Reklama

Masternak: Nie trenuję tak ciężko jak kiedyś, a mimo to bardziej męczę rywali

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

10 listopada 2022, 13:55 • 24 min czytania 9 komentarzy

Kiedy Mateusz Masternak (47-5, 31 KO) zaczynał walczyć na zawodowych ringach, wydawało się, że fani boksu doczekali się następcy Tomasza Adamka (53-6, 31 KO) czy Krzysztofa Włodarczyka (61-4-1, 41 KO). Wielu z nich właśnie w Masterze widziało kolejnego pięściarza z Polski, który miał wywalczyć pas mistrza świata. Tymczasem mijały lata, w czasie których Mateusz znakomite walki przeplatał bolesnymi porażkami. Ale wreszcie wszystko wskazuje na to, że po pokonaniu Jasona Whateleya (10-1, 9 KO) i wywalczeniu tytułu pretendenta federacji IBF, pięściarz z Wrocławia w następnym roku powalczy o pas z Jaiem Opetaią (22-0, 17 KO). Pojedynek o wymarzony tytuł stoczy, mając rocznikowo 36 lat.

Masternak: Nie trenuję tak ciężko jak kiedyś, a mimo to bardziej męczę rywali

Poniższa rozmowa nie skupia się tylko na przyszłości Masternaka. Jest też o tym, czy na początku swojej kariery uwierzyłby w to, że tak długo przyjdzie mu czekać na życiową szansę. O głośnej współpracy z grupą Sauerland Promotions. O tym jaki zarzut czynił mu legendarny Ulli Wegner i w którym elemencie stawiał Mastera jako wzór, każąc obserwować pracę Polaka takim mistrzom jak Arthur Abraham i Marco Huck? Czy w boksie zawodowym ważniejsze są mocne pięści, czy raczej mocne plecy? Co sądzi o galach freak fight? Czy w konfliktach pomiędzy polskimi pięściarzami jest dużo gry pod publikę? Dlaczego pięściarze olimpijscy powinni zarabiać dziesięć tysięcy złotych miesięcznie? O tym wszystkim dowiecie się z poniższego wywiadu.

SZYMON SZCZEPANIK: Pozwól, że rozpocznę rozmowę od osobistego wspomnienia.

MATEUSZ MASTERNAK: Dawaj.

Miałem okazję oglądać na żywo jedną z twoich pierwszych walk zawodowych. To było w 2007 roku, w hali Jaskółka w Tarnowie. Twoim przeciwnikiem był Ronny Daniels – Holender ze słabiutkim rekordem 7-29. Ty miałeś rekord 7-0, 5 KO. Bez problemu pokonałeś kolejną przeszkodę na zawodowych ringach. Gdybyś spotkał tamtego młodego Masternaka i powiedział mu, jaką drogę przejdzie w zawodowym boksie, to zastanawiam się, czy ten młodzian byłby z niej zadowolony?

Reklama

Trudne pytanie. Na pewno można było wycisnąć więcej. Ale tamten Mateusz Masternak był pełen wiary, że jego kariera rozwinie się książkowo. Że zdobędę doświadczenie, zostanę mistrzem świata, będę niepokonany i będę boksował na dużych galach za wielkie pieniądze. Nie mogę narzekać na swój los, ale w gruncie rzeczy wymarzonej kariery nie miałem. Minęło piętnaście lat od walki o której mówisz, a ja dopiero teraz dostanę szansę pojedynku o pas mistrza świata – trzeba jeszcze ją wykorzystać. Wydawało mi się, że to pójdzie szybciej i łatwiej. Ale patrząc z drugiej strony na to, ilu moich rówieśników boksowało i gdzie oni doszli, a gdzie ja jestem, to sumarycznie mam dobrą karierę.

Piętnaście lat to szmat czasu. Ale w pierwszych latach twój rozwój jako zawodowca naprawdę dobrze się układał. W 2012 roku dołączyłeś do niemieckiej grupy Sauerland Promotions. W tym samym roku wywalczyłeś pas mistrza Europy.

2012 rok był dla mnie bardzo owocny, ale zarazem ciężki. Tak bardzo cieszyłem się, że trafiłem w dobre ręce, że sam siebie zamęczyłem pod względem treningowym. Zamiast rozwijać się z walki na walkę, byłem coraz słabszy. Kiedy spoglądam na swoje działania z perspektywy czasu… Działałem tak, że w sobotę miałem walkę, a już w poniedziałek byłem na treningu. Ale myślałem wtedy, że mam promotora, zarabiam przyzwoite pieniądze, więc chciałem zrobić wszystko, by wypaść jak najlepiej. Wydaje mi się, że po prostu przedobrzyłem. U Sauerlanda miałem fantastyczny debiut z Michaelem Simmsem [wygrana przez TKO w czwartej rundzie – dop. red.]. Później każda następna walka w moim wykonaniu była trochę słabsza, bo brakowało świeżości.

Najgorsze, co wtedy mnie spotkało, to że Sauerland niedługo później stracił kontrakt z telewizją. Kiedy z milionów przychodów zrobiły się tylko setki tysięcy, bo najbardziej ucierpieli na tym zawodnicy, którzy nie byli Niemcami. Między innymi ja. Miałem podpisany kontrakt na pięć lat, a to był mój pierwszy rok. Gdyby Sauerland nie stracił wtedy telewizji, to myślę że w 2013-2014 roku byłbym już mistrzem świata. I nawet nie wiem, czy dziś jeszcze w ogóle bym boksował.

Ostatni raz udzielałeś wywiadu na łamach Weszło dawno temu, bo w 2017 roku. Powiedziałeś wtedy ciekawą rzecz. Pozwól, że zacytuję: Zastanawiam się nawet, czy to Gołowkin rozruszał kategorię średnią. Moim zdaniem to zasługa Bernarda Hopkinsa. Nie uważam, że „GGG” jest gorszym pięściarzem. Po prostu nie jest Amerykaninem.

Reklama

Pod tym względem to ja zastanawiam się, czy nie lepiej było związać ci się z którymś z polskich promotorów, zamiast iść do niemieckiej grupy. Chociaż wtedy nie szczędziłeś rodzimym promotorom gorzkich słów.

Ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie, bo jednak niemiecka grupa doprowadziła mnie do mistrzostwa Europy. Dopóki była telewizja, to byłem tam szanowany, chociaż nie byłem tak mocno promowany na polskim rynku. Wtedy polskim promotorem numer jeden był Andrzej Wasilewski, tak zresztą zostało do tej pory. Ale w tamtym czasie miał jeszcze młodego Krzysztofa Włodarczyka, całą plejadę młodszych zawodników – na czele z Krzysztofem Głowackim. Z tego względu nie patrzył na mnie tak, jak zrobił to po latach, kiedy stwierdził że może faktycznie warto się ze mną dogadać. Traktował mnie stricte jak konkurencję biznesową. Ja też byłem zawodnikiem od świętej pamięci Andrzeja Gmitruka. Ich wzajemne relacje z Wasilewskim były różne, od miłości do nienawiści. Dlatego wtedy nie był dobry moment, by ten drugi mnie promował.

Z perspektywy czasu uważam, że dobrze zrobiłem – w Polsce byłoby mi jeszcze ciężej. Boks to w końcu też biznes, lepiej było mi zarabiać w Niemczech w euro, niż na miejscu w złotówkach. Wybudowałem wtedy dom, pospłacałem kredyty, wyszedłem na prostą. Czy z finansowego punktu widzenia udałoby mi się tego dokonać w Polsce? Ciężko powiedzieć.

Co sprawia, że z Polski wyrosło aż tylu dobrych zawodników w junior ciężkiej? Wspomniałeś o Włodarczyku czy Głowackim. Ale obecnie jest też Michał Cieślak, wcześniej był Tomasz Adamek.

Faktycznie, wyjątkowo dobrze czujemy się w tej kategorii wagowej, zdobyliśmy w niej najwięcej pasów. Chyba statystycznie najwięcej Polaków chodzi w tej wadze. (śmiech)

Mamy naturalne predyspozycje!

Dlatego tak mówię, to chyba jedyne wytłumaczenie. Dariusz Michalczewski był półciężki, ale też miał jedną walkę w cruiser. To facet podobnych gabarytów. Ale popatrz na historię, w amatorskiej kategorii półciężkiej mieliśmy znakomitych pięściarzy, na czele ze Zbigniewem Pietrzykowskim. Janusz Gortat był dwukrotnym medalistą olimpijskim, Stanisław Dragan również zdobył medal na igrzyskach. Paweł Skrzecz był wicemistrzem w Moskwie. Od zawsze mieliśmy w tej wadze bardzo dobrych zawodników.

Andrzej Kostyra wielokrotnie powtarzał historię, że kiedy byłeś u Sauerlanda i trenował cię Ulli Wegner, to legendarny niemiecki szkoleniowiec brał Arthura Abrahama czy Marco Hucka i kazał im obserwować twoją pracę nóg. To prawda?

Było trochę inaczej. Zacznijmy od tego, że kiedy u trenera Andrzeja Gmitruka robiło się walkę z cieniem, to ona była dynamiczna. Noga, ciosy, tempo – to było normalne ćwiczenie. Kiedy przyjechałem do Niemiec i Wegner zarządził walkę z cieniem, to Abraham i Huck zaczęli się ruszać leniwie jak słonie… Oni w ogóle nie potrafili robić walki z cieniem. W ich wykonaniu było to stanie w miejscu i zadawanie ciosów. Traktowali to jak aktywną przerwę w treningu. Kiedy ja wykonywałem to ćwiczenie, to zadawałem ciosy góra-dół, chodziłem w lewo, w prawo. Wegner po tym wszystkim powiedział do nich „zobaczcie jak się robi walkę z cieniem, a nie tak jak wy się opierdalacie”. Chciał ich w ten sposób trochę pobudzić. Trudno powiedzieć, czy podobała mu się moja praca nóg, chodziło mu o to, że chciał zaangażować swoich bokserów, że mogą pracować inaczej.

Element ciężkiej pracy zamiast, jak to powiedziałeś, aktywnej przerwy.

Dokładnie. Nawet teraz, kiedy robię trening z Piotrem Wilczewskim, wcześniej z Andrzejem Gmitrukiem, albo sam, to normalny element treningu. Siedem-osiem walk z cieniem, przeplatane z ciężarkami lub bez. Gdyby im coś takiego urządzić, a oni nie ruszaliby się z miejsca, to nie wiem czy którykolwiek by się chociaż trochę spocił. A dla mnie osiem takich ruchliwych, dynamicznych walk z cieniem, dokładając do tego ze dwie skakanki, to był bardzo wymagający trening.

Przychodziłeś z łatką talentu z Polski – ona pomagała?

Oczywiście, że pomagała. Ja tam już wyjeżdżałem jako zawodnik ułożony, wytrenowany technicznie. Ale każdy trener ma swoją wizję boksu. Trener Wegner stwierdził, że wszystko pięknie, jestem dynamiczny, ale muszę poprawić obronę, bo bez niej pewnego poziomu nie przeskoczę. Tylko właśnie – w myśleniu Wegnera szczelna obrona wiązała się tylko z podwójnym blokiem. Ale kiedy zrobisz taki blok, to ciężko jednocześnie mieć przy nim ruchliwość. Kiedy ręce są ciut niżej, człowiek ma więcej luzu. Przy żółwiej gardzie ciężko dynamicznie pracować na nogach. Trzeba balansować pomiędzy jednym a drugim stylem. Przy gardzie od razu staną nogi. Mi ciężko było to połączyć. Miałem momenty w karierze, że próbowałem coś zmieniać w swoim stylu, znaleźć złoty środek. Na przykład w pierwszej, przegranej walce z Yourim Kalengą. Kiedy nie nabędziesz nowych umiejętności, a zaniedbasz stare, to wchodzisz do ringu i nic nie robisz.

Czyli zatracałeś swój naturalny styl, wypracowany z Gmitrukiem.

Tak. Pracowałem z wieloma trenerami na świecie i uważam, że świętej pamięci trener Andrzej Gmitruk był najlepszym szkoleniowcem pod kątem technicznym. Niewielu jest trenerów, którzy tak dobrze uczyliby techniki – z pracą nóg, lewą ręką czy dystansowaniem. Natomiast trener Gmitruk wywodził się z bosku olimpijskiego. Trochę nie rozumiał, że w dwunastu rundach zawodnik nie da rady być cały czas tak lotny na nogach. Przeciwnik dysponujący prostszym stylem, może go zamęczyć. Kiedy ktoś robił podwójny blok, to trener Gmitruk mówił, że to jest złe i nie możemy tego robić. A jednak w trakcie walki to była dla mnie pewnego rodzaju forma odpoczynku. Pod tym kątem Gmitruk nie był kompletnym szkoleniowcem, chociaż ogólnie był fenomenalnym trenerem.

Teraz dobrze współpracuje mi się z Piotrkiem Wilczewskim, który jest wychowany na szkole Gmitruka, ale sam ma doświadczenie z walk zawodowych. Nie raz mówi mi „Mateusz, odpuść tę rundę, za to kolejna będzie mocniejsza”. Bo ciężko wytrzymać dwanaście rund w takim samym, wysokim tempie.

Ale ze względu na długoletnie doświadczenie zakładam, że w walce też nie trzeba prowadzić cię za rękę runda po rundzie, czy dobierać szczegółowej taktyki. Możesz w ringu pozwolić sobie na więcej improwizacji lub sam dojść do wniosków, co w danej fazie pojedynku sprawdzi się najlepiej?

Obecnie sam posiadam studio treningu personalnego, w którym prowadzę kilku chłopaków na różnych poziomach. Zazwyczaj są to gale amatorskie. Dzięki temu też usystematyzowałem sobie to, co jest ważne w ringu, a co mogę odpuścić. Zacznę od tego, że przez całą karierę, czy to prowadzony przez trenera Gmitruka, Wegnera czy teraz Piotrka Wilczewskiego, nie miałem ich na miejscu, byśmy codziennie robili trening. Ja siedziałem i trenowałem w domu, a na pięć tygodni przez walką jechałem na przykład do Warszawy, gdzie był trener Gmitruk. Dopiero tam wspólnie trenowaliśmy. Ale kiedy następną walkę miałem na przykład za cztery miesiące, to przez trzy miesiące trenowałem sam w domu.

Współpraca z Wegnerem wyglądała tak samo. Przez to ciężko było znaleźć złoty środek, bo samemu czasami człowiek odpływał. Siedziałem, oglądałem jakąś walkę i myślałem, że coś muszę zmienić. Brakowało osoby, która powiedziałaby „słuchaj, to jest twój styl, rób tak i tak, ale tego nie próbuj”. Oczywiście, kiedy już pracowałem z trenerami, oni naprowadzali mnie na odpowiednie tory. Dziś już wiem, czego od siebie oczekiwać, a Piotrek mnie w tym wspiera. Rozumie mój styl i to, co chcę zrobić w ringu. Dlatego jestem w stanie wykrzesać z siebie więcej, niż kiedyś.

Pomógł ci w czymś powrót do boksu olimpijskiego?

Moim zdaniem – nie. Wielu kibiców mówi, że po powrocie z boksu olimpijskiego jestem żywszy, od razu napieram na przeciwnika. Tylko kiedy trenowałem w kadrze olimpijskiej, to miałem dłuższe sparingi niż w boksie zawodowym! One trwały po dziesięć, a nawet i piętnaście rund. W boksie zawodowym nie robiłem dłuższych sparingów niż osiem rund. Więc niby dlaczego mój boks miałby być szybszy, skoro tam dłużej sparowałem? Myślę, że sam bardziej poznałem swój organizm. Nabyłem doświadczenia, poprawiłem obronę i dlatego mogę przyspieszyć. Kiedy masz obronę, to możesz w niektórych momentach odpuścić, złapać oddech i się nie boisz. Możesz zaatakować na maksa, a później wiesz że się wybronisz – nawet kiedy jesteś zmęczony. To się zmieniło w moim stylu, ale boks olimpijski nie miał na to wpływu.

Pomiędzy boksem amatorskim i zawodowym występuje aż taka różnica? Ty w jednym z wywiadów powiedziałeś, że to dwie różne dyscypliny. Przeciętny kibic może tego nie zrozumieć.

Różnica jest bardzo duża dlatego, że w boksie zawodowym rywal zadaje tak ciosy, żeby znokautować. To powoduje, że boks zawodowy jest z jednej strony bardziej niebezpieczny, a z drugiej łatwiejszy. W odmianie olimpijskiej chodzi o to, by dotknąć przeciwnika. Dlatego uważam, że nawet legendarni zawodowcy w boksie olimpijskim nie dali by sobie rady. Walka amatorska polega na tym, że ktoś dotyka i ucieka. Widzimy to w wykonaniu Kubańczyków, Kazachów czy Azerów. To szermierka na pięści.

Kiedyś w boksie olimpijskim była koncepcja, by doprowadzać do bardziej brutalnych walk, by było więcej nokautów. Ale zawodnicy się rozbijali. Kiedy ktoś średnio toczy trzydzieści-czterdzieści walk w roku plus sparingi, to gdyby w każdej walce chciał iść na całość, po trzech latach byłby wypalonym zawodnikiem. Chcąc nie chcąc, w takiej formie trzeba się oszczędzać. Tym bardziej teraz, kiedy walczy się bez kasków. W końcu najważniejsze imprezy mają format turniejów. Kiedy wygrywasz pierwszą walkę, ale dajesz się obić, możesz złapać kontuzję. Lekarz nie dopuści cię do następnego pojedynku i nici z dobrego wyniku.

Uważam, że przy odpowiednim prowadzeniu, dobry amator będzie dobrym zawodowcem. Chociaż to też nie jest regułą. Mark Breland, były trener Deontaya Wildera, był tak dobrym amatorem, że podczas igrzysk w Los Angeles chciał startować w dwóch kategoriach wagowych. Ostatecznie walczył w jednej, ale został mistrzem olimpijskim. I owszem, był też zawodowym mistrzem świata, lecz został znokautowany w swojej pierwszej obronie. W boksie olimpijskim był geniuszem i wydawało się, że w profesjonalnej odmianie będzie kimś pokroju Muhammada Alego czy Sugar Raya Leonarda. Nic takiego nie miało miejsca.

Na zawodowych ringach nie było cię prawie dwa lata, powróciłeś w październiku 2020 roku. Z czego zatem żył Mateusz Masternak, gdy boksował amatorsko?

Żyłem z oszczędności, które zgromadziłem w poprzednich latach kariery. Po drugie, jestem również zawodowym żołnierzem, więc miałem pensję z wojska. W boksie olimpijskim od czasu do czasu też coś zarobiłem.

Uważam, że pięściarz w boksie olimpijskim powinien otrzymywać około dziesięciu tysięcy złotych miesięcznie. To spora kwota, ale już mówię dlaczego taka powinna być. Obecnie ludzie zarabiają średnio po pięć tysięcy złotych? Nawet niech będzie, że cztery tysiące. Więc niech pięściarz otrzymuje osiem. Bo jedna pensja jest dla ciebie, a druga dla twojego partnera. Osoba wiążąca swoje życie ze sportowcem olimpijskim, która założy rodzinę, zwykle nie jest w stanie pracować. Ja w boksie zawodowym do walki mogłem przygotować się w domu, a na ostatnie dziesięć dni pojechałem do Zakopanego. W boksie olimpijskim zawodnik może być dwieście pięćdziesiąt dni poza domem. Powiedzmy, że zostawił żonę z dwójką dzieci. Jak ta osoba może pracować, skoro musi się zająć ich wychowaniem? Dlatego powinny być dwie pensje – dla zawodnika oraz dla osoby, która zajmuje się domem, by zawodnik mógł przygotować się do mistrzostw świata, igrzysk i tak dalej.

Teraz jeden pięściarz nie dostaje nic, a drugi na przykład trzy tysiące złotych. Więc chodzi po ludziach, szuka sponsorów, życzliwych ludzi, by pomogli mu się utrzymać. Żona w domu narzeka, bo nie ma pieniędzy i nie ma faceta. Jak taki sportowiec ma się czuć? Jest mistrzem kraju, a nie może rodziny utrzymać. Jego kolega pracuje na budowie i zarabia dwa razy więcej, stać go na to, by żyć na normalnym poziomie, wyjść czasem do restauracji. Jaką psychikę ma mieć taki zawodnik?

Wojciech Bartnik, ostatni polski medalista olimpijski w boksie, a obecnie trener kadry narodowej powtarzał, że wielu chłopaków dorabia sobie na bramkach w klubach. I tak ktoś może zarwać nockę na bramce i nazajutrz wyjść do ringu na walkę.

Dlatego obecny system nie ma racji bytu. Kiedyś Darek Michalczewski mówił mi, że miał bodajże pięć etatów – czyli pięć pensji. Mając dwadzieścia lat. Trzy swoje i dwie dla swojej kobiety, chociaż fakt, że Darek też bardzo szybko miał dzieci. Gdy ma się pieniądze, można skupić się wyłącznie na sporcie. A szykowanie się do takiej imprezy, to zupełne poświęcenie się.

W przyszłości widziałbyś się w roli trenera kadry olimpijskiej?

Nie ukrywam, że chciałbym spróbować. Natomiast jest to bardzo odpowiedzialne zadanie. Aktualnie prowadzę jednego zawodowca, Kamila Urbańskiego, pomagam też paru innym chłopakom. Ale na razie posiadam za mało doświadczenia trenerskiego, więc chciałbym zacząć od czegoś mniejszego. Widzę, że mój ośmioletni syn wykazuje duże zainteresowanie boksem. Powiedzmy, że jako trener chciałbym rosnąć i rozwijać się razem z nim.

Szykuje nam się bokserski biznes Masternaków.

Zobaczymy! W wieku ośmiu lat dzieci są tak zmienne, że dziś jest bokserem, jutro piłkarzem, a później obejrzy inny sport i coś innego wpadnie mu do głowy. Na razie boks to tylko forma zabawy.

To wróćmy do boksu zawodowego. Jak myślisz, co jest w nim ważniejsze – mocne pięści czy mocne plecy?

Nie da się tego rozgraniczyć, ale nie oszukujmy się, że mocne plecy bardzo pomagają. Wystarczy popatrzeć na Tony’ego Bellew. Kiedy ze mną wygrał, to kolejną walkę stoczył o mistrzostwo świata. Grigorij Drozd? Pokonał mnie i również za chwilę walczył o pas. Yuniel Dorticos podobnie.

Kiedy natomiast masz mocne pięści? Okej, będziesz walczył na regionalnych galach, lecz wynik w boksie jest niewymierny. Sędzia zawsze może powiedzieć, że z miejsca w którym on siedział, wygrał zawodnik z niebieskiego narożnika. Choć wszyscy przed telewizorami mogą uważać, że wygrał ten z czerwonego. I nie jesteś w stanie wpłynąć na ten wynik – chyba, że znokautujesz rywala. Ale to nie zawsze się udaje, nawet Mike Tyson czasem wygrywał na punkty. Na pewno kiedy masz mocnego promotora, walczysz u siebie, wszystkie rundy są twoje. Kiedy natomiast walczysz na wyjeździe, a kolejne starcia są wyrównane, nie masz pewności, w którą stronę pójdą. Podpalasz się, starasz się dawać z siebie więcej, bo nie wiesz czy już przekonałeś do siebie sędziów, czy jednak zapunktują na korzyść ulubieńca miejscowej publiczności.

Kiedy boksowałem z Bellew w Londynie, to pamiętam dwie narracje. Jedna była taka, że walka była wyrównana, ale Brytyjczyk trafił Masternaka w dwunastej rundzie, Polak się zachwiał, więc pięściarz z Wysp postawił kropkę nad „i”. Ale gdybym się zamienił się z nim miejscami, to ci sami ludzie powiedzieliby, „słuchajcie, Bellew wygrywał przez jedenaście rund, po czym przez jedno nieudane starcie chcecie mu odebrać zwycięstwo?”.

Sędziowie ringowi w takich sytuacjach potrafią wyręczyć tych punktowych. Na szczęście wtedy twojej walki nie przerwano tylko dlatego, że się zachwiałeś.

Na brytyjskim rynku nie podobał mi się Anthony Joshua, kiedy walczył z Carlosem Takamem. Wygrywał walkę, ale dziwnie się męczył. W dziesiątej rundzie zadał dwa niegroźne ciosy i sędzia przerwał walkę, choć Takam stał na nogach. Joshua wygrał, ale gdyby walka się przeciągnęła? Przy zmęczeniu faworyta, mogłaby być sensacja. Jedni mówią, że ringowy przerwał za wcześnie, a drudzy, że Joshua i tak prowadził na punkty.

A pojedynek Krzysztofa Głowackiego z Marco Huckiem? Gdyby sędzia ją przerwał w szóstej rundzie, po nokdaunie Krzysztofa, to nikt specjalnie by nie negował tej decyzji. Ale arbiter puścił walkę, Krzysiek pokazał wielki charakter, znokautował Hucka i został mistrzem świata.

Na swoim koncie masz kilka porażek. Czy którąś z nich wspominasz szczególnie w tym sensie, że można jej było uniknąć albo walka mogła inaczej się rozstrzygnąć? Wspomniałeś o pojedynkach z Bellew czy Kalengą. Ale było też starcie z Johnnym Mullerem w RPA, w którym po prostu cię przekręcili, czy Grigorijem Drozdem. Okej, Rosjanin wygrał w jedenastej rundzie, ale też wiemy jaki dopingowy smród niedługo później unosił się wokół jego całego obozu.

Zawsze tak jest, że wynik idzie w świat, a nikt nie pamięta tego, co było wcześniej. Kiedy patrzę z perspektywy czasu, jakie kombinacje były przy walce z Drozdem… Ja pierwotnie miałem z nim walczyć pod koniec sierpnia 2013 roku. Zacząłem przygotowania w lutym. Mocne sparingi, byliśmy tam z trenerem Gmitrukiem. Po czym zakomunikowano mi, że walki nie będzie w sierpniu, tylko we wrześniu. A ostatecznie odbyła się w październiku.

Przygotowując się do mojego ostatniego pojedynku, zrobiłem pięć-siedem mocnych sparingów. Przed Drozdem miałem ich na koncie dwadzieścia sześć! To był błąd mój i trenera Gmitruka. Nie musieliśmy sparować trzy razy w tygodniu. Wystarczyło sparować raz na tydzień i spokojnie czekać na konkretną datę. Wydawało się, że im więcej dobrych sparingów, tym lepiej. Efekt był taki, że wypaliłem się na treningach. W ringu Drozd także był w nadzwyczajnej formie. Ale wydaje mi się, że gdybym był w swojej normalnej dyspozycji, to bym go ograł. Już abstrahuję od kwestii logistycznych, które nam przeszkadzały. Cóż, tak to jest kiedy walczy się u kogoś.

Skoro jesteśmy przy temacie pojedynków na wrogim terenie. Wygrana z Jasonem Whateleyem otworzyła ci drogę do walki o pas federacji IBF, którego posiadaczem jest rodak Whateleya – Jai Opetaia. W tym celu będziesz musiał udać się do dalekiej Australii.

To będzie poważna walka. Jeżeli okaże się, że rzeczywiście będziemy musieli polecieć do Australii, to zaplanujemy to tak, by pojechać tam trochę wcześniej. Tam jest dziesięć godzin różnicy czasu, potrzebna będzie aklimatyzacja. Główną bazę przygotowań będę robił w Polsce, ale na ostatni etap chciałbym pojechać tam. Teraz jestem dużo bardziej doświadczonym zawodnikiem, bardziej znam swój organizm. Nie będę trenował tak ciężko jak kiedyś, zresztą motorycznie nie byłbym w stanie wykonać takich jednostek treningowych, jak dawniej. A mimo to wszyscy mówią, że aktualnie mam wyższe tempo walki, zadaję więcej ciosów i bardziej męczę rywali. Myślę, że damy radę, ale trzeba się nastawić psychicznie na to, że droga do sukcesu nie będzie usłana różami.

Nie zapytam czy walka z Whateleyem była najtrudniejszą w twojej karierze. Ale czy do tej pory była najważniejsza?

Z pewnością była bardzo ważna. Żadna z poprzednich walk nie dała mi pozycji pierwszego pretendenta do mistrzowskiego pasa, a ta mi to zapewniła. Wszystko odbyło się tak, jak chciałem. Na walkę eliminacyjną nie pojechałem na teren rywala, tylko walczyliśmy w Polsce. Przez to ciążyła na mnie spora odpowiedzialność, żebym – mówiąc wprost – nie spieprzył tego planu. To była trudna walka pod względem emocjonalnym, jak również fizycznym. Rywal miał ciężkie ręce, pojedynek trwał dwanaście rund.

Podobno po niej zmartwychwstałeś trzeciego dnia. Słyszałem, że tyle dni leżałeś jak trup.

(śmiech) Pierwszy raz w życiu miałem coś takiego. Ale w pierwszym tygodniu po walce zawsze dominuje zmęczenie. Jednak jeszcze nigdy po pojedynku nie spałem całej doby, a teraz mi się to zdarzyło.

Kto u ciebie odpowiada za analizę rywala przed starciem – ty jako zawodnik, czy również trener Wilczewski? W ringu Whateley został przez ciebie znakomicie rozpracowany.

To nasze wspólne zadanie. Ja i Piotr mamy specyficzną relację na linii zawodnik-trener. Jesteśmy dla siebie partnerami, którzy razem współpracują. Natomiast już nie ma czegoś takiego, że Piotrek mówi mi dokładnie co mam robić. Raczej ustalamy wszystko wspólnie. Tak jest dobrze, bo jak powiedziałem wcześniej, ja też przez długi okres kariery trenowałem sam. To ma swoje plusy i minusy. Plus jest taki, że jestem świadomy wielu rzeczy. Minus jest taki, że chcąc nie chcąc wiele aspektów analizuję. Jestem o tyle trudny do prowadzenia, że kiedy trener mi coś każe robić, to ja zapytam – po co? Ale na swoje usprawiedliwienie mam to, że moje zachowanie wynika z doświadczeń. Fajnie by było, by zawodnik ufał trenerowi tak, by ślepo wykonywać jego polecenia. Ja już trochę tak nie potrafię. Dlatego rola Piotrka jest podwójnie utrudniona. (śmiech)

W Australii będziesz musiał podtrzymać tradycję polskich podbojów w wadze cruiser. Krzysztof Włodarczyk, kiedy pojechał tam bronić mistrzowskiego tytułu WBC z Dannym Greenem, złamał rywalowi szczękę.

To moja pierwsza szansa zdobycia mistrzowskiego pasa. I być może ostatnia. Nie narzucam na siebie presji, że muszę, ale że chcę to zrobić. Wydaje mi się, że Opetaia jest zawodnikiem niebezpiecznym. Jest mańkutem, a takich pięściarzy się kocha albo nienawidzi.

A ty kochasz czy nienawidzisz?

Jeżeli chodzi o jego styl, to chciałbym go pokochać, żebym miał odpowiedź na jego ataki. Z leworęcznym bokserem walka zawsze jest taktyczna. Ciężko wchodzić w wymianę ciosów, ze względu na odwrotne ustawienie na nogach. Ani ty jemu nie pasujesz, ani on tobie. To zawsze są bokserskie szachy, choć wiadomo – są momenty, kiedy jeden drugiego może złamać. Myślę, że tu będzie dużo taktycznego boksu, jednak chciałbym, by jednocześnie był to boks bardzo agresywny.

Mairis Briedis trochę pomógł? Łotysz stracił pas, ale złamał Opetai szczękę. Takie kontuzje potrafią długo zostać w psychice.

Różnie z tym bywa, ale rzeczywiście w boksie mówi się, że zawodnik po złamaniu szczęki już nie jest tym samym bokserem. Ale pamiętamy, że Arthur Abraham w walce z Edisonem Mirandą też miał okropne złamanie szczęki, a później znokautował rywala i nie raz bronił pasów. Takie coś na pewno nie pomaga, kontuzja powoduje długą przerwę. Więc może trochę łatwiej będzie mi go skruszyć.

Dużo jest gry konfliktach pomiędzy polskimi bokserami? Czy po prostu, po latach jakieś niesnaski odchodzą w zapomnienie? Kiedy obserwowałem twoją relację z Diablo, to w Zakopanem wzajemnie się wspieraliście. Chociaż wcześniej w mediach wbijaliście sobie szpilki. A propos Szpilki, to z nim też miałeś napięte stosunki. Tymczasem po walce Artur proponuje ci pomoc w sparingach, gdybyś poszukiwał leworęcznego pięściarza.

Kiedy człowiek jest młody i gniewny, to niektóre rzeczy odbiera za bardzo personalnie. Kiedyś w polskim środowisku bokserskim były podziały. Z jednej strony była grupa KnockOut Promotions Andrzeja Wasilewskiego. Z drugiej, byli zawodnicy od trenera Gmitruka. Wzajemnie odbieraliśmy siebie jako konkurencję. Jak ktoś nie był z twojego teamu, to był twoim wrogiem. To było zupełnie niepotrzebne. Uważam, że jesteśmy jednym środowiskiem i powinniśmy się wspierać.

Wydaje mi się, że teraz te relacje są dużo zdrowsze. Tak jest w Anglii. Większość z tych zawodników to są kumple. Sam byłem świadkiem, że potrafili jechać razem w windzie i wspólnie żartować, lecz podczas konferencji wyglądali, jakby chcieli się pozabijać. Tak było w przypadku Tony’ego Bellew i Davida Haye’a. Bellew rzucał się, pyskował, odgrażał, co to on mu nie zrobi. Kiedy zaczął go szarpać, Haye stwierdził, że jego rywal przesadził i zamachnął się sierpowym – na szczęście nie trafił. Po wszystkim Bellew był oburzony, że Haye chciał go uderzyć. Pomyślałem sobie wtedy – chłopie, najpierw rzucasz się jak idiota, a później się dziwisz że rywal podniósł na ciebie rękę? Przecież na to pracowałeś, żeby dostać w pysk.

Reakcja Bellew tylko udowadnia, że to wszystko jest działaniem pod media, żeby walka lepiej się sprzedała. Lecz u nas ciężko zrobić coś podobnego, bo polski kibic odbiera wszystko zbyt personalnie. Tutaj takim zachowaniem się bardzo dużo traci, a na Wyspach jeszcze się zyska.

Traci się – chyba, że walczysz w organizacjach freak fightowych.

Ale tam jest to przesadzone do tego stopnia, że za wszystkim nie idzie klasa sportowa. Natomiast rzeczywiście, po walkach nie ma tam złośliwości, wszystko jest zrobione pod media.

Zmierzam też do tego, że pod względem trash talku oni prochu nie wymyślili. Takie zachowania podczas konferencji prasowych były obecne w boksie na długo przed walkami influencerów. Tylko na zachodzie.

Tak. Ogólnie, jeżeli chodzi o freak fighty w Polsce, to KSW wydeptało wszystkim ścieżkę. Ale jednak tam stawia się głównie na sport. I teraz KSW przegrywa oglądalnością z produktem, dla którego nawet nie mam nazwy. Sportowy fast food, albo mówiąc inaczej – show o zarysie sportowym. Coś takiego zawsze będzie bardziej chwytliwe od prawdziwego sportu. Aczkolwiek po ostatnim pojedynku otrzymałem sporo miłych wiadomości, że w końcu ktoś obejrzał dobry boks na wysokim poziomie, bez niepotrzebnej gadaniny.

Jest jeszcze kolejna sprawa. Widownia gal freak fight zmienia się z roku na rok. Średnia wieku ludzi oglądających te wydarzenia wynosi piętnaście lat – a może nawet mniej. Kiedy ktoś ma lat dwadzieścia dwa czy dwadzieścia pięć, wtedy takie coś przestaje go bawić i szuka innych wzorców. Ludzie, którzy w pierwszych galach się tym zachwycali, teraz już wydorośleli. Mają inne wartości, niż oglądanie dwóch debili, którzy krzyczą na siebie na konferencji.

To ciekawe, co mówisz. Ale skoro ci widzowie mają po piętnaście lat i po pewnym czasie wyrastają z freak fightów, to czy oni później zainteresują się sportem w normalnym wydaniu?

Myślę, że zdecydowana większość tak zrobi, bo jednak w Polsce mamy większość normalnych ludzi. Ale część w tym zostanie, bo niektórzy dziećmi się rodzą i dziećmi umierają. (śmiech) Jednak podejrzewam, że całe grono ludzi z tego wyrośnie i będą się sami sobą brzydzić, że kiedyś pasjonowali się jakimś idiotą. Kiedy z perspektywy czasu obejrzą jakąś konferencję albo walkę i to, co działo się wokół niej, to będzie dla nich mało śmieszne. Będą raczej zażenowani, że to oglądali.

Ty jesteś osobą, która szybko weszła w dorosłe życie. Wychowałeś się w wielodzietnej rodzinie, w młodym wieku opuściłeś dom i założyłeś własną rodzinę. Twoja żona, Daria, również trenowała boks. Macie trójkę dzieci, a Daria pełni rolę kogoś w rodzaju twojej menadżerki. Za dobrą karierą musi stać dobra kobieta?

Zdecydowanie tak. Patrząc na naszą sytuację chociażby pod względem logistycznym, to ja wyjeżdżam z domu, a Daria zostaje sama z trójką dzieci. Rozwozi je do szkoły, później na zajęcia po szkole, prowadzi dom, również pracuje. Daria sama to wszystko robi, a poza tym pomaga mi od strony marketingowej w prowadzeniu social mediów. Uważam, że robi dla mnie znakomitą robotę, ja nie byłbym tego w stanie ogarnąć na takim poziomie.

Muszę też wspomnieć, że przez całą karierę zawodnik musi spotykać na swojej drodze dobrych ludzi. Ja mam wiele osób, które w życiu pomogły mi w większy lub mniejszy sposób. Ale przy mnie były, wspierały. To ważne, by zbudować wokół siebie dobre i zdrowe towarzystwo.

Aktualnie szykuje ci się odrobina przerwy. Mamy nadzieję, że tylko odrobina, a data walki z Opetaią nie będzie się przeciągać.

Tak, jednak nie ukrywam, że będę miał trochę obowiązków. Przed walką zaniedbałem trochę rzeczy stricte domowych, chociażby w ogrodzie. Do końca roku mam czas na to, by poogarniać coś w domu. A po nowym roku trzeba będzie wziąć się w garść. Oczywiście to nie tak, że nagle rzucam boks w kąt. Po walce zrobiłem już dwa treningi, ale bardzo luźne. Jednak teraz głównie odpoczywam.

Ale w 2023 roku zobaczymy cię w walce o mistrzostwo świata.

Taki jest plan i głęboko wierzę w to, że walka odbędzie się wiosną następnego roku. Na taki termin będę się szykował.

ROZMAWIAŁ SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix

Czytaj więcej o boksie:

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Boks

Olbrzym nie dogonił króliczka. Usyk ponownie pokonał Fury’ego!

Szymon Szczepanik
11
Olbrzym nie dogonił króliczka. Usyk ponownie pokonał Fury’ego!
Anglia

Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League

Bartosz Lodko
1
Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League
Hiszpania

Cierpiące Atletico wygrało w końcówce! Koszmarne pudło Lewandowskiego

Jakub Radomski
55
Cierpiące Atletico wygrało w końcówce! Koszmarne pudło Lewandowskiego

Boks

Boks

Olbrzym nie dogonił króliczka. Usyk ponownie pokonał Fury’ego!

Szymon Szczepanik
11
Olbrzym nie dogonił króliczka. Usyk ponownie pokonał Fury’ego!
Boks

Pięściarz kompletny kontra król rewanżów. Czas na Usyk – Fury 2!

Szymon Szczepanik
11
Pięściarz kompletny kontra król rewanżów. Czas na Usyk – Fury 2!
Boks

Ringowe wojny. Wybieramy najlepsze rywalizacje w historii wagi ciężkiej

Szymon Szczepanik
15
Ringowe wojny. Wybieramy najlepsze rywalizacje w historii wagi ciężkiej

Komentarze

9 komentarzy

Loading...