadkowie, co nie przeszkodziło Brazylijczykom wynieść go na ołtarz i tytułować bogiem, bo triumfem z 1958 roku przywracał narodowi utraconą osiem lat wcześniej godność. Ponoć zemdlał na chwilę po golu strzelonym w dziewięćdziesiątej minucie finału ze Szwecją, a ocknął się już niesiony na rękach przez kolegów z kadry Canarinhos…

Ilekroć tylko czytało lub słuchało się jakichkolwiek wspominek Pelego z własnej kariery, zawsze odnosiło się wrażenie, że to materiał na wyidealizowaną bajkę dla wyjątkowo naiwnych dzieci.

Od pucybuta do milionera.

Od lepianek do apartamentów.

Od błota do fleszy.

Od podwórkowego kopacza do salonowego gwiazdora.

Reklama

Od zera do bohatera.

Przecież to brzmi nienormalnie i nierzeczywiście. Jak to możliwe, że obok takiego „świętego” biegać potrafił taki naturszczyk jak Garrincha? Tamten pełnokrwisty, pokręcony, zdziczały, a tu taki perfekcyjny Pele! Dajcie spokój, nawet, kiedy kończył karierę w barwach New York Cosmos, zaciskał pięść i krzyczał do mikrofonu: „kocham, kocham, kocham!”. W sensie: piłkę nożną, że ją tak kochał, bardzo kochał, aż po trzykroć.

Podczas mundialu nieco pokątnie czytałem jego autobiograficzną pozycję „Piłka nożna zmienia świat”. Nie jest to wielka literatura, ani sportowa, ani obyczajowa, ani żadna inna, wprawiony krytyk powiedziałby, że nastawiona na grę sentymentem dla czystego zysku, i korespondowałoby to z sensem emerytury piłkarskiego Pelego, ale – tak po prawdzie – w tym krótkim dziele objawia się cały pogląd brazylijskiej legendy na otaczającą go rzeczywistość i tajemnicę własnej kariery.

Jemu naprawdę imponowała jednocząca właściwość piłki nożnej. To, że biedak mógł kopać z bogaczem, a patrycjusz z pariasem, że ktoś z metropolii mógł asystować komuś ze slumsów, że poprzez brudne fawele można było przekiwać się do pachnącej willi, że w jednej drużynie grywa i czarny, i żółty, i biały, że jest w tym wszystkim różnorodność, która przekształca się w jednorodność, gdy tylko przywdziewa się ten sam kolor t-shirtu. Nie są to myśli godne Nobla, ale są to filozofie w sam raz na Pelego.

Autentycznie szokowała go siła kosmopolityzmu. Wygrywał najważniejsze trofea i medale świata, podziwiały go tysiące, kleiły się do niego fanki, jeździł po wszystkich długościach i szerokościach geograficznych, a jego rodzice nie mogli obejrzeć większości jego spotkań, bo mentalnie i technologicznie tkwili w epoce przed rozwojem mass-mediów.

Cóż, z tego, skoro Pele – podobno, bo nie wszystko zarejestrowały kamery – strzelił tak dużo goli, że współcześni wielcy piłkarze długo nie mogli go doścignąć. On sam nieco nieśmiało nazywał się: „pierwszą globalną gwiazdą piłki nożnej”.

Potem śmielej.

I śmielej.

A na koniec to już chyba nikt tego nie podważał.

Kapitalne było też to, że Pele nie lubił ksywki „Pele”. Tej sławnej, tej kultowej, tej legendarnej ksywki „Pele”. Wzięła się trochę z przypadku, wcześniej miał kilka innych przydomków, a sam Pele nie wie do końca, dlaczego zaczęto zwać go „Pele”, tym bardziej, że nigdy w pełni tego nie zaakceptował, lubiąc swoje pełne i wrodzone Edson Arantes do Nascimento. Na serio i na poważnie Pele przyjął „Pelego”, kiedy – tak to tłumaczył w autobiografii – zrozumiał, że „Pele” jest dla mas. Że „Pele” ma być właśnie sławny, kultowy, legendarny, a Edson Arantes do Nascimento to Edson Arantes do Nascimento dla siebie i najbliższych. Im więcej minęło jednak czasu, tym – też to przyznał – więcej było w nim „Pelego” niż Edsona Arantesa do Nascimento.

Nic dziwnego.

Choć jest w tym jakiś komizm, bo Pele o „Pele” mówił często w trzeciej osobie liczby pojedynczej.

Jak o tym sławnym, kultowym, legendarnym.

Jak o bogu.

Bogu, z którego śmiano się, że nie zna się na piłce nożnej i rzuca absurdalne klątwy na swoich potencjalnych następców, że myli się w typowaniu meczów i turniejów, że bredzi i rozmienia się na drobne, podszczypywał go nawet sam Diego Armando Maradona, który zaczął swoją poważną karierę, gdy Pele swoją skończył, ale ostatecznie nawet butny Argentyńczyk potrafił przyznać, że Pele to „Pele”, jak wspaniale brzmi ta ksywka, tak wspaniały był Pele.

Można, kierując się nostalgią za czasami, których się nie pamięta i za meczami, których się nie widziało, odpalić sobie skrót jakiegoś występu Pelego z lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych albo siedemdziesiątych. Uśmiechnąć się, jak wolno Brazylia operowała piłką na czarno-białym obrazie z finału mundialu 1958 w Szwecji. Przypomnieć sobie, że w tej słynnej akcji z przepuszczeniem piłki obok bramkarza w 1970 roku z Urugwajem, to jednak Pele nie trafił do pustej bramki…

I zapamiętać go jako legendę.

Czytaj więcej o Pele:

Fot. Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

16 komentarzy

Loading...