Dziś wieczorem Tyson Fury (32-0-1, 23 KO) stoczy kolejny pojedynek o obronę mistrzowskiego pasa WBC. Rywalem będzie jego rodak… lecz problem polega na tym, że nie będzie to Anthony Joshua (24-3, 22 KO), którego oczekiwali kibice boksu na całym świecie. Naprzeciwko Fury’ego stanie Derek Chisora (33-12, 23 KO), z którym Król Cyganów już dwa razy spotkał się w ringu. Wszystko wskazuje na to, że dzisiejsza walka będzie tylko formalnością – przystankiem na drodze do starcia z Fury’ego z Oleksandrem Usykiem (20-0, 13 KO). Lecz choć zapowiada się na jednostronne widowisko, to wciąż wzbudza wielkie zainteresowanie w Wielkiej Brytanii. Do tego stopnia, że organizatorzy nie mieli problemu z wyprzedaniem kompletu sześćdziesięciu tysięcy biletów na obiekt Tottenhamu Hotspur.
Spis treści
CHISORA – DEFINICJA SOLIDNOŚCI
Derek Chisora (33-12, 23 KO) to pięściarz, który jest doskonale znany fanom znad Wisły – i to z kilku powodów. Dziesięć lat temu jego agentem był Polak, Jerzy Kopiec. I była to owocna współpraca, gdyż Chisora otrzymał wtedy propozycję walki o pas WBC z Witalijem Kliczką (45-2, 41 KO). Przegrał tamto starcie wyraźnie na punkty, ale i tak wyrobił sobie opinię twardego zawodnika. Słusznie twierdzono, że jego agresywny styl i wywieranie presji może sprawić problem niejednemu pięściarzowi. W 2019 roku boleśnie przekonał się o tym Artur Szpilka (24-5, 16 KO), którego The War zmiótł z ringu w drugiej rundzie.
Sęk w tym, że chociaż zwykle Chisora dawał dobre, wyrównane walki, to te najważniejsze jednak przegrywał. W ubiegłym roku dwukrotnie pokonał go Joseph Parker (30-3, 21 KO). Wcześniej dokonali tego Oleksandr Usyk (20-0, 13 KO), dwa razy Dillian Whyte (29-3, 19 KO), Agit Kabayel (22-0, 14 KO) czy Kubrat Pulew (29-3, 14 KO). I owszem, na kartach punktowych to były ciasne walki. Ale nawet jeżeli w większości z nich wynik mógł pójść w obie strony – ostatecznie w górę wędrowały ręce rywali.
Chociaż zawodowy rekord Chisory może sugerować, że jest co najwyżej przeciętnym pięściarzem, to trzeba oddać bokserowi urodzonemu w Zimbabwe, że nie bał się podejmować wyzwań w karierze. Często przegrywał w rewanżach, lecz zorganizowanie mu kolejnych starć z tymi samymi rywalami miało sens. Z tego schematu wyłamuje się tylko jeden przypadek. To pojedynki z Tysonem Furym. Walki, po których stworzenie trylogii jawi się jak zupełny mismatch.
Pierwszy raz pięściarze walczący pod brytyjską flagą spotkali się w 2011 roku. Obaj byli wówczas niepokonani, a stawką pojedynków były mistrzowskie pasy Wielkiej Brytanii oraz Commonwealth Boxing Council. Król Cyganów wygrał pojedynek przez jednogłośną decyzję punktową (117-112, 117-112, 118-111).
Do drugiego starcia Chisora-Fury doszło trzy lata później. Wówczas Olbrzym z Wilmslow i The War zmierzyli się o tytuł zawodowego mistrza Europy. Gypsy King ponownie okazał się lepszym pięściarzem i wygrał nawet bardziej zdecydowanie. Del Boy nie mógł poradzić sobie z przewagą warunków fizycznych rywala. I tak, obijany z rundy na runę i coraz bardziej zrezygnowany, przegrał w dziesiątej rundzie, poddany przez swój narożnik.
Czy zatem ich trzecia walka ma jakikolwiek sens? Jak trylogia Chisora-Fury wypada na tle innych rywalizacji bokserskich, na które składały się trzy pojedynki? Przedstawmy pokrótce te trylogie w królewskiej kategorii wagowej, które szczególnie zapadły w pamięci kibiców.
ALI VS FRAZIER – KLASYK LAT 70.
Zaczynamy od top of the top. O ile w przypadku wielu rywalizacji można mówić jako o jednych z najlepszych trylogii bokserskich, tak w przypadku starć Muhammada Alego (56-5, 37 KO) i Joe Fraziera (32-4-1, 27 KO) wielu ekspertów nie ma wątpliwości. To najlepsza seria w dziejach pięściarstwa. Bokserskie opus magnum, pozycja obowiązkowa dla każdego fana szermierki na pięści. Każdy z trzech pojedynków stał na znakomitym poziomie, a trzeci, nazwany „Thrilla in Manila”, obrósł szczególnym kultem. Ale zacznijmy od początku.
Do pierwszego pojedynku Ali-Frazier doszło w 1971 roku, więc niedługo po tym jak Ali powrócił z trzyletniego zawieszenia za odmowę służby wojskowej. Miał sporo do udowodnienia Frazierowi, który posiadał pasy WBC i WBA. Tytuły, których The Greatest skutecznie bronił przed dyskwalifikacją.
Ale okazało się, że nawet wcielenie boga na ziemi (Ali często zwykł tak o sobie mówić) potrzebuje czasu, by powrócić do najwyższej formy. I nawet wtedy inni wybitni wojownicy, mogą niczym Kratos sprawić, że boski pięściarz będzie cierpiał.
Joe Frazier bez wątpienia zaliczał się do tego grona. Jego huraganowe ataki, ciągły napór na rywala i potężny lewy sierpowy – to wszystko stanowiło mieszankę wybuchową, zdolną do pokonania każdego. Muhammad Ali boleśnie przekonał się o tym w ich pierwszym starciu. Wprawdzie były czempion mocno rozpoczął pojedynek, lecz z czasem Frazier dochodził do głosu, wyrządzając mu coraz więcej szkód. Prawdziwą wisienką na torcie była ostatnia, piętnasta runda, w której Frazier posłał Alego na deski. Muhammad wprawdzie wstał i dotrwał do końca walki, ale zwycięzca mógł być tylko jeden.
Rewanż miał miejsce trzy lata później, a na jego miejsce kolejny raz wybrano nowojorską Madison Square Garden. Obaj podchodzili do tego pojedynku po większych lub mniejszych perturbacjach. Ali dość niespodziewanie przegrał z Kenem Nortonem (42-7-1, 33 KO), choć jeszcze w tym samym roku zdołał mu się zrewanżować. Z kolei Frazier utracił pasy na rzecz trzeciego z wielkich pięściarzy wagi ciężkiej lat 70. – George’a Foremana (76-5, 68 KO). Ali walczył w tym pojedynku bardziej pragmatycznie, często przerywał dobre akcje rywala faulami. Lecz w takiej brudnej walce The Greatest sprawdził się lepiej i udanie zrewanżował się Frazierowi.
Pierwszy pojedynek Ali-Frazier został okrzyknięty walką stulecia. Jednak naszym zdaniem najlepsza i najbardziej dramatyczna była ich trzecia walka w Manili. Walka, która stała się synonimem ringowej wojny. Zainteresowanie pojedynkiem było gigantyczne, transmitowano go do 68 krajów. Przy czym obaj pięściarze rozpoczęli walkę o 10 rano, by widownia ze Stanów Zjednoczonych mogła obejrzeć ich starcie w najlepszym czasie antenowym.
Kiedy w rocznicę śmierci Joe Fraziera przybliżaliśmy jego postać, tak opisaliśmy ten pojedynek:
Ali był aktywniejszy, wyprowadził aż 917 ciosów, przy 674 Fraziera. Lecz liczby wyprowadzonych mocnych ciosów były już bardzo zbliżone – 365:337 na korzyść Alego. To była prawdziwa wojna na wyniszczenie przeciwnika, która trwała aż czternaście rund.
W przerwie przed finałowym starciem Muhammad prosił swój narożnik, by ten rozciął mu rękawice. W końcu w poprzedniej rundzie wyprowadził aż 74 uderzenia, z czego 50 celnych! A Frazier nie chciał za nic paść. Ale w drugim narożniku sytuacja nie była lepsza. Frazier był już tak zmęczony, że kontrował rywala tylko sporadycznie. W dodatku jego twarz była cała zapuchnięta. Dodajmy do tego… zaćmę, na którą chorował. Pięściarz walczył niemalże nie widząc nadlatujących ciosów. Dlatego też Eddie Futch, który był jego trenerem (Yancey „Yank” Durham już nie żył), powiedział do swojego podopiecznego:- To koniec, Joe. Nikt nie zapomni tego, co tu dziś zrobiłeś.
Można się tylko zastanawiać, czy narożnik Fraziera nie słyszał, czy zignorował wołania swojego człowieka – Williego Monore’a. Ten z kolei siedział nieopodal obozu Alego i dawał znać Futchowi, że przeciwnik Smokin’a też ma dość. Jednak to Frazier został poddany. I chociaż chciał walczyć, to później nigdy nie podważył słuszności decyzji swojego trenera.
Choć jak wspomnieliśmy Frazier i Ali nie darzyli się wzajemną sympatią (i taki stan utrzymywał się przez lata), to po walce trudno było nie odnieść wrażenia, że jednak w ich relacjach występuje wzajemny szacunek do swoich umiejętności.
– Biłem go ciosami, które mogłyby zburzyć mury miasta – mówił Joe Frazier.
Z kolei Muhammad Ali powiedział:- Ja i Joe przyjechaliśmy do Manili jako mistrzowie, ale powróciliśmy stamtąd jako starzy ludzie.
GDY KOSA TRAFIA NA KAMIEŃ – HISTORIA RYWALIZACJI ALI KONTRA FRAZIER
HOLYFIELD VS BOWIE – KLASYK LAT 90.
Seria starć, która do dziś jest uważana za jedną z najlepszych w historii całego pięściarstwa, bez podziału na kategorie wagowe. Na papierze posiadała wszystko, by stać się przyszłym klasykiem boksu. Dwóch wybitnych pięściarzy – Evander Holyfield (44-10-2, 29 KO) oraz Riddick Bowe (43-1, 33 KO) – którzy znajdowali się w swoim najlepszym okresie. The Real Deal był świeżo upieczonym mistrzem, po trzech obronach tytułów. Z kolei Bowe rozpychał się w wadze ciężkiej jako srebrny medalista olimpijski z Seulu. Przegrał tam złoty medal z Lennoxem Lewisem (41-2-1, 32 KO), jednak była to porażka w skandalicznych okolicznościach. Po jednym z ciosów Lewisa sędzia niesłusznie przerwał walkę, choć Amerykanin mógł i chciał kontynuować pojedynek.
Doprawdy, każda z ich trzech walk ma w sobie coś wyjątkowego. Według ekspertów, najlepsza pod względem poziomu jest pierwsza, która padła łupem Riddicka. Magazyn The Ring wybrał ten pojedynek najlepszym starciem 1992 roku.
Bowe zwyciężył na kartach sędziowskich 115-112 i dwa razy 117-110, lecz po takim show z obu stron, rewanż był konieczny. Doszło do niego równo rok później – w listopadzie 1993 roku. Walka była nieco bardziej taktyczna, co zadziałało na korzyść Holyfielda. Ale jednym z jej największych bohaterów był… James Miller. Motoparalotniarz, który z sobie tylko znanych powodów postanowił wylądować na środku ringu. Ta sztuka mu się nie udała, śmiałek odbił się od lin ringu, po czym wpadł w pierwsze rzędy kibiców. Te zajmowali akurat ludzie z bliskiego otoczenia Riddicka Bowe. Akcja Millera najwyraźniej nie przypadła im do gustu, bo rozjuszona grupa poturbowała nieoczekiwanego gościa do nieprzytomności.
– To była walka wagi ciężkiej, a tylko ja zostałem znokautowany – skomentował całe zajście Miller. W ramach dygresji: nie był to jedyny tego rodzaju wyczyn Jamesa, który decydował się również na lądowanie na dachu pałacu Buckingham czy też latał nad trybunami stadionu Bolton Wanderers, kiedy ci grali mecz z Arsenalem. “Bohater” drugiej walki Holyfield-Bowe smutno zakończył swój los. Pod koniec życia zmagał się z chorobą wieńcową, która uniemożliwiła mu latanie. Pogarszający się stan zdrowia doprowadził go do bankructwa. Miller przeniósł się do Anchorage na Alasce. Niedługo później powiesił się w jednym z gęstych lasów na półwyspie Kenai. Jego ciało odnaleziono dopiero pół roku od tego zdarzenia.
Ale wtedy, w trakcie siódmej rundy rewanżu Holyfield-Bowe, jego wyczyn trochę pomógł byłemu mistrzowi. Evander po wznowieniu pojedynku wyglądał lepiej na tle zdekoncentrowanego rywala. The Real Deal zwyciężył przez decyzję sędziowską dwa do remisu, przez co zadał Big Daddy’emu pierwszą porażkę na zawodowych ringach.
Jak się później okazało, była to jedyna przegrana Bowe w profesjonalnej karierze. Zaś w trzecim starciu, które uchodzi za najbrutalniejszą konfrontację obu pięściarzy, Riddick Bowe zastopował Holyfielda w pierwszej rundzie. Tym samym Amerykanin został pierwszym pięściarzem, który pokonał Evandera przed czasem.
Zatem na papierze Bowe wygrał konfrontację z Holyfieldem 2:1. W dodatku raz przez nokaut. Jednak po trzech starciach z Holyfieldem, Riddick Bowe nie był już tym samym pięściarzem. Niedługo później stoczył dwie bardzo trudne walki z naszym Andrzejem Gołotą (41-9-1, 33 KO), po czym na długie lata zawiesił karierę przez problemy neurologiczne. I chociaż Polak, który dwa razy przegrał za bicie rywala poniżej pasa, również zabrał mu sporo zdrowia, to bez wątpienia największy wpływ na taki stan rzeczy miała trylogia z Holyfieldem.
EVANDER HOLYFIELD – SZEŚĆ WALK Z OKAZJI SZEŚĆDZIESIĄTYCH URODZIN MISTRZA
FURY VS WILDER – KLASYK WSPÓŁCZESNY
Tyson Fury już posiada na swoim koncie trylogię dzięki której zyskał uwielbienie fanów na całym świecie. Kiedy w 2018 roku powrócił do boksu po ponad dwóch latach przerwy, które upłynęły mu na pogrążaniu się w depresji oraz nałogach, już w grudniu wyszedł do walki z Deontayem Wilderem (43-2-1, 42 KO) – posiadaczem pasa WBC. Wydawało się, że w przypadku Fury’ego jest jeszcze za wcześnie na walkę mistrzowską z tak potężnie bijącym Amerykaninem. Bronze Bomber był faworytem tego starcia. Nie brakowało opinii, że nawet jeżeli Fury będzie prowadził walkę na punkty, to Wilder w końcu go dopadnie. W końcu na 40 pojedynków które stoczył do czasu pierwszego spotkania z Tysonem, Deontay aż 39 rozstrzygnął przed czasem. Przeciwnik mógł być szybszy, sprytniejszy, boksować niewygodnym stylem. Ale koniec końców i tak padał po jednym z prawych zamachowych – jak to zwykło określać się nie najlepsze pod czysto technicznym względem ciosy Wildera.
Taki był również Tyson Fury. Samymi umiejętnościami bokserskimi, ringową inteligencją i pracą nóg, Olbrzym z Wilmslow po prostu zjadł mistrza WBC. Lecz walka z Deontayem Wilderem przypomina próbę poklepania w czoło krokodyla wygrzewającego się na słońcu. To kilka razy może się udać, ale wystarczy jeden moment nieuwagi by marnie skończyć. Fury przekonał się o tym dwukrotnie. Raz w dziewiątej rundzie, kiedy po jednym z sierpów zachwiał się i upadł na deski ringu. Wilder ponownie dowiódł swej siły w ostatniej rundzie. Jego prawy idealnie trafił Fury’ego, który padł niczym rażony piorunem. Tyson nie miał prawa wstać po takim ciosie.
Fury nie powstał – on wręcz zmartwychwstał, ku niedowierzaniu Wildera. Fury dotrwał do końca pojedynku, który zakończył się remisem, gdyż każdy z sędziów ocenił tę walkę inaczej. Phil Edwards widział remis 113:113, Robert Tapper wypunktował 114-112 na korzyść Fury’ego, zaś Alejandro Rochin zaznaczył wygraną Wildera 115:111. Punktacja tego ostatniego wzbudziła największe kontrowersje. Owszem, dzięki dwóm nokdaunom Amerykanin mógł zapisać sobie dwie rundy w stosunku 10-8, lecz w pozostałych starciach pokazał naprawdę niewiele na tle rywala.
W obliczu takiego wyniku, konieczny był rewanż. W nim obserwowaliśmy już innego Fury’ego. Dwa lata po powrocie na zawodowe ringi, Anglik okrzepł i powrócił do swojej najwyższej formy. Tyson najzwyczajniej w świecie sprawiał wrażenie człowieka, któremu boks ponownie sprawia masę frajdy.
Rewanżową walkę wygrał bardzo pewnie. Dominował przez cały pojedynek i wyczerpał wszystkie siły Wildera, którego narożnik w siódmej rundzie rzucił ręcznik. Choć decyzja była słuszna, to ten ruch posadą przypłacił to Mark Breland, z którym Wilder zakończył współpracę.
Jednak najgłośniejszym echem po samej walce odbiły się absurdalne wymówki Wildera, dotyczące przyczyn porażki. Dostało się całemu narożnikowi, który miał być w zmowie z Furym. Nie bez winy miał być również sędzia ringowy Kenny Beyless, pozwalający Brytyjczykowi na brudny boks. To zabawne o tyle, że Beyless w piątej rundzie odjął Fury’emu punkt i ta decyzja – korzystna dla Wildera – wzbudziła sporo wątpliwości. Później nie zabrakło też twierdzeń, jakoby Fury w rękawicach miał ukryte żelastwo i dzięki temu jego ciosy były tak mocne.
No i creme de la creme absurdalnych usprawiedliwień – za ciężka zbroja. Wilder w celu godnego uczczenia Black History Month, wychodził do ringu przyodziany w efektowne czarne żelastwo, ważące niecałe dwadzieścia kilogramów.
– Fury w ogóle mnie nie zranił, ale uniform, w którym wchodziłem do ringu, był po prostu zbyt ciężki. Przez to od początku walki nie mogłem liczyć na moje nogi. W trzeciej rundzie było już kompletnie po wszystkim –mówił Wilder w rozmowie z Yahoo Sports.
Fury wyraźnie wygrał drugie starcie, ale obóz amerykańskiego pięściarza zapewnił sobie prawo do rewanżu w razie porażki ich zawodnika. Trzeci pojedynek obu pięściarzy obfitował w zwroty akcji. Zgodnie z przewidywaniami Fury przeważał, choć Wilder rozpoczął naprawdę nieźle. Spośród pięciu nokdaunów w walce, dwa są jego udziałem. Oba nastąpiły w czwartej rundzie. Ale z każdym kolejnym starciem Wilder puchł, tracił coraz więcej sił. Do ostatnich rund wychodził już tak zamroczony, że mógłby zagrać jednego z zombie w teledysku „Thriller” Michaela Jacksona. Ale paradoksalnie, choć były to rundy do jednej bramki, Wilder każdej z nich zyskiwał coraz większy szacunek kibiców, którzy po walce docenili jego poświęcenie. Dziś nikt już nie nazywa go graczem futbolu amerykańskiego, który przypadkiem trafił do boksu. To wojownik z krwi i kości. Wprawdzie posiada swoje ograniczenia, ale ma też liczne atuty, o których sile mogliby przekonać się Anthony Joshua czy Oleksandr Usyk.
JAKI SENS MA TRZECI POJEDYNEK Z CHISORĄ?
Spoglądając na to Fury’ego z Chisorą oraz to, w jakim stylu Król Cyganów ponownie zasiadł na tronie wagi ciężkiej, jeszcze mocniej można się zastanowić nad sensem ich trzeciej walki. Wszak trylogie o mistrzowski pas zwykle są okraszone otoczką wyrównanej rywalizacji dwóch znakomitych pięściarzy. W tym przypadku mamy do czynienia z jednym zawodnikiem z najwyższej półki, który zapewne obije zaledwie solidnego przeciwnika. Tak, jak dokonał tego już dwukrotnie.
Rozmyślając nad tym pojedynkiem, trudno nie zadać organizatorom pytania będącego klasykiem polskiego internetu: a komu to potrzebne? Nie oszukujmy się – sportowo ten pojedynek nie ma wielkiego sensu. Oczywiście, nie odmawiamy Chisorze ambicji, jednak Fury wyjaśnił go już dwa razy. I to zdecydowanie.
– Fury to świetny zawodnik jeżeli nie wygłupia się w ringu. Ale kiedy walczył ze mną w 2014 roku, był lepszy niż dziś. Ja natomiast jestem lepszy niż wtedy – przekonuje The War. Chociaż my nie podzielamy tej opinii. Zarówno jeżeli chodzi o formę Fury’ego, jak i Chisory.
Król Cyganów jest tak ekscentryczną postacią, że wydaje się, iż obecnie mógłby sprzedać każdą walkę – nawet gdyby naprzeciwko niego stanął manekin. Jest wielkim – dosłownie i w przenośni – faworytem dzisiejszego starcia, a mimo to na Tottenham Hotspur Stadium specjalnie dla niego zasiądzie sześćdziesiąt tysięcy ludzi. Oraz Oleksandr Usyk, który będzie bacznie przyglądał się swojemu potencjalnemu rywalowi. Olbrzym z Wilmslow oraz Ukrainiec prawdopodobnie zmierzą się na przełomie lutego i marca przyszłego roku.
Piszemy „prawdopodobnie”, gdyż w boksie nigdy nie wiadomo, czy zorganizowanie danej walki nie wysypie się na ostatniej prostej. Najlepszym tego dowodem jest… dzisiejszy pojedynek. Wszak pierwotnie już wszystko było dogadane pomiędzy obozami Fury’ego i Anthony’ego Joshuy.
OBSTAW WYNIK WALKI FURY-CHISORA W FUKSIARZ.PL!
– 258 i Matchroom Boxing mogą potwierdzić w imieniu Anthony’ego Joshuy, że w miniony piątek przyjęliśmy ofertę przedstawioną przez ekipę Tysona Fury’ego na walkę 3 grudnia [w Cardiff]. Ze względu na śmierć Królowej zgodziliśmy się na wstrzymanie dalszej komunikacji. Czekamy na odpowiedź – brzmiał oficjalny komunikat grupy Matchroom Boxing.
Lecz promotor Króla Cyganów Frank Warren i jego grupa twierdzą, że obóz AJ-a za bardzo ociągał się z podpisaniem kontraktu, stąd do walki nie dojdzie. Przynajmniej na razie.
Tyson Fury w swoim stylu skomentował zamieszanie związane z doborem rywala: – Ci wszyscy, którzy marudzą, mogą possać grubego ku***a. Ile razy oni walczyli o mistrzostwo świata? Ile razy mieli rękawice na dłoniach? Jak wiele razy otrzymali cios? Robiłem co mogłem, by doprowadzić do walki z Joshuą. I to nie przeze mnie do tego nie doszło, więc Joshua również może possać ku***a.
Chisora z pewnością traktuje dzisiejszy pojedynek jak życiową szansę. Podczas wczorajszego ważenia pretendent wniósł 118,2 kilograma, przy 121,8 kg Fury’ego, lecz jest znacznie niższy niż mistrz, mierzy 187 centymetrów. Nie mydli też oczu, dlaczego przyjął tę walkę:
-W boksie nie ma nikogo ze względu na miłość do tej dyscypliny. Jeśli ktoś tak twierdzi, to kłamie. Wszyscy są dla pieniędzy – powiedział Chisora, który za walkę z Furym ma zarobić około ośmiu milionów dolarów. Zwycięstwo w tym pojedynku będzie nieoczekiwanym bonusem.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj więcej o boksie: