Reklama

Wymyślił koszykówkę, ale sam w nią nie grał. Dziś rocznica śmierci Jamesa Naismitha

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

28 listopada 2022, 21:05 • 8 min czytania 2 komentarze

Gdyby nie on, nie byłoby wielkich LeBrona Jamesa, Michaela Jordana czy Kobego Bryanta. To James Naismith sprawił, że wszyscy oni mogli przejść do historii. Jak to zrobił? Stworzył koszykówkę – sport, który dziś należy do najpopularniejszych na całym świecie. Sam jednak zagrał w basket… dwukrotnie. Nie lubił też rozgłosu, sprzeciwił się więc propozycji, by nazwać nową dyscyplinę jego nazwiskiem. Postawiono więc na basketball, co wiąże się z tym, jak grano pierwszy mecz w jego historii. Początkowo cały sport miał zresztą jedynie służyć rozwojowi fizycznemu młodzieży. A stał się globalnym fenomenem.

Wymyślił koszykówkę, ale sam w nią nie grał. Dziś rocznica śmierci Jamesa Naismitha

Wcale nie z USA

Żeby było śmiesznie – twórca sportu, który najbardziej kochany jest w USA i to Amerykanie grają w niego najlepiej na świecie, sam… nie był Amerykaninem. W trzech czwartych miał szkockie korzenie. Ojciec był szkockim imigrantem, a matka pół-Szkotką i pół-Kanadyjką – to brakująca jedna czwarta. James Naismith urodził się w Almonte, mieście w Quebecu. Był więc Kanadyjczykiem, ale jego dzieciństwo raczej nie przypominało sielanki, z którą czasem kojarzy się ten kraj. Jego rodzice zmarli, gdy miał dziesięć lat (na dur brzuszny), a on sam wraz z dwójką młodszego rodzeństwa trafił pod opiekę babci. U tej spędził ledwie dwa lata, powód był ten sam – śmierć. Dzieci przyjął więc ich wujek.

Dzieciństwo Jamesa – jakkolwiek by to nie brzmiało – było jednak stosunkowo standardowe jak na tamte lata. On sam niczym się raczej nie wyróżniał. Dopiero w szkole średniej się to zmieniło. O ile uczniem James był raczej przeciętnym, o tyle jako sportowiec w wielu dyscyplinach wyrastał nad rówieśników. Sport cenił sobie bardzo, również w wolnym czasie, a już szczególnie zainteresował się nim, gdy rozpoczął studia – na McGill University trenował rugby, gimnastykę, lacrosse i futbol amerykański. W tamtym okresie okazało się zresztą, że uczyć też potrafi się jednak całkiem dobrze. Uniwerek skończył w pierwszej dziesiątce swojej klasy, a stopień naukowy uzyskał z filozofii i języka hebrajskiego.

Reklama

Brzmi jak coś, czym można się chwalić, prawda? No to dalej było jeszcze lepiej.

Potem trafił do… szkoły teologicznej. I tam zaczęły się drobne problemy, bo mimo że z nauką nie zwolnił – otrzymywał nawet stypendia za różnorakie osiągnięcia – to profesorowie raczej krzywo patrzyli na to, że w dużej mierze nadal poświęcał się sportowi. W oko kłuł ich zwłaszcza lacrosse, uważany za dyscyplinę brutalną i pełną kontuzji. Naismith niewiele sobie jednak z tego robił i nadal wychodził na boisko. Wstąpił też do Young Men’s Christian Association, czyli popularnego Y.M.C.A. – tam szybko dał się poznać jako nie tylko praktyk, ale i teoretyk rozwoju cielesnego. Wdawał się w dyskusje z innymi członkami, sugerował jak można by usprawnić „doskonalenie ciała”.

Przez to trafił najpierw do Massachusetts, a potem Springfield, gdzie istniała międzynarodowa placówka Y.M.C.A. Tam właśnie miała powstać koszykówka.

Kosze po brzoskwiniach

W Springield Naismith był trenerem wychowania fizycznego. Prowadził lekcje dla młodzieży, ale zauważył – co dostrzegali zresztą też jego przełożeni – że liczba możliwych zajęć kurczy się niesamowicie, gdy nadchodzi zima. Latem nie było z tym żadnego problemu – w każdej chwili można było wyjść na boisko, zagrać w lacrosse, rugby czy futbol amerykański. Kiedy robiło się zimno, zostawały właściwie tylko gimnastyka czy kalistenika. Naismitha zachęcono więc, by spróbował znaleźć inne możliwości. Zrobił to, wraz z Lutherem Gulickiem, swoim przełożonym.

Naismithowi, jak potem wspominał, towarzyszyły w jego poszukiwaniach trzy główne założenia, dzięki którym miał nadzieję uczynić potencjalny sport bezpieczniejszym (kilka lat później został zresztą lekarzem i tego typu rozważania towarzyszyły mu długo):

  1. Przeanalizował inne sporty kontaktowe – takie jak piłka nożna, futbol amerykański, hokej czy lacrosse – i zauważył, że bezpieczniejsza będzie duża i stosunkowo miękka piłka. Taką więc wybrał.
  2. Dostrzegł też, że do większości kontaktów z rywalem dochodzi w bezpośrednich starciach przy okazji biegu z piłką lub prób jej odzyskania. Zdecydował więc, że niemożliwe będzie bieganie z piłką w rękach, a legalne będą jedynie podania (późniejszym efektem było powstanie kozłowania).
  3. Uznał też, że oddalenie celu graczy od nich samych, zwiększy bezpieczeństwo. Za najskuteczniejszą metodę obrał zawieszenie go nad ich głowami, bo zmuszało to zawodników do delikatnych, ale precyzyjnych rzutów.
Reklama

Do tego dopisać wypadałoby by jeszcze fakt, że punkty można było zdobyć u Naismitha w każdej chwili, gracze mogli więc skupić się bardziej na tym, niż na próbach eliminowania przeciwnika. Ogółem zasad spisał ostatecznie trzynaście. I tak powstała koszykówka. Sam jej twórca nie ukrywał, że inspirował się grą dla dzieci, którą w przeszłości bardzo lubił. Zwała się „duck on the rock”, a polegała po prostu na wrzucaniu piłek do pustych koszy czy pudełek. To o znalezienie mu dwóch pudełek poprosił zresztą woźnego. Ten jednak przyniósł dwa… kosze po brzoskwiniach (bez usuniętego dna!). Naismith uznał, że te pasują nawet bardziej, ochrzcił nową grę „Basket Ballem” i wraz ze swymi uczniami rozegrał pierwszy w historii mecz koszykówki. Na raty, bo pierwsze w historii podejście wypadło średnio, zwłaszcza biorąc pod uwagę założenia Jamesa wobec nowego sportu.

– Pierwsza próba skończyła się fiaskiem. Gdy tylko zagwizdałem, chłopcy zaczęli się kopać, uderzać i podcinać. Skończyło się na wielkim zamieszaniu na środku boiska i kilku kontuzjach [swoją drogą w meczu brało udział 18 osób, po 9 na drużynę – przyp. red.] – wspominał po latach Naismith. Dodał więc zasadę o braku biegu z piłką. – To zapobiegło większości starć. Spróbowaliśmy jeszcze raz i tym razem nikt nie doznał urazu. Kartkę z 13 ustalonymi regułami położyłem na platformie instruktora.  

To był grudzień 1891 roku. Nowy sport szybko stał się hitem.

Kiepski trener, wielka postać

Wieści o koszykówce rozchodziły się natychmiastowo. Ledwie miesiąc później w „Triangle”, oficjalnej gazecie Y.M.C.A. opublikowano listę zasad i w nową dyscyplinę zaczęto grać właściwie w całych Stanach Zjednoczonych, szybko stała się też popularna w Kanadzie. A że cała organizacja była międzynarodowa, to dwa lata później uprawiano ją już w co najmniej dwunastu krajach. Naismith unikał jednak przesadnego rozgłosu. Gdy jego uczniowie proponowali, że nowy sport można by ochrzcić „Naismithballem”, sprzeciwił się. Zresztą sam nawet w niego nie grał. Zrobił to tylko dwa razy. W 1892 roku w meczu towarzyskim w Springfield, a sześć lat później w spotkaniu University of Kansas.

To w tym drugim rozwijał własny, autorski program koszykarski. Zresztą właśnie od 1898 roku, wtedy tam przyjechał. Jego podopieczni grali głównie z lokalnymi ekipami – czy to z Y.M.C.A., czy też innymi uczelniami. Swoją drogą okazało się, że James o ile był pomysłowym gościem i dobrym nauczycielem wychowania fizycznego, o tyle trenerem średnim – w sporcie, który sam wymyślił, ma ujemny bilans w roli szkoleniowca (55-60, swoją drogą to jedyny taki trener w historii University of Kansas!). Inna sprawa, że sam prowadził wielu późniejszych trenerów – w tym swojego następcę w Kansas, Forresta Allena.

Choć tu akurat chyba nie wypada oddawać mu zasług – Allena do zostania trenerem ponoć zniechęcał. Ten jednak się uparł, a potem poszło mu tak dobrze, że do dziś jest człowiekiem, którego uważa się za „ojca koszykarskiej trenerki”.

A co z Naismithem? On przeprowadził się do Denver, tam ukończył szkołę medyczną. Został lekarzem, kilka lat później wrócił wraz z żoną do Kansas, tym razem jednak nie w roli trenera koszykówki, a doktora (potem profesora) medycyny. Brał też udział w I wojnie światowej – w swoim pułku był zresztą nawet kapelanem – ale jego oddział nie wyjechał poza USA, a stacjonował przy granicy z Meksykiem. On sam ostatecznie trafił do Francji, jednak w roli sekretarza Y.M.C.A. Gdy wojna i wszystko co z nią związane się skończyło, wrócił do Stanów. W 1926 roku przyjął zresztą nawet amerykańskie obywatelstwo.

Zmarł w 1939 roku, co do dnia 83 lata temu. Trzy lata wcześniej koszykówka zadebiutowała na igrzyskach olimpijskich. Zresztą sam Naismith zjawił się w Berlinie i honorowym rzutem otworzył pierwszy olimpijski mecz tego sportu w historii. Poza tym w swojej zawodowej pracy zajmował się też wspomnianym już bezpieczeństwem w sporcie – był pionierem w zachęcaniu sportowców do noszenia kasków w dyscyplinach kontaktowych, grożących urazami głowy (sam opracował pierwszy taki dla futbolu amerykańskiego). Angażował się też w działania przeciw segregacji rasowej (co zresztą ładnie wpisuje się w dzisiejszy obraz koszykówki) i sam wierdził, że miały na to wpływ jego doświadczenia z czasów I wojny światowej.

Ci, którzy go znali, wspominali, że był cichym, religijnym człowiekiem, który wolał słuchać innych, niż samemu się wypowiadać. Choć gdy już to robił, zawsze znakomicie argumentował swoje stanowisko. Znał się na medycynie, teologii, edukacji fizycznej czy filozofii – z każdej tych dziedzin miał zresztą dyplom uniwersytecki. Jego zasługi doceniono na wiele sposobów – przede wszystkim w czasie igrzysk olimpijskich w Berlinie mianowano go honorowym prezydentem Międzynarodowej Federacji Koszykówki, powstałej ledwie cztery lata wcześniej. Z kolei 20 lat po śmierci do życia powołano koszykarskie Hall of Fame, które nosi jego imię.

Sport, który stworzył, dziś jest znacznie większy, niż ktokolwiek – nawet on sam – mógł to przewidzieć.

Fot. Wikimedia/D. Gordon E. Robertson

Czytaj więcej o koszykówce: 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Górnik Zabrze może nam dać końcówkę sezonu, na jaką nie zasługujemy

Piotr Rzepecki
1
Górnik Zabrze może nam dać końcówkę sezonu, na jaką nie zasługujemy
Inne kraje

Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?

Szymon Janczyk
6
Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?

Inne sporty

Komentarze

2 komentarze

Loading...