Reklama

Rudzki: Król, na którego Twitter zasługuje. Elon Musk i wolność słowa

Przemysław Rudzki

Autor:Przemysław Rudzki

11 listopada 2022, 08:34 • 9 min czytania 73 komentarzy

Największy troll twitterowy nazywa się Elon Musk. I w przeciwieństwie do tysięcy innych trolli, ten akurat dużo może. Twitter miał być z założenia platformą do dzielenia się opiniami, jednak z biegiem lat stał się miejscem do dzielenia ludzi. W chaosie pełnym bełkotu, na samym środku parkietu, wiruje teraz król siania zamętu, a wszyscy zastanawiają się, dokąd nowy kapitan zaprowadzi ten okręt. Oby do zatopienia.

Rudzki: Król, na którego Twitter zasługuje. Elon Musk i wolność słowa

Mam pełną świadomość, że za każdym razem gdy używam słowa Twitter, sięgam po niebezpieczne dla siebie narzędzie, ale co tam, niech stracę. Pisząc ten tekst z perspektywy osoby niegdyś uzależnionej od Twittera, ze wszelkimi tego objawami i konsekwencjami, a od czterech lat żyjącej na uboczu ekosystemu, patrzę dziś na niego zupełnie inaczej. Czy jestem zaskoczony tym, ile razy w ciągu tych czterech minionych lat usłyszałem od kogoś, że „zazdrości mi tej nieobecności”, że „też bym tak chciał, ale wiesz, mam jakieś tam kontrakty reklamowe”, że „już tam właściwie nie zaglądam, tylko wrzucam coś i uciekam”?

Niekoniecznie, po prostu, jak mniemam, niewiele straciłem.

Jestem głęboko przekonany, że ta platforma, podobnie jak kilka innych, które skradły cały nasz wolny czas i zatruły nasze umysły w XXI wieku, to – jak ktoś to ładnie ujął – nowy crack. I warto pisać o niej właśnie w taki sposób.

Nie czuję się na siłach i nie mam kompetencji, by pochylić się nad skalą uzależnienia ludzi od mediów społecznościowych, ale wiem, że Twitter i FOMO (Fear Of Missing Out) to jedna z najbardziej zgranych par naszych czasów. Najwspanialszy wspólny mianownik dla światów sportu i showbiznesu, literatury i polityki, bo bez względu na skalę naszych zainteresowań uzależniamy się tak samo od zastrzyku informacji podanego prosto w oczy. I bez związku z materią, spory bywają tak samo gorące.

Reklama

Sama idea ćwierkania była, jak wiele przed nią, słuszna w swoim założeniu. Zresztą, żadna to nowość, już grubo ponad sto lat temu w Wielkiej Brytanii ludzie mówili, co im leży na sercach w tzw. speaker’s corners. W londyńskim Hyde Parku, niedaleko Marble Arch, do widowni, czasem większej, niekiedy malutkiej, przemawiali i George Orwell, i Karol Marks. To był ich Twitter, tam sobie ćwierkali. I to było ich prawo do wolności słowa. To tam rodziły się konkretne ruchy, jak np. walka o to, by nie handlować w niedziele, bo ludzie chcieli mieć jeden dzień na wypoczynek.

Jeśli nie było w tych przemówieniach znamion wulgarności, przemocy, ogólnie łamania reguł społeczeństwa, prawa, mówca mógł snuć opowieść. Przez długie lata oratorzy byli jednak coraz gorsi, a ich problemy coraz bardziej miałkie, dziwne, wkradało się tam coraz więcej cringe’u. Czyli zupełnie jak dziś w mediach społecznościowych.

Blisko dwie dekady temu, pewnego pięknego dnia, jako tymczasowy mieszkaniec stolicy Anglii, wybrałem się w weekend do Hyde Parku, by zobaczyć na żywo niewątpliwą atrakcję. Mężczyzna o trudnym do określenia wieku, zmęczony życiem, mówił do grupy kilkunastu osób o tym, że nie wierzymy – jako ludzkość – w Boga i oto nadciąga nasz rychły koniec, już nie ma dla nas ratunku, więc pozostała modlitwa. Posłuchałem kilka minut i wystarczyło. Temat, ujmę to bardzo delikatnie, niewiele mnie interesował, ale tak właśnie rozumiałem wolność słowa. Facet gada sobie coś o tym, że jak nie zwrócimy się w kierunku Stwórcy, to przyleci UFO i nas porwie. No i spoko, można było zostać i spróbować mu uwierzyć, można było, jak ja, pójść dalej. Ten człowiek nie szukał zasięgów, lajków, nie pozycjonował się i nie miał weryfikacji w postaci niebieskiego znaczka. Po prostu chciał sobie pogadać i to mu wystarczyło do szczęścia.

Innymi słowy – nie wiedziało się o jego istnieniu do momentu, gdy ktoś znalazł się w tym konkretnym miejscu. Osoby, które tamtego dnia obudziły się w innej dzielnicy Londynu, nie dostały  przecież powiadomienia, że jakiś koleś wygaduje nonsensy – z punktu widzenia norm społecznych. Nie istniał żaden timeline, powiadomienia i podania dalej. Owszem, być może ktoś z ich znajomych spacerował akurat tego dnia po Hyde Parku i po południu, przy herbacie, wspomniał o człowieku wieszczącym niechybną apokalipsę, czuję jednak, że sam w to nie wierzę. Zresztą, dla mieszkańców Londynu tego typu występy stały się czymś niezwykle powszednim – zazwyczaj tłem do joggingu.

Wolność słowa. A czymże ona jest? Pozbawionym granic, swobodnym potokiem myśli bez żadnych konsekwencji? No nie bardzo. Czy jeśli ktoś wysyła ci prywatną wiadomość o treści „ty pierdolony chuju”, to jest wolność słowa? Nie wydaje mi się, raczej nie. Ci, którzy tak chętnie nadużywają jej definicji, mylą ją chyba z „dowolnością słowa”?

Reklama

Twitter został założony po to, by ludzie mogli wyrażać swoje opinie, to przecież jasne jak słońce, ale – jak każde z mediów naszych czasów – uległ przekształceniom. Dlatego jeśli obserwujący cię ktoś obserwuje kogoś innego, to na twój timeline wskoczą setki nie opinii, ale pozbawionych dla ciebie sensu i znaczenia informacji. Że wuj Zbyszek znalazł borowika, Justysia właśnie zdała maturę, a Marian z kolegami piją browary i nienawidzą Tuska/Kaczyńskiego. Że Mundek ma jutro operację palca i prosi o trzymanie kciuków, a Jadzia waha się, czy założyć sukienkę w kwiaty i paski, przypadkowo, rzez jasna, odsłaniając kawałek piersi.

W tym tyglu atencjuszy i atencjuszek, trwa wyścig bolidów, napędzanych setkami pustych fraz, nikomu niepotrzebnych porad, wklejonych linków i oczywistości na poziomie przedszkolaka. Sprawiło to, że wartościowe rzeczy zeszły na bardzo daleki plan. Ktoś piszący rozsądnie o wojnie na Ukrainie czy pomagający chorym dzieciom, jest niczym Harry Kane w Tottenhamie – samotnym, białym żaglem.

Nie wątpię ani trochę, że ludzie silnej woli mają w sobie na tyle determinacji, by skutecznie odsiać ważne od nieistotnego, mądre od głupiego, sam to robiłem przed laty, na każdej z platform społecznościowych. Przestałem obserwować ludzi i zjawiska, które mnie nie interesują, spróbowałem się otoczyć profilami poważnych dziennikarzy, śledziłem konta fotografów, robiących zdjęcia dzikiej przyrody, wybrałem profile sportowe, które obserwuję, ale nawet po tej selekcji w moim feedzie karmiono mnie bzdurami, najwidoczniej uznano, że nie ma szans na zwiększenie zasięgów i liczby obserwujących, publikując tylko wartościowy content. Poddałem się zatem i zacząłem te bzdury oglądać, a jak już je obejrzałem, ani się spostrzegłem, jak siedziałem przy jednym stole z algorytmem – wszak teraz wszyscy jesteśmy więźniami algorytmów – no i było po mnie. Proponowano mi kolejne bzdety, one się rozmnażały przez pączkowanie, a ja to sobie oglądałem i mijały godziny, podczas których człowiek dociera, jak to się ładnie mówi, do końca internetu. Kto z nas choć raz w życiu nie zaczął siedzenia na YouTube od obejrzenia asyst Piotra Zielińskiego, by nagle skończyć na wpatrywaniu się w pingwina jadącego na deskorolce (pół biedy, jeśli na tym).

Wszystkie SM mają ten sam problem co Twitter, w sumie to nic dziwnego – wszystkie są tylko miejscami do wrzucania czegoś tam, forma nie jest tutaj najważniejsza. Facebook przekształcił się w pole bitewne. Jednego dnia to bitwa pod szczepionkami – kto za, kto przeciw, zero-jeden, czarny-biały, bez odcieni szarości. Miejsce na polemikę? Bez żartów. Moja racja jest najmojsza, a ty wynocha, jeśli masz swoją. Jutro zaś kolejna bitwa – o przynależność partyjną, to wręcz obowiązkowe. Pojutrze o wyższość Messiego nad Ronaldo lub na odwrót, a za tydzień spór: Boniek czy Lewandowski? Jest przecież tak dużo tematów, o które można się na zawsze pokłócić i śmiertelnie obrazić.

Zatem medium społecznościowe, które miało połączyć ludzi, pomóc nam zdobywać znajomych, przekształciło się w miejsce, z którego znajomych się wyrzuca. Co tam znajomi, rozpadają się rodzinne więzy. Tak, Stanisław Lem miał rację, definiując zgrabnie internet. Gdyby się nagle okazało, że wszyscy jesteśmy w środku jakiejś przeklętej gry, Mark Zuckerberg mógłby pokazać na monitor i powiedzieć: „O, popatrzcie, jaka mi dziwna wyszła cywilizacja”.

Instagram już też nie jest miejscem, w którym koleżanka pochwali się, gdzie zjadła taki dobry ramen. Pięknie to kiedyś nawinął Ras w kawałku „Fast Food”: „Nic nowego, bo widziałem instastory”. To już nie jest – jak kiedyś – fotograficzny pamiętnik, ale jedna, wielka, niekończąca się rolka. Przewijamy ją, czekając na jakąś puentę, na coś konkretnego, ale nadaremnie. Teraz będzie spoiler: nic tam nie ma. Wszędzie tylko te boty, które piszą, że są samotne i wklejają emotikony brzoskwini i bakłażana. Żyjemy w totalnie popieprzonym świecie, serio.

Świecie, w którym każdy wie najlepiej i każdy chce mieć rację. Anonim z Pcimia Dolnego rozwodzi się nad tym, jak powinna być zarządzana Barcelona, ktoś inny doradza Lewemu, jak wykonywać karne, ogólnie ludzie z internetu wiedzą absolutnie wszystko, znają się na serialach, komentowaniu meczów, pisaniu książek, gotowaniu, no i oczywiście polityce, bo na niej znają się wszyscy (oprócz mnie).

Ludzie definiują siebie poprzez zasięgi i niebieskie znaczki, które weryfikują ich tożsamość. To wszystko wiąże się oczywiście z deficytami w ich świecie rzeczywistym.

Chcą być zaobserwowani, polajkowani, retweetowani. Ważni, choć co to niby za ważność? Dostrzeżeni, jakby tylko w ten sposób mogli nadać sens swoim życiom. Chcą kogoś obrazić, a zablokowani, pochwalić się światu, że ten ktoś ma słabą psychikę, bo mocną mają przecież tylko oni. Chcą świata, w którym demokracja to ich racja.

Zatem demokracji nie będzie. Na sceną wjechał samozwańczy dyktator z grubym portfelem. Czy Elon Musk jest szalony? Oczywiście, że tak – prowokuje bez przerwy, zwolnił tysiące osób przez pomyłkę, by za moment część z nich przywracać. Albo pozwala parodiować tylko oficjalnie, wszystkich oprócz siebie. I decyduje, komu niebieski ptaszek usiądzie na ramieniu. To zresztą śmieszna sprawa, z całą tą weryfikacją. Bo czy nie chodzi o to, że skoro za osiem dolców każdy może mieć jakiś durny znaczek, kończy się era klasy wyższej na Twitterze? Czy nie chodzi o to, że jedni nie będą mogli się już czuć lepsi od drugich? Nie zdziwiłbym się, gdyby dawno temu Orwell mówił o tym w Speaker’s Corner, a na pewno mówił Marks, choć – żeby było jasne – nie należę do fanów tego drugiego.

Czy Elon Musk może żądać tych ośmiu dolców? Owszem, ponieważ to jego biznes i ostatecznie to on kupił go za 44 miliardy.

„Twitter jest najgorszy! Ale również najlepszy” – tak definiuje go sam, a w sieci furorę robią koszulki z jego najsłynniejszą w ostatnich dniach odpowiedzią: „Doceniam twój feedback, a teraz zapłać 8$” i niebieskim ptaszkiem. Warto jednak pamiętać, że mówimy o facecie, który dał dziecku na imię X AE A-XII.

Czy takie miejsce zasługuje na króla w osobie Elona Muska? Władcę kroczącego 24h z dumnie wyprostowanym w kierunku podwładnych środkowym palcem? Oczywiście, że tak. Ponieważ tłum ludzi wściekłych na miliardera w środku aż skręca się z bólu. Nie dlatego, że za coś trzeba będzie zapłacić osiem dolarów, że za darmo umarło, że ich opinie być może będą wkrótce ważyć jeszcze mniej niż dziś, czyli mniej niż i tak nic. Dlatego, że widzą w Musku siebie samych, nic tak nie boli, jak odbicie w lustrze. Człowiek, który przed laty powiedział, że musimy ratować ludzkość osiedlając się na innych planetach, na razie wystrzelił w kosmos twitterową społeczność.

A to dopiero początek jego panowania. Pokłońmy się zatem pięknie Elonowi. Prowadź, wodzu, do samej krawędzi. Nie będzie to zadanie z gwiazdką, bo jesteśmy już bardzo blisko. Niewykluczone nawet, że facet, którego nie chciało mi się słuchać, wtedy w Hyde Parku, miał rację.

PRZEMYSŁAW RUDZKI

WIĘCEJ FELIETONÓW RUDZKIEGO:

Fot. newspix.pl

Dziennikarz Canal+

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024

Paweł Paczul
0
Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024
Ekstraklasa

Królowie stojącej piłki. Kto w Ekstraklasie najlepiej korzysta ze stałych fragmentów gry?

Michał Trela
1
Królowie stojącej piłki. Kto w Ekstraklasie najlepiej korzysta ze stałych fragmentów gry?
EURO 2024

Boniek: Jechanie z nastawieniem, że niczego nie zdziałamy, to strata czasu

Antoni Figlewicz
3
Boniek: Jechanie z nastawieniem, że niczego nie zdziałamy, to strata czasu

Felietony i blogi

EURO 2024

Pracował dwa dni w Niecieczy, teraz pojedzie na Euro. Wielki sukces Probierza

Patryk Fabisiak
0
Pracował dwa dni w Niecieczy, teraz pojedzie na Euro. Wielki sukces Probierza
Felietony i blogi

Futbol w dobie późnego kapitalizmu – czyli jak firma ubezpieczeniowa z Miami szturmuje piłkarskie salony?

redakcja
7
Futbol w dobie późnego kapitalizmu – czyli jak firma ubezpieczeniowa z Miami szturmuje piłkarskie salony?

Komentarze

73 komentarzy

Loading...