Z jednej strony Kamerun, który jeszcze przed tym mundialem borykał się z aferami, a tuż przed meczem z kadry zespołu został wyrzucony podstawowy bramkarz. A z drugiej Serbia, o której mówiło się, że mogą osiągnąć coś wielkiego – z zastrzeżeniem „o ile oczywiście się nie pokłócą”. Dwie reprezentacje z wysokim faktorem szaleństwa sprezentowały nam piękne pożegnanie z meczami o godzinie 11. Sześć goli, zwroty akcji, piękne pudła, magia rezerwowego, kuriozalne występy defensorów. Tu było wszystko.
I świetnie, bo trochę męczyły nas już powoli te mecze skrojone pod kunktatorstwo, minimalizm, próbę wyszarpania zwycięstwa po jednym jedynym trafieniu. A tutaj dostaliśmy delicje. Chociaż były to delicje wrzucone do miksera nastawionym na działanie z pełną mocą.
A przecież jeszcze przed meczem nie brakowało wątków, o które warto zahaczyć. Andre Onana, podstawowy bramkarz Kamerunu, został wyrzucony z zespołu. Powód? Różne krążą wersję. Jedna mówi, że ktoś z federacji próbował przekonać go do zmiany stylu gry i Onana się – mówiąc dość delikatnie – zirytował. Druga wersja, że „tym kimś z federacji” wcale nie był „ktoś z federacji”, a po prostu takie wskazówki golkiper dostał od trenera. I również nie zareagował na takie wskazówki zbyt pozytywnie. Tak czy siak – golkipera Interu nie było nawet na ławce.
Ale nie przeszkodziło to w tym, byśmy oglądali prawdziwego rock&rolla na boisku. Po części wynikało to ze sposobu gry obu ekip, bo mamy wrażenie, że żadna sesja treningowa przed tym starciem nie była poświęcona na bronienie się. Zarówno po stronie kameruńskiej, jak i serbskiej. Wesołe wybieganie stoperów na środek boiska, parodie zastawiania pułapek ofsajdowym, kuriozalne krycie przy stałych fragmentach gry, niedbałe podejście do pojedynków w bocznych strefach…
My tam narzekać nie będziemy, bo dzięki temu dostaliśmy show wysokiej klasy. Tak jak nie narzeka się na grę aktorską w filmach, gdzie chodzi przede wszystkim o pościgi, wybuchy i strzelaniny.
Ale trzeba przyznać, że i ofensywy obu ekip spisały się na medal. Chociaż z pewnymi wyjątkami. Po stronie Serbii zawiedli ci, na których bardzo mocno się liczyło. Aleksandar Mitrović mógł dzisiaj strzelić ze cztery bramki. Cała gra ofensywna zespołu była dziś ułożona pod niego. Pozostało mu tylko stać na szpicy, dokładać szuflę do kolejnych dograń i wymyślać kolejne cieszynki. Sęk w tym, że Mitrović miał niebywałą łatwość w dochodzeniu do okazji strzeleckich, ale i niebywałą trudność w tym, by trafić piłką w biały prostokąt. Ostateczne skończył z golem, ale i pewnie z ogromnym niedosytem. Zawiódł też Kostić, który – tak, naprawdę to napiszemy – wypadł słabiej od Mladenovicia w starciu z Brazylią. Defensor Legii był rzetelny w tyłach, a z przodu niewidoczny (co wynikało po prostu z przewagi Brazylii), a Kostić był żenujący z przodu, z kolei niewidoczny w defensywie.
W pewnym momencie jednak ta wesoła kapela Serbów wydawała się zmierzać po pewne zwycięstwo. Kamerun otworzył wynik po udanym rozegraniu rzutu rożnego, ale później na perkusji usiedli Serbowie i walili w Kameruńczyków jak w bęben. Rzutem na taśmę, w doliczonym czasie gry do pierwszej połowy, strzelili dwa gole – najpierw Pavlović po wrzutce Tadicia z rzutu wolnego, a następnie Miliković-Savić po strzale ze skraju szesnastki. Gdy po przerwie po cudownej akcji do siatki trafił Mitrović, a Serbowie zaczęli się bawić na połowie Kamerunu, wówczas do głowy przyszła nam taka myśl – cholera, przecież oni przewiozą ich pięcioma albo i sześcioma golami.
A wtedy na boisku pojawił się Vincent Aboubakar. Chłop, który w lidze arabskiej strzelił dwa gole w ośmiu meczach. I którego owszem, pamiętamy jeszcze z Porto czy Besiktasu, ale bardziej z gry w kadrze. To przecież on w Pucharze Narodów Afryki sieknął osiem goli, w tym dwa w meczu o trzecie miejsce z Burkina Faso. I dzisiaj też zobaczyliśmy reprezentacyjną wersję sympatycznego Vincenta. Ponad pół godziny gry, gol i asysta na wagę remisu.
Ale co to był za gol. Castelletto podał z głębi pola, ale komentatorzy oznajmili, że nie ma co się ekscytować. Serbowie też machnęli ręką, sam Aboubakar przelobował Milinkovicia-Savicia na treningowym luzie i nie cieszył się z bramki. A tu nagle VAR, a tu nagle powtórka i okazało się, że ustawiony na prawej flance Milenković złamał linię ofsajdu. Trzy minuty później znów Milenković (jeszcze wyraźniej) złamał linię, znów do piłki granej za plecy ruszył rezerwowy napastnik Kamerunu, tym razem wyłożył piłkę Choupo-Motingowi i zrobiło się 3:3.
Rock&roll z obu strony nie ustawał, więc świetnie oglądało się ten mecz do końca. Ale bramek już nie zobaczyliśmy. Ale pewni jesteśmy tego, że zobaczyliśmy jeden z najlepszych meczów tego mundialu. Kto uznał, że o jedenastej w poniedziałek nie ma co siadać przed telewizorem, ten gapa.
A sytuacja w grupie G robi się ciekawa. Kamerun i Serbia mają po punkcie, Szwajcaria i Brazylia mają po trzy punkty i mecz przed sobą. Zakładając, że Brazylijczycy ograją dziś Szwajcarów, to Serbowie będą musieli wygrać ze Szwajcarami w ostatniej kolejce, a Brazylia pewna już awansu będzie mogła sobie pozwolić nawet na porażkę z Kamerunem, który jeszcze jest w stanie tu zamieszać. Biorąc pod uwagę, jak układają się mecze w tej grupie – spodziewamy się absolutnie wszystkiego.
WIĘCEJ O MUNDIALU: