Po finale mundialu w Katarze chyba możemy powiedzieć, że sprawiedliwości stało się zadość. Lionel Messi sięgnął po najważniejsze trofeum w piłkarskim uniwersum. Dodał ostatni diament do swojej jakże wyjątkowej korony budowanej od 2005 roku. Wypełnił też kartkę, na której zdania z poprzednich lat były niedokończone, chaotyczne, jakby pisane prosto z serca, tylko że przepełnionego żalem. Były łzami smutku.
Teraz nowe łzy mają inne znaczenie, przedstawiają język radości, który Messiemu pomogli znaleźć jego najwierniejsi kompani. Bez nich nie mógłby tego wszystkiego osiągnąć.
Ekipa kompanów na złoty medal
To on nosił ciężkie brzemię przez wiele lat. Był twarzą misji, która miała tyle trudnych zakrętów, że wielu skazywało ją na porażkę. Czasami mogło się wydawać, że w ich konsumowaniu jest samotny. Że może nie dać rady, że przyjmowanie najgorszych ciosów na siebie nie może prowadzić do sukcesu. Messi nauczył się jednak – lepiej późno, niż wcale – że tak jak sam potrafił wygrywać pojedyncze mecze, tak sam mundialu nie wygrałby nigdy.
Messi nigdy nie prosił o swój los. Wcale nie musiał być człowiekiem, na którego liczy 45 milionów Argentyńczyków. Ale był nim, żył z tą myślą od ponad dekady. Musiał się z nią pogodzić, tak jak musiał zdawać sobie sprawę, że do swojego „Last Dance” potrzebuje wyjątkowej drużyny na miarę zwycięstwa w mistrzostwach świata.
Przed Copa America w 2021 roku spojrzał na ludzi, którzy chcieli mu służyć. Zawsze wiedział, że może liczyć na swoich rodaków, ale też zawsze brakowało kogoś, kto scaliłby różne osobowości i potencjały piłkarskie w sensowną całość. Kimś takim okazał się Lionel Scaloni, jeden z argentyńskich bohaterów, który niczym Gandalf scalił Drużynę Pierścienia mającą na celu ochronić Froda. Frodo ostatecznie dał radę, Messi też. Ale gdyby nie inni, historie obu nie mogłyby zakończyć się pomyślnie.
Di Maria piękną klamrą zamknął swój epizod w historii Messiego
Jest w tym coś pięknego, że piłkarz, który w fazie pucharowej przed finałem rozegrał tylko 8 minut, na najważniejszy mecz w życiu wzniósł się na wyżyny. Nie zawiódł siebie, narodu, Messiego. Wywalczył rzut karny, a potem strzelił gola. Straszył na skrzydle i zasłużył na osobny akapit. Ocierał się o wybitność.
Akurat o Angelu Di Marii rzadko można to powiedzieć, ale nieczęsto gra się przecież w finałach największych turniejów na świecie. Bo – przyznajmy uczciwie – ostatni tak fantastyczny mecz w swojej karierze 34-latek rozgrywał w finale Copa America w 2021 roku. Strzelił zwycięską bramkę z Brazylią, po której płakał tak jak po pokonaniu Hugo Llorisa. A warto dodać, że do historii Leo dodał własne łzy radości nie po raz pierwszy. Meczem z Francją zwieńczył bowiem dzieło, którego początki sięgają 2008 roku. Finał olimpiady, gol, objęcie wtedy jeszcze kandydata na najlepszego piłkarza w historii. 14 lat później: kopiuj, wklej. Także historia Di Marii dopełniła się jak należy.
Epickie połączenie nie do powtórzenia
A nie tylko jemu Messi może dziękować, bo gdyby mógł, zapewne nosiłby na rękach jeszcze Emiliano Martineza, Enzo Fernandeza, Rodrigo De Paula czy Alexisa Mac Allistera. A więc tych, którzy najbardziej błyszczeli w finale mistrzostw świata, a także w drodze do niego. Owszem, bohaterów jest więcej, nie możemy zapominać o Julianie Alvarezie czy Nahuelu Molinie. Każdy z wymienionych pokazał, że był godzien miana „członka Drużyny Pierścienia”. Każdy zrobił coś, co można oprawić w bramkę: bronił rzuty karne, strzelał gole czy niszczył rywali w destrukcji.
Weźmy takie „Dibu” Martineza. Wczoraj popisał się być może paradą mundialu w 123. minucie meczu. Spełnił obietnicę złożoną w przeszłości, że za Messiego byłby gotów umrzeć. Nie umarł, ale rozegrał najlepszy miesiąc w swojej karierze. Bramkarz, który nigdy nie grał w topowym klubie. Gość, który poza turniejami wiedzie spokojne życie, bo mało kto o nim mówi. Jest po prostu średniakiem, taki jego los. Mistrzostwa świata w 2018 roku oglądał jako kibic na trybunach. Ale już cztery lata później schodził z finałowego podium jako najlepszy bramkarz mundialu. Football, bloody hell.
Taką klasą średnią w reprezentacji Argentyny przedstawiają także Molina czy Mac Allister, nie mówiąc o Otamendim lub Acunii. Nazwisko żadnego z nich nie mogło robić wrażenia przed mistrzostwami świata. To zmieniało się z biegiem czasu, widzieliśmy, że ci jegomoście pokazują chyba nawet więcej więcej dobrego na boisku, niż kiedykolwiek wcześniej pokazali w koszulce Albicelestes. Jeszcze raz pochwalmy trenera Scaloniego – to głównie jego zasługa. Jego nos do taktyki, jego zarządzanie tajną bronią, jaką był Messi. Nigdy dotąd niewykorzystaną właściwie, źle opakowywaną, albo wręcz stającą się jedyną bronią Argentyny. Piłkarze to czuli, czekali na jego ruch, nikt nie nauczył ich funkcjonować inaczej. Do teraz, do czasu kadencji 44-latka, który okazał się kapitalnym selekcjonerem.
Nie ma wątpliwości, że ta ekipa walecznych zakapiorów, którzy byli gotowi zginąć na boisku za powiernika ich marzeń, zostanie zapamiętana na bardzo długo. Osobno większość z nich nie robi aż takiego wrażenia, ale na tym przecież polega cała magia. Dla konkretnej sprawy, dla dobra tej najważniejszej misji razem zagrali tak dobre zawody, że czegoś takiego już chyba nie da się powtórzyć. Tak jak tolkienowskiej kreacji bohaterów – oni byli jedyni w swoim rodzaju.
WIĘCEJ O MISTRZOSTWACH ŚWIATA W KATARZE:
- Marciniak i polscy sędziowie pozytywnymi bohaterami finału. Nienaganny występ Polaków!
- 20 lat wspinaczki Szymona Marciniaka na szczyt. „Piłkarsko był na Ekstraklasę”
- Michał Anioł futbolu. Kylian Mbappe przegrał, ale zachwycił świat
- Najwspanialszy finał mundialu w historii! Argentyna mistrzem świata!
- Niezniszczalni. Niezatapialni. Nieśmiertelni
Fot. Newspix